Ocena nr 30 – Ogarnąć Apokalipsę

Autorka — Rinkashi Meari
Oceniająca — Maxine

Ostrzeżenie: ze względu na tematykę opowiadania mogą pojawić się treści nieodpowiednie  dla młodszych bądź wrażliwych czytelników (wulgarny język, przemoc).
Uwaga! Ocena zawiera spoilery.

Pierwsze wrażenie:
Zacznijmy od adresu: wielce prawdopodobne jest, że osoba niezaznajomiona z historią łowczyni zombie będzie miała problem z odszyfrowaniem jego znaczenia, gdyż pierwszy człon to nawet nie wyraz, a skrótowiec. Sądzę, że dywiz pomiędzy „wadaz” a „agency” mógłby nieco rozjaśnić sytuację, choć z drugiej strony opowiadanie ma już zapewne stałą grupę czytelników, dla której taka zmiana byłaby całkowicie zbędna.
Początkowo napis na belce bardzo mi się spodobał. Brzmiące beztrosko Ogarnąć Apokalipsę to naprawdę dobry wstęp do niepoważnej opowieści o zombiakach. Niestety, po zapoznaniu się z treścią opowiadania muszę z przykrością stwierdzić, że belka zwyczajnie wprowadza w błąd. Trzydzieści rozdziałów, a o żadnej apokalipsie nie ma mowy, chyba że policzymy rzygo-gównokalipsę z ostatnich dwóch rozdziałów, ale raczej nie o nią tutaj chodziło. Poważnie zastanowiłabym się nad zmianą na bardziej pasujący cytat, chyba że za kilka rozdziałów rzeczywiście szykuje się prawdziwy armagedon.
Szata graficzna prezentuje się całkiem nieźle — domieszka ciemnej czerwieni w nagłówku ładnie ożywia ponurą całość. Gdy patrzy się na grafikę, można od razu poczuć klimat opowiadania. Do tego fonty są czytelne i z polskimi znakami, a to przecież najważniejsze. Podoba mi się również idea umieszczenia Spisu treści w bocznej kolumnie — podczas oceniania było to bardzo wygodne rozwiązanie.
Jednak im dłużej się przyglądam, tym mniej podoba mi się całość. Dlaczego? Cóż, w moim mniemaniu blog wygląda na zagracony. Ramki otoczone poświatą sprawiają wrażenie, jakby znajdowały się zbyt blisko siebie. Prawa kolumna została zapchana gadżetami; szczególnie razi zapisana ogromnym fontem liczba wyświetleń, która odwraca uwagę od treści rozdziałów. Nietrudno też zauważyć, że cały blog został przesunięty w lewo (i nie jest to błąd przeglądarki, bo trzech różnych wygląda to identycznie). Jest ku temu powód? Radzę to zmienić, bo ciągłe patrzenie w bok ekranu odbiera komfort czytania.
Blurb znajdujący się nad Obserwatorami wcale nie zachęca mnie do pozostania na dłużej. Po pierwsze — jest nieciekawie napisany: prawie wszystkie zdania mają podobną długość i prostą konstrukcję. Po drugie — na siedem zdań tylko dwa zawierają interesujące wiadomości (pierwsza — Reva zajmuje się wybijaniem zombie i druga — coś stało się podczas jednej z misji), a reszta pełni funkcję zapełnienia miejsca. Po trzecie — większość z tych zapychaczy jest napisana w taki sposób, że chciałoby się powiedzieć:No shit, Sherlock”. Coś stało się w pracy — będą z tego problemy. Coś się zmienia — bohaterka musi się przystosować. To bardzo logiczne wypowiedzi, które nie budują klimatu, ale denerwują swoją przewidywalnością. Zamiast zaciekawić czytelnika wciągającą intrygą i pojawiającymi się na drodze bohaterki problemami, całość brzmi w stylu: „No i stało się to, więc trzeba nauczyć się robić tamto, bo coś tam”. Zwyczajnie za dużo tutaj ogólników.
Ostateczny werdykt to pół na pół — nie jest źle, ale warto by pokusić się o mały remont.

Zakładki:
Nie ma ich wiele, bo tylko cztery, z czego Strona Główna jest zwyczajnie niepotrzebna, kiedy równie dobrze można kliknąć w nagłówek. Zdecydowanie polecam też przejrzeć WSZYSTKIE linki w Polecanych i usunąć te nieaktualne. LBA, hm… czy ktokolwiek jeszcze bawi się w Liebstera? Na koniec została zakładka Agency Info i to jej poświęcę parę słów.
Sam pomysł na stworzenie podręcznika-przewodnika moim zdaniem jest bardzo dobry. Znajdą się głosy przeciw umieszczaniu dodatkowych informacji poza obrębem rozdziałów, ale jak dla mnie mogą stanowić świetne uzupełnienie budowanego w opowiadaniu świata. Powtarzam — uzupełnieniem — nie całkowitym zastąpieniem kreacji tła. Jak wypadło to tutaj?
Niestety zakładka okazała się jednym wielkim spojlerem. Do tego w żaden sposób nie zostało to zaznaczone na początku, bo przykro mi, ale słowa(Wydanie czwarte) Zaktualizowane w związku z nowymi wydarzeniami” mogą oznaczać cokolwiek. Ja odebrałam je jako nowe wydarzenia (jakie? Nikt nie wie), ale wciąż SPRZED rozpoczęcia akcji opowiadania. W ogóle nie spodziewałam się, że zostanę zaatakowana informacjami, do których nie powinnam mieć na tym etapie dostępu. Dobrze, że przeczytałam je jakiś czas przed zabraniem się za rozdziały i zaczęły powoli zacierać się w mojej pamięci, inaczej zostałabym pozbawiona jakiegokolwiek elementu zaskoczenia (choć i tak niektóre rewelacje z początku mi go odebrały). Konkludując — miało być sprytnie, a wyszło kiepsko.
Co do samego tekstu zakładki Agency Info: zdecydowanie nie czytało się go jak kartki wyrwanej z prawdziwej książki. Został napisany zbyt potocznym językiem, by mógł znaleźć się w oficjalnym podręczniku. Denerwowały mnie niedokładne informacje — jak gdyby autorzy sami nie mieli zielonego pojęcia, o czym pisali, i rzucali ogólnikami na odczepnego, byle szybko skończyć i mieć z czego zapłacić rachunki. Do tego znalazło się sporo błędów logicznych. Nie będę się tutaj rozpisywać o potknięciach w pisowni i niepotrzebnych zmianach czasów, bo zajmę się tym przy omawianiu rozdziałów, ale trzeba przyznać, że nie dodają one otoczki realizmu. Krótko mówiąc — zakładka powinna migiem lecieć do edycji, jeżeli naprawdę miałaby imitować prawdziwy tekst naukowy.

Uwaga do rozdziałów — jeśli błąd, który omówiłam wcześniej, pojawił się ponownie w kolejnych cytatach, świadomie nie zwracałam na niego uwagi. Starałam się wybierać po jednym, dwóch przykładach dla zasygnalizowania problemu i uważam to za wystarczającą wskazówkę dla autora.

Tak Jakby Prolog
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to duże litery wszystkich wyrazów w tytule. Sytuacja ta powtarza się przy wszystkich rozdziałach i nagłówkach, nie ma więc mowy o przypadku. Otóż w polskich tytułach dużą literą pisze się tylko pierwszy wyraz — link. Analogicznie więc powinno to wyglądać: „Tak jakby prolog”.
„To był bardzo męczący dzień. Właściwie nie wiem dlaczego, po prostu był. Najlepiej jednak zacznę od początku. Nazywam się Reva Angelina McCartney i jestem łowcą zombie”. — Nie rozumiem umieszczania pierwszych dwóch zdań w rozdziale — później temat męczącego dnia w żaden sposób nie wraca. Ot, Reva się zmęczyła i zachciało się jej przez to opowiadać historię życia. Patrząc przez pryzmat całego rozdziału, wygląda to co najmniej na niepotrzebne. Zgaduję, że po prostu nie udało się wymyślić lepszego rozpoczęcia, ale to też jest bardzo kiepskie. Bardziej już pasowałoby, gdyby zacząć od „Nazywam się...”.
„Należę do W.A.D.A.Z, czyli World Agency of Defense Against Zombies”. — W sytuacjach takich jak ta, czyli dwóch różnych znakach interpunkcyjnych stojących obok siebie, powinno zapisywać się je oba — powinno być więc „W.A.D.A.Z., czyli”, gdyż każda litera akronimu powinna mieć po sobie kropkę (oczywiście mówimy o akronimach z zagranicy, bo polskie kropek nie mają, np. ZUS).
Pierwszy akapit zbił mnie z tropu przynajmniej kilka razy. Ludzie wiedzą o zombie czy jednak nie wiedzą? Istnienie tych stworzeń to tajemnica czy powszechnie znany fakt? Każde kolejne zdanie zdaje się przeczyć poprzedniemu. No i co to za teorie spiskowe? Reva stwierdza, że omawianie struktur agencji jest nudne, ja jednak wolałabym się chwilę ponudzić, ale przynajmniej wiedzieć, na czym stoję.
„Ojciec, jak to wojskowy, chciał mieć dzielnego synka, a mama, uroczą dziewczynkę”. — Nie mam pojęcia, po co znalazł się przecinek między „mama” a „uroczą”. W tym miejscu mógłby za to pojawić się myślnik zastępujący analogiczną do ojca część „chciała mieć”.
Właściwie nie czuję bólu, no chyba, że ktoś próbowałby spalić mnie żywcem”. — Zbędny przecinek przed „że. Nie bardzo rozumiem, dlaczego spalanie by ją bolało, a np. topienie już nie. Jeśli ktoś nie czuje bólu, no to cóż, nie czuje bólu. Czemu akurat wysokie temperatury to zmieniają?
„No cóż, przynajmniej będę musiała przejmować się emeryturą”. — Zabrakło tutaj „nie” między „przynajmniej” a „będę”.
Rodzice nawet nie próbowali tego (choroby) przede mną ukrywać. Wiedza ta bynajmniej nie miała większego wpływu na mój rozwój. Od zawsze chciałam dokonać czegoś wielkiego. Biorąc pod uwagę moje wrodzone właściwości, postanowiłam zostać superbohaterką. Od razu zaczęłam trening w tym kierunku, chodziłam na przykład na taekwondo. Tata często jeździł na misje wojskowe, ale gdy był w domu, zawsze znalazł dla mnie czas. Razem zajmowaliśmy się wszystkimi tymi rzeczami, które ojciec z synem lubią robić najbardziej. Nie przeszkodziło w tym nawet to, że nie byłam synem. Gdy miałam czternaście lat, mama przegrała walkę z rakiem trzustki. Bardzo to przeżyłam i raczej nie lubię o tym mówić”.
Po pierwsze — ukrywanie tego typu choroby ze strony rodziców byłoby największą możliwą głupotą, więc właściwie nie wiem, po wspominać o tak logicznej rzeczy. Nielogiczne z kolei wydaje się zdanie, jakoby choroba nie zmieniła niczego w życiu Revy. Powinna i to dużo. Każdy, nawet najmniejszy ból wynika z uszkodzenia ciała. Brak takiego bodźca jest bardzo niebezpieczny dla osoby dotkniętej analgezją wrodzoną — wystarczy poczytać pierwszy lepszy artykuł na ten temat. Trenowanie sztuk walki i sam pomysł o zostaniu superbohaterką powinien zostać od razu wybity Revie z głowy przez rodziców. To, co dla zwykłego dziecka nie będzie dużym zagrożeniem, dla niej mogłoby skończyć się śmiercią.
Po drugie — nie rozumiem, dlaczego wieści o chorobie, byciu superbohaterką, zabawach z ojcem i, w szczególności, śmierci matki, są w jednym akapicie. To zupełnie różne tematy, o różnym tonie i niepowiązane ze sobą zbyt ściśle. No bo tak, wszystko fajnie, mała Reva biega sobie po podwórku w pelerynie, a tu nagle pojawia się obraz martwej matki — niezbyt to do siebie pasuje.
Po trzecie — zastanawiam się, jakim cudem Reva zaszła tak daleko. Już liceum wojskowe powinno być dla niej zamknięte na cztery spusty, bo na pewno nie biorą wszystkich kandydatów jak leci, tylko trzeba mieć zaświadczenie o możliwości podjęcia nauki na takim kierunku. O ile jej ojciec nie znał jakiegoś lekarza i nie załatwił jej szemranego papierka po znajomości (co byłoby wielką głupotą z jego strony), nie sądzę, by mogła ukończyć jakąkolwiek szkołę o profilu wojskowym, a co dopiero podejmować czynną służbę wojskową (naprawdę była głupia, jeśli myślała, że oszuka system, choć chyba głupi ma szczęście, patrząc, że jednak jej się udało [co jest dla mnie mega naciągane tak swoją drogą]). W końcu ze swoim stanem zdrowia Reva byłaby zagrożeniem nie tylko dla siebie, ale też dla swoich współtowarzyszy. Szkoda również, że nie zostało powiedziane, w jakim kraju dzieje się akcja, bo było ku temu kilka okazji.
„Powiedział, że nie może patrzeć jak taka zdolna dziewczyna gnije w tej jednostce”. — Brakuje przecinka przed „jak”.
„Wręczył mi adres, pod którym przeprowadzano rekrutację do W.A.D.A.Z i polecił się tam zgłosić”. — Sytuacja z brakiem kropki powtarza się, choć w innej wersji, bo tutaj nie ma żadnego innego znaku, który mógłby wprawiać w konfuzję. No właśnie, brakuje tu również zamknięcia wtrącenia przecinkiem przed „i”. Ogólnie kropki w skrócie „W.A.D.A.Z.” wydają się dość problematyczną kwestią — raz są wszystkie, innym razem już brakuje tej ostatniej.
Już wcześniej słyszałam od ojca o organizacji anty-zombie, nikt jednak nie raczył mi powiedzieć gdzie mam wysłać swoje CV”. — Brakuje przecinka przed „gdzie.
„Zaczynając od podstaw: Zombie powstają w wyniku zarażenia wirusem Z”. — Dlaczego „zombie” zostały zapisane tutaj dużą literą? Nigdzie indziej tak nie jest.
„Jego działanie wymyka się wszelkim prawą biologii”. — „Prawom” — „prawą” można być co najwyżej czyjąś ręką.
„Aby zapobiec rozpadnięciu ciała, główny ośrodek wirusa po jakimś czasie tworzy coś na kształt nitek, trzymających zwłoki do kupy”. — „W kupie”. „Do kupy” mogłoby być przy wyrazie „składać”. Zbędny przecinek przed „trzymających”.
Owe członki po jakimś czasie tak jakby odżywają, trzeba więc uważać aby na przykład taka zombie-noga nie kopnęła cię w dupę”. — Brakuje przecinka przed „aby. Plus, „owe” to forma przestarzała, mocno niepasująca do stylizacji na mowę potoczną.
one szybkie, zwinne i posiadają resztki inteligencji. Na szczęście zdarzają się one rzadko”. — Powtórzenie.
Mam nadzieję, że Reva na szkoleniu dostała lepsze informacje niż te, które przekazuje czytelnikom, bo równie dobrze mogłaby mówić: „takie coś z takim czymś bez takiego czegoś” i wyszłoby mniej więcej na to samo. Niestety nie brzmi to tak, jakby protagonistka chciała oszczędzić odbiorcom bólu głowy od nadmiaru naukowego bełkotu, a jakby takie szczegóły nie zostały nawet wymyślone. Chętnie poznałabym nazwę „takiego czegoś, co steruje człowiekiem” albo „czegoś na kształt nitek trzymających zombie w kupie”. To nawet nie musiałaby być oficjalna nazwa, a żargon wojskowych z jednostki Revy. Nie sądzę, żeby współpracownicy bohaterki, albo nawet i ona sama, nie nazwaliby tych rzeczy po swojemu choćby i dla wygody.
„Na początku zwiadowcy, zbierają informację o miejscu ataku”. — Bardziej pasują tu liczba mnoga, czyli „informacje”. Poza tym znów pojawia się przecinek, którego istnienia nie jestem w stanie w żaden sposób usprawiedliwić.
Te wszystkie przydatne informacje są jakże nudne”. — Nie jestem przekonana, czy na pewno chodziło o „jakże, a na pewno nie w tym miejscu — to słowo bardziej pasuje przed „przydatne”.
Mamy też do dyspozycji siłownie, stołówkę i część rekreacyjną”. // „Mamy na przykład do wyboru taki sprzęt jaki się tylko nam spodoba”. // „Wszystko po to aby uatrakcyjnić pracę tutaj, ma ona jednak też swoje złe strony”. — Powtórzenia, do tego raczej „siłownię” — Reva wspomina w kolejnym rozdziale o jednej. Plus brakuje przecinka przed „jaki.
Pod koniec rozdziału aż chciałoby się rzec — Reva, jak ja cię zaraz palnę w łeb za gadanie, że wszystko jest nudne. Chcę to wszystko wiedzieć! Bardzo mi szkoda, że tak poskąpiono szczegółów na temat zombiaków i samej organizacji. Jeśli ten rozdział ma być praktycznie jedną wielką ekspozycją, no to niech będzie przynajmniej porządną ekspozycją.
No właśnie, jeśli już jesteśmy przy ekspozycji. Jedni nienawidzą, innym nie przeszkadza aż tak bardzo. Decydując się na potężną jej dawkę w samym prologu, bardzo łatwo odrzucić od opowiadania tę pierwszą grupę.
Przyjmuje się, że nie powinno się zaczynać historii od ekspozycji, że to choroba niedoświadczonych autorów i osób nazbyt zakochanych w światach, które kreują. Ogólna zasada mówi, że opowieść powinno rozpoczynać się jak najbliżej ważnych wydarzeń lub zmian. Tutaj niestety tak nie było, bo cały prolog okazał się autobiografią protagonistki. Czy potrzebowałam tych wszystkich suchych informacji? Z całą pewnością nie.
Tym, co jednak wybiło się na pierwszy plan i zostało najjaśniejszym punktem tekstu, jest narracja Revy. Muszę przyznać, że tak wyluzowana główna bohaterka bardzo przypadła mi do gustu. Nie wiem, czy ta stylizacja sprawdzi się na dłuższą metę, ale na razie jestem bardzo pozytywnie nastawiona.
A co ogólnie sądzę o rozdziale? Ano podobał mi się nawet mimo pewnego niedosytu i kilku zgrzytów. Jak na rodzaj treści, którą dostałam (czyli ekspozycję), długość prologu była bardzo przyjemna — nie za długa i nie za krótka. Ilość błędów zmieściła się w granicach spokojnego czytania (najgorzej wyszło tu z przecinkami). Styl na razie nie do końca jest wyrobiony, ale to normalne przy początkach, bo autorzy nie zdążają się jeszcze wkręcić w opowiadanie. Najważniejsze, że sama treść zaciekawiła mnie na tyle, bym chciała kontynuować lekturę.

Dzień jak codzień
Na sam początek zauważyłam różny zapis tytułu: w spisie treści nieprawidłowo „dzień, jak codzień”, a w samej notce już „dzień jak codzień”. Dodatkowo, słowniki nie akceptują pisowni łącznej w „codzień”, zastępując ją formą „co dzień.
Zastanawiająca jest też długość rozdziału: okazuje się on bowiem prawie o połowę krótszy od prologu — tylko nieco ponad pięćset słów. Jestem bardzo ciekawa, jak przełoży się to na treść.
Jak zwykle obudziłam się koło południa. Na szczęście tym razem udało mi się nie przespać lunchu. Taka już jestem, po prostu kocham spać. Bynajmniej nie mam żadnych problemów ze wstawaniem. Zawsze potrafię się rozbudzić w niecałe pięć minut, i to nawet bez kawy. Chodzi o to, że ja po prostu uwielbiam drzemać. Moje sny są strasznie popieprzone, dlatego uwielbiam śnić. Szkoda, że w ciągu godziny o nich zapominam, bo jestem pewna, że na ich podstawie mogłabym napisać świetną książkę”. — To wydaje się strasznie pokręcone: Reva nie ma problemów ze wstawaniem, ale lubi spać do południa, bo ma dziwne sny. Czy to nie znaczy więc, że jednak ma problemy ze wstawaniem? W końcu przecież nie robi tego o normalnej porze.
Pierwszy akapit zahacza o temat lunchu, a potem całkowicie go pomija i kontynuuje coś całkiem innego. Lunch wraca dopiero w kolejnym akapicie. Uważam, że o wiele lepiej opowiedzieć najpierw o jednej rzeczy, a dopiero potem przechodzić do drugiej — inaczej czytelnicy mogą poczuć się zdezorientowani. Takie skakanie pojawiło się też w prologu, więc obawiam się, że niestety będzie to tutaj nagminne.
Już na początku zaczyna się również mieszać czas przeszły i teraźniejszy. Ogólna zasada jest taka, żeby chociaż w obrębie akapitu trzymać się tylko jednego — tutaj z pewnością tak nie jest. W niektórych miejscach brzmi to nawet naturalnie, w końcu mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, ale na ogół wygląda mocno chaotycznie, np.:
Razem z resztą drużyny usiadłam przy naszym ulubionym stoliku w kącie sali. W samobójcach jest nas ośmioro. Wydaje się że to niewiele, ale jak już wspominałam, ratownicy borykają są z ciągłym wakatem. Razem z nami siada również dwóch chłopaków ze spalarki i mój najlepszy kumpel Tim, który jest zwiadowcą. Rozmowy przy posiłku jak zwykle dotyczyły jakiś dupereli, co chwilę padały też jakieś seksistowskie komentarze”.
Pisząc w czasie przeszłym, najlepiej trzymać się go i tylko w ramach wyjątku zmieniać go na teraźniejszy. Szczególnie nie powinno się tego robić w środku zdania. Nie ma obawy o nieporozumienia, czytelnicy są przyzwyczajeni, żeby odbierać czas przeszły nie tylko jako jednorazową czynność, która już przeminęła, ale też i coś, co dzieje się ciągle w życiu bohaterów.
Rozmowy przy posiłku jak zwykle dotyczyły jakiś dupereli, co chwilę padały też jakieś seksistowskie komentarze”. — „Jakichś”, „jakiś” odpowiada za liczbę pojedynczą męskoosobową, np. jakiś pływak.
„W obrażaniu przeciwnej płci jestem nawet lepsza niż koledzy”. — Oni obrażają dziewczyny, a ona, gadając z nimi, obraża ich? To nie brzmi jak dobra taktyka.
Na stołówce nikt nie śmiał poruszyć tematu misji sprzed dwóch tygodni, podczas której straciliśmy dwoje ludzi. Gdybyśmy rozpamiętywali każdą śmierć członka drużyny, już dawno byśmy oszaleli. Okręg działań naszej grupy jest stosunkowo mały, więc idealnie nadaje się do nabywania doświadczenia”. — Podobny problem jak z ze wspominaniem o śmierci matki, tyle że tutaj najpierw Reva wspomina członków załogi, a potem nagle w tym samym akapicie zaczyna gadać o okręgu działań drużyny. Do tego zastanawiające jest wspomnienie, że stracili „dwoje ludzi”. Dwoje oznacza osoby o różnych płciach, a wcześniej Reva wspomina tylko o dwóch dziewczynach w bazie — wydaje mi się, że bardziej zwróciłaby uwagę, jeśli niedawno straciliby trzecią. Jeśli obaj zmarli byli mężczyznami, byłoby „dwóch.
„Wszystko wskazywało na to reszta dnia będzie spokojna”. — Brakuje „że” między „to” a „reszta”.
To był już siódmy atak w ciągu trzech miesięcy. Jak na taki mały okręg jak nasz to było dość nietypowe”.
„Ciekawe co teraz powiedzą ci, którzy narzekają na niektórych ludzi i te ich „problemy pierwszego świata”. W mojej ocenie problem żywych trupów jest jednak warty uwagi”. — Brakuje przecinka przed „co”. To zdanie jest dość konfundujące, bo wciąż nie wiem, czy ludzie wiedzą, czy nie wiedzą o zombie — mam nadzieję, że ta zagadka rozwiąże się niedługo raz na zawsze.
W ciągu kwadransa wszyscy wyjechaliśmy naszymi dwoma Jeepami”. — Powinno być „jeepami.
Różnica między nami a antyterrorystami jest taka, że nawet godzina różnicy zombie nie obejdzie, nadal będą tak samo głodne i zabójcze. Zaatakowanym ludziom również nic się nie stanie, i tak albo zostali zagryzienie od razu, albo schowali się w jakimś bezpiecznym miejscu”. — Wow, mocna końcówka, choć tak naprawdę wątpię w całkowitą prawdziwość tych słów. Może to wynikać z faktu, że nie znam wszystkich szczegółów dotyczących ataków zombie, ale godzina różnicy jak dla mnie powinna mieć duże znaczenie.
Szczerze powiedziawszy, po dotarciu do końca, mam mieszane uczucia. Znów zastałam streszczenie przeplatane z ekspozycją — ani jednego dialogu, a opisy szczątkowe, więc wyszło słabo. Przynajmniej Reva wciąż jest ciekawą narratorką.
Z jednej strony fajnie, że dowiedziałam się czegoś o ogólnych nastrojach w agencji, ale z drugiej nie było żadnej akcji, a najważniejszą informacją rozdziału wydaje się to, że Reva lubi spać.
Nie powiem, miło i sprawnie się to czytało, ale liczyłam, że po prologu zobaczę trochę brutalnej walki z zombiakami, a dostałam poranne czynności i schodzenie na śniadanie w  wersji wojskowej.

Człowiek Człowiekowi Wilkiem
„Zwyczajnie nie ma nic - ani informacji o unikaniu zakażenia, ani nawet środków łączności z łowcami zombie”. — Zamiast dywizu powinien tutaj stać myślnik: pauza (—) lub półpauza (–) do wyboru.
W pierwszych zdaniach tego rozdziału Reva stwierdza, że ludzie jednak nie wiedzą o zombie. Cóż, chyba nie mam innego wyboru, jak jej uwierzyć, bo ciągłe miotanie się między różnymi wersjami zaczyna robić się męczące.
„Czasem mija nawet kilka godzin nim się dowiemy o ataku”. — Brak przecinka przed „nim”.
Gdy znaleźliśmy się na miejscu okoliczna ludność była właśnie ewakuowana pod pozorem awarii grożącej wybuchem, a zwiadowcy od jakiegoś czasu już pracowali. Na ich motorach o wiele łatwiej dostać się na miejsce akcji” oraz „Gdy się zbroiliśmy przekazano nam zebrane już informacje”. — Brakuje przecinków w zdaniach złożonych rozpoczynających się od „gdy.
„Zombie wypełzły z kanałów przebijając się do piwnicy”. — Brakuje przecinka przed „przebijając”, który oddzielałby czasownik („wypełzły”) od imiesłowu („przebijając”).
Szkolna budowla była bardzo stara”. — Raczej mowa o budynku. Można też po prostu napisać „szkoła”.
„Podczas drugiej wojny światowej znajdowało się w nim ukryte wyjście ewakuacyjne, prowadzące do kanalizacji”. — Takie cytaty sprawiają, że miejsce akcji nie brzmi zbyt amerykańsko — z tego właśnie powodu początkowo skreśliłam USA z listy podejrzanych.
Zakładka Agency Info twierdzi, że zombie nie potrafią chodzić po schodach ani się wspinać — jak zatem mogłyby przedostać się z kanałów do piwnicy i stamtąd na parter? Nie sądzę, aby ktoś łaskawie rozłożył im rampę, a kolejny rozdział wyraźnie mówi, że do piwnicy agenci musieli zejść.
„Gdy przeszliśmy przez niewielką furtkę od razu natknęliśmy się na przemienionego dozorcę. John strzelił bez wahania”. — Brak przecinka przed „od” oddzielającego od siebie dwie części zdania złożonego. Takie zdanie można łatwo poznać po dwóch czasownikach — jeśli pojawia się ich dwa lub więcej, należy je od siebie oddzielić przecinkami.
Grube cielsko zombie zwaliło się na ziemię. W filmach nigdy nie pokazują tak oczywistych rzeczy. Jeszcze nigdy nie widziałam w telewizji zombiaka z nadwagą. Może w ten sposób telewizja zmniejsza koszty charakteryzacji?”. — Nie bardzo wiem, czego tyczy się drugie zdanie — jest zbyt ogólnikowe.
„Nie mają też wytworzonych tych dziwnych niteczek, czy jak im tam było”. — Zbędny przecinek przed „czy”, by występuje tu w funkcji spójnika. Eh, chyba jednak nie dowiem się, czym są te nitki. Plus Reva wygląda przez coś takiego na dość głupią, bo domyślam się, że wiedza na ten temat w agencji walczącej z zombie to totalne podstawy.
„Widok takich małych truposzy i świadomość, że ofiarami są niewinne dzieci jest okropna. Wielu z nas uważa to za najcięższy element naszej pracy. Wkrótce pozbyliśmy się wszystkich żywych trupów pałętających się na terenie należącym do szkoły”. — Brakuje przecinka przed „jest”, który zamknąłby wtrącenie. Kolejny sztandarowy przykład wrzucania wszystkiego na kupę — co ciekawe, znów wraca temat śmierci. Zaczynam się nawet zastanawiać, czy to nie jest celowy zabieg. Mimo wszystko zwyczajnie źle to wygląda — widać w tym brak dbałości o segregację tekstu pod kątem tematyki i tonu, przez co wdziera się chaos. Reva mówi teoretycznie o czymś trudnym dla żołnierzy, a sekundę później relacjonuje, że już pozbyli się wszystkich zombie-dzieci. Tyle z trudności. To możliwie najgorszy wynik użycia ekspozycji — potencjalnie ważny moment został od razu zabity przez suchy, jednozdaniowy komentarz. Z obecności morderczych zombiaczków można by wycisnąć naprawdę wiele makabrycznych scen zakończonych przeróżnymi wnioskami i spodziewałam się, że zostanie to jakoś pociągnięte. Niestety padła decyzja o kontynuowaniu akcji bez żadnego rozwinięcia tego tematu i cały potencjał został zmarnowany.
W środku rozdziału pojawia się wolna linijka, ale z treści nijak nie wynika, że chodzi o przerwę czy zmianę sceny. Jak ekspozycja była, tak dalej jest — zupełnie nie rozumiem chęci oddzielenia tych dwóch fragmentów.
Zakończono pierwszą część ewakuacji. Zwiadowcy donieśli jednak o dwóch  niewielkich grupach ocalałych, uwięzionych w bibliotece i w piwnicy. Zombie w budynku miało być stosunkowo niedużo. Około pięćdziesiąt świeżaków i kilkanaście  tych, które przyszły z kanałów. Na szczęście wśród nich nie było mutantów”. — To, że zakończono pierwszą część ewakuacji, nie wyklucza się wcale ze znalezieniem nowych grup ocalałych, jak wskazuje „jednak” w drugim zdaniu. Plus podwójne spacje.
„Biblioteka znajdowała się na parterze i miała formę tak jakby wysepki na skrzyżowaniu korytarzy”. — Narratorka powinna wiedzieć, na co patrzy, więc sformułowania typu „tak jakby”, „jakieś”, „coś” i inne sugerujące niewiedzę słowa powinny zostać wyeliminowane — w końcu jeśli nie ona, to kto ma wiedzieć?
„W środku miało się znajdować siedmioro dzieci oraz dwoje nauczycieli” i „Wrzaski zwabiły dwoje zombie”. — Te cytaty utwierdzają mnie w przekonaniu, że wcześniejsze słowa o dwóch zmarłych agentach mogą być prawdziwe. Używanie zawsze formy „dwoje” jest po prostu podejrzane.
Zewsząd było słychać jęki truposzy. Zaczęliśmy iść w stronę biblioteki, po drodze wybijając żywe trupy, które się napatoczyły. Nie było czasu na dekapitację, mieliśmy jednak jakąś godzinę do ich ponownego powstania. W końcu dotarliśmy do celu. Drzwi były zamknięte. Trzeba było otworzyć je z kopa”. — Znów pojawia się dziwne użycie „jednak. Polecam porządne przestudiowanie jego znaczenia.
„- Spokojnie, przyszliśmy z pomocą - powiedziałam, starając się je uspokoić”. — No i stało się, w końcu mamy pierwszy dialog. Szkoda tylko, że niepoprawnie zapisany za pomocą dywizów. Koniecznie trzeba je zmienić na myślniki.
Swoją drogą, zamiast straszyć dzieci, mogli najpierw krzyknąć, że nie zrobią im krzywdy, a potem dopiero wywalać z kopa drzwi.
„Gdybyśmy dotarli tu wcześniej, ten człowiek nie musiałby szukać lekarstwa dla dziecka i prawdopodobnie nie zostałby zakażony”. — Reva zaprzecza tutaj sama sobie — we wcześniejszym rozdziale twardo mówiła, że nieważne, kiedy jej oddział przyjedzie, bo kto miał umrzeć, i tak umrze, a teraz nagle zmiękło jej serce?
„Usłyszałam pojedynczy strzał, po wykonanej robocie szybko dołączyliśmy do grupy”. — Zrobiłabym z tego dwa zdania.
Zastanawiam się, co z nauczycielką/drugim nauczycielem. Wspomniane zostało tylko o jednym nauczycielu, a potem tylko o dzieciach. Można domyślić się, że uratował/a się z nimi, ale to nieco dziwne, że nie ma o niej/nim żadnego słowa.
„- Właściwie to nic - odpowiedział Trevor, bawiąc się czymś małym”. — Reva na pewno nie była w stanie tego zobaczyć?
„Chciałeś żeby to się stało na oczach dzieci?”. — Brak przecinka przed „żeby”.
„Całe szczęście przechodzi ci jak tylko wypijesz sobie dwa piwka…”. — Brak przecinka przed „jak”.
„Natychmiast porzuciliśmy ten ponury temat. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, co rusz rzucając głupie żarty”. — To doskonały przykład tego, jak nie używać streszczeń. Po co mi wiedza o tym, że Reva z przyjacielem pożartowali, jeśli nie mogłam się pośmiać z nimi?
Trochę nie rozumiem, jak tytuł miałby nawiązywać do treści rozdziału — dostaliśmy walkę z zombie, za to żadnego konfliktu na linii człowiek-człowiek nie stwierdzono.
Trzeba za to przyznać, że ten rozdział prezentował się nieco ciekawiej od poprzedniego — głównie ze względu na pojawienie się zombie, a dokładnie mówiąc, jednego tłustego zombie, bo śmierdząca masa z podwórka i korytarzy się nie liczy.
Z pozytywów — wreszcie pojawił się dialog, a nawet kilka. Oczywiście o wiele lepiej byłoby, gdybym dostała je od rozdziału pierwszego albo chociaż drugiego — scena w stołówce idealnie się do tego nadawała.
Wciąż mam wiele pytań odnośnie zombie i całej reszty. Jak na razie nie mogę poskładać tego wszystkiego w całość, ale jest jeszcze wcześnie, więc mogę to wybaczyć. Oby tylko niedługo sytuacja nieco się wyklarowała, bo inaczej będzie trudno cieszyć się lekturą.

a Zombie Zombie Zombie
Gdybym miała kiedykolwiek wybierać miejsce do kręcenia horroru, byłaby to właśnie piwnica w tej starej szkole, chodź sceneria przypominała bardziej opuszczony psychiatryk, niż miejsce, gdzie jeszcze kilka lat temu odbywały się lekcje”. — Zbędny przecinek przed „niż”. „Choć” nie „chodź” — „chociaż”, nie „chodzić”. Lekcje odbywające się w piwnicy nie brzmią jak dobry pomysł, a przynajmniej w takiej, którą próbuje się tutaj opisać. Wymogów BHP na pewno ten budynek by nie spełnił.
Korytarz był dość wąski. Ściany były pokryte łuszczącą się farba w odcieniu jajecznicy, a strop był tak niski, że Trevor, który ma nie więcej niż 190 cm wzrostu, musiał się garbić aby nie szorować czupryną sufitu”. — „Farbą” i „sto dziewięćdziesiąt”. Ten bardzo krótki opis wcale nie wywołuje u mnie gęsiej skórki, nijak też nie wczułam się w horrorowy klimat — trochę złuszczonej farby i niski strop to nic strasznego; w dodatku nie wiem, czemu Reva miałaby kojarzyć piwnicę z psychiatrykiem. Miało być przerażająco i klaustrofobicznie, a wyszło nijako.
„Czy ci uczniowie nie mogli znaleźć sobie gorszego miejsca na kryjówkę?”. — Lepszym pytaniem jest, jak w ogóle się tam dostali. Wiadomo, że zombie przylazły z piwnicy na parter — dzieciaki wbiegły prosto w nie? No i zastanawia mnie, że nic w tej szkole nie jest zamknięte — przejście do kanałów otwarte, przejście do piwnicy otwarte, przejście na parter… tak, zgadza się, otwarte. Czy oni nie słyszeli o zamkach? Przecież gdyby nie zamykali takich pomieszczeń, na sto procent jakieś głupie dzieciaki urządziłyby sobie tam zabawy. No i właśnie — zamiast wczuwać się w akcję, myślę o tak rażących niedociągnięciach. Przy dobrym horrorze nie powinnam nawet przez chwilę zastanawiać się, czy to logiczne, że w szkole nie przestrzegają najprostszych reguł. Powinnam siedzieć w napięciu, czekając na uchylające się ze zgrzytem drzwi i wybiegającą zza niech gromadkę przerażających, jęczących zombie-dzieci.
„Wyciągniecie ich wydawało się jednak dość proste, nawet dla takiego nowicjusza jak ja”. — „Wyciągnięcie”. Tak właściwie to ile czasu Reva już jest w W.A.D.A.Z., że nazywa się nowicjuszką?
„Mieli pilnować aby żaden zbłąkany trup, przypadkiem się tu nie przedostał.” — To jeden z tych przecinków, których zupełnie nie rozumiem. Zamiast przed „aby” pojawia się na samym środku zdania. Po rozdzieleniu obu części żadna z nich samodzielnie nie ma sensu, więc dlaczego?
Z zamkniętego pomieszczenia dochodziły szepty, po chwili stare, lekko zdewastowane drzwi jednej z klas lekko się uchyliły”. — W teorii „zdewastowany” to synonim do „zniszczony”, ale w praktyce brzmi on nieco bardziej, hm… poważnie i używa się go do zniszczeń na większą skalę, dlatego połączenie z „lekko” brzmi kiepsko, jak „trochę przepiękna” albo „ociupinkę przerażający”. Jeśli chce się zaznaczyć, że coś było tylko troszkę muśnięte zębem czasu, używanie wyrazu oznaczającego największe możliwe zniszczenie i dodawanie do tego „lekko” nie ma sensu. Należy szukać słowa odpowiadającego najwierniej opisowi — tutaj mogłoby być np. podniszczone albo poobijane.
„Gdy byliśmy w połowie drogi, usłyszeliśmy krótkie, ale znaczące zdanie. „O kurwa!!!””. — Nie mogę powiedzieć, żeby było to zdanie, prędzej słowa. No i lepiej byłoby, gdyby były zapisane po myślniku, dwukropku, a najlepiej po prostu od nowego akapitu jako dialog.
„Poczułam wtedy przeciągły ból, który był dla mnie całkiem nieznanym doświadczeniem. Ostatnio zdarzyło mi się cokolwiek czuć, gdy ktoś przypadkiem postrzelił mnie na strzelnicy”. — Ale jak to? Reva w prologu stwierdza, że mogłaby coś poczuć tylko, jeśli zacznie się palić (choć i w tę teorię trudno mi uwierzyć). Tutaj nagle stwierdza, że czuje ból, i dodaje, że czuła coś (niestety nie wiadomo, czy to samo co teraz) już wcześniej, kiedy została postrzelona. No więc jak to z nią jest? Naprawdę mam uwierzyć, że ugryzienie zombie nagle uleczyło jej chorobę?
Stwierdzam, że opis zeżarcia Revy był strasznie suchy. Wszystko napisane ciągiem, jedno zdanie za drugim, w tym samym akapicie z pięćdziesięcioma innymi rzeczami. Nudne chodzenie po korytarzu nie powinno zabierać tyle samo miejsca co walka z zombie na śmierć i życie, a tak właśnie się stało. Zabrakło tutaj dłuższego, szczegółowego opisu całego zajścia oraz — co ważniejsze — reakcji Revy na wydarzenia, emocji, odczuć i myśli. Jej porażka nie wybrzmiewa tak, jak powinna. To tylko kolejny punkt na liście wydarzeń.
Nie może tak być — takie zdarzenie ma być super emocjonujące dla czytelnika — w końcu bohaterka właśnie umiera. Niestety dotarłam do trzeciego rozdziału i wciąż nie zżyłam się z protagonistką. Wszystko to, co jej dotyczy, czytam z takim samym neutralnym wyrazem twarzy. Myślę sobie: O, Reva siedzi na stołówce; o, morduje sobie zombiaki; o, „rozpaczliwie” woła o pomoc; o, zostaje zeżarta — e tam, i tak pewnie nie umrze, przecież to dopiero początek opowiadania. Nie powinno tak być — jeśli nie zależy mi na tym, co się stanie z panną McCartney, po co mam dalej czytać?
Było źle, i to bardzo, kurwa, źle. Z przerażeniem zauważyłam, że z mojego ciała były powygryzane kawałki mięsa”. — Bardziej pasowałoby „zostały”.
„Nie wiem ile czasu minęło od kiedy, tak jakby umarłam”. — Przecinek w dziwnym miejscu — zamiast przed „ile” pojawia się przed „tak”, oddzielając części zdania, których nie powinno się dzielić. Wygląda na to, że pojawia się myśl o tym, żeby separować od siebie czasowniki przecinkami, niestety brakuje wiedzy, jak to robić.
Jeden ze zmutowanych zombie chwycił mnie za rękę i wyrwał ją w łokciu. Kończyna upadła na ziemię. Niewiele myśląc chwyciłam ją i odskoczyłam kilka metrów w tył. Instynktownie wiedziałam co powinnam zrobić”. — Brak przecinków przed „chwyciłam” i „co.
„Przytknęłam wyrwane ramię na miejsce, po chwili kości się połączyły, a mięśnie powoli zaczęły się scalać”. — Prędzej stawy, a nie kości.
Pierwszy akapit nowej sceny jest stanowczo za długi. Wszystko ściśnięte razem. Tak zdecydowanie nie powinno być.
„Zrobiłam unik i padłam na ziemię, jednocześnie podcinając napastnika oszczędnym kopnięciem”. — Nie mam pojęcia, jak wygląda „oszczędne kopnięcie”, które nie wygląda jednocześnie komicznie.
„Wykonałam prosty gest dając do zrozumienia, że wszyscy nie żyją”. — Niestety jaki był to gest, nie wie nikt.
Na moim ciele wciąż widniały paskudne ślady po niektórych ugryzieniach. Na jego twarzy malowała się trwoga”.
„Ludzie ze spalarki relacjonował to, czego byli świadkami”. — „Relacjonowali”.
„Tego, jak mordowałam zombie gołymi rękami, mając zapewne szaleństwo w oczach. — Ci ludzie nie byli pewni, co widzieli, że „zapewne”?
„- No dobra McCartney”. — Za każdym razem, gdy wtrąca się do dialogu czyjeś imię, nazwisko, ksywkę, zawód i inne określenia, należy oddzielić je przecinkiem — pełnią one bowiem funkcję wtrącenia. Tutaj należy więc postawić przecinek przed „McCartney”.
„Tych zombiaków było dziesiątki, jeśli nawet nie setki”. — Setki zombiaków? Jak mam uwierzyć, że to wszystko się nie wydało, kiedy na setki zombiaków agencja posyła kilka/kilkanaście osób? Zapewne nie tylko ten jeden atak wyglądał w ten sposób. Szansa na to, że agencja za każdym razem posprzątała wszystko do czysta, jest bardzo, ale to bardzo mała.
„- Ja pierdolę - był naprawdę zmieszany”. — Powinna się znaleźć kropka po wypowiedzi i duża litera w „był” — dopisek nie dotyczy sposobu wypowiedzenia zdania, a stanu emocjonalnego mężczyzny.
„To jest zupełnie niezgodne z tym jak działa wirus Z”. — Brak przecinka przed „jak”.
„- Jestem głodna - dodałam nieśmiało po chwili. // Wszystkie oczy z przerażeniem zwróciły się w moją stronę”. — Bardzo dobra końcówka, idealnie wpasowuje się w czarny humor. Oby takich więcej.
Cóż, mimo że tak naprawdę dużo się działo, właściwie trudno wyrazić mi zdanie o tym rozdziale. Wszystko (oprócz zabawnej końcówki) było takie… przytłaczająco nijakie. Suchość zabiła cały makabryczny wydźwięk scen.
Były tam jakieś dzieci, ale czy zostały uratowane, czy nie, nie miało żadnego znaczenia. Trevor i reszta grupy Revy zginęła, a ja wcale się nie przejęłam. Kończyny latały, krew bryzgała, a wyobraźnia nie podsunęła mi ani jednego sugestywnego obrazka. Sama Reva dosłownie umarła i powstała jako myślące półzombie, a moja jedyna reakcja na to brzmiała — Aha. Okej, no spoko.
Końcówka ratuje resztę. Dowódca myślący tylko o raporcie też bardzo dobry. Do tego trzeba powiedzieć, że Reva wciąż jest ciekawą protagonistką (zabranie zegarka), chociaż mocno brakowało mi większej ilości wewnętrznych przemyśleń na to, co działo się wokół niej.

A w Mordę Chcesz?
„Chyba nazywał się Abercrombie - wręczyłam mu przedmiot i pomachałam na do widzenia”. — Znów, dopisek nie należy do sposobu wypowiedzenia zdania (tylko wtedy można pominąć kropkę i zacząć go od małej litery), więc potrzeba postawić na końcu zdania kropkę, a następne zacząć dużą literą.
„- Spokojnie panowie, obiecuję, że będę grzeczna - powiedziałam rozbawiona i posłusznie wsiadłam do samochodu”. — Kolejny przykład na oddzielanie imion lub określeń osób od reszty zdania. Brakuje przecinka przed „panowie”, bowiem, tak samo jak inne wtrącenia, trzeba je oddzielić z obu stron.
„Siedziałam z tyłu ubrana w podkoszulek i podarte spodnie kombinezonu”. — Kombinezon jest jednoczęściowy, więc gdzie podziała się jego góra? Zombie aż tak obżarły Revę, że nic z niej nie zostało?
„Zmierzaliśmy przecież do stolicy, która była oddalona o jakieś tysiąc kilometrów”. — „Oddalona” od czego? Zabrakło doprecyzowania, np. „od nas” lub „od naszej bazy”.
„Na oko miał jakieś 30 lat” i „Musiał mieć mniej niż 160 cm wzrostu”. — W tekście literackim trzeba zapisywać liczby słownie, a więc „trzydzieści” i „sto sześćdziesiąt”. Nie powinno się też używać skrótów, dlatego „centymetrów” a nie „cm”. Przy okazji nieco klimatu mogłyby dodać amerykańskie miary.
„Nosił okularu w grubych, czarnych oprawkach”. — „Okulary”.
„Gdy tylko mnie zauważył,  uśmiechnął się w dziwny sposób. Gdyby był rudy, można by pomyśleć, że to właśnie on tył głównym bohaterem „Laboratorium Dextera”. — Podwójna spacja. Co to znaczy „dziwny uśmiech”? Obleśny, szalony? O wiele lepiej byłoby go opisać, zamiast kazać czytelnikom zgadywać. Do tego „był”, nie „tył”, choć niestety wprowadza to powtórzenie.
Podobało mi się, jak naturalnie wyszło wplecenie w tekst wzrostu Revy poprzez porównanie z naukowcem.
„- Nie trudno się było domyślić - odpowiedziałam”. — „Nietrudno” — „nie” z przysłówkami odprzymiotnikowymi piszemy łącznie.
„Z lekkim przerażeniem spostrzegłam że znajdują się w niej kajdany wmurowane w ścianę i „Najpierw musimy ustalić, czy nie jesteś groźna dla innych ludzi albo czy w jakiś sposób nie zarażasz - powiedział trochę poirytowany” oraz „- Co znowu? - spytał lekko już wkurzony”. — Identyczne sytuacje jak z „lekko zdewastowanymi” drzwiami. Brak też przecinka przed „że”.
„-Skąd wiesz jak na mnie mówią?- spytał” i „- No dalej, bieliznę też- powiedział Dex”. — Brak spacji przed „myślnikami”.
„Zostałam w samych majtkach i w staniku sportowym”. — Drugie „w” można pominąć.
„Nie macie tu ogrzewania, czy co? - powiedziałam, chodź jako zombie raczej nie odczuwałam już zmian temperatury”. — „Raczej”, czyli co, Reva nie wie, czy czuje zmiany temperatury czy nie? Mimo wszystko to i tak bez sensu, bo gdyby nie odczuwała temperatur, to nie mogłaby zauważyć, że w laboratorium jest zimniej niż gdzieś indziej.
„Wyjął ostrze i z dziwnym zadowoleniem obserwował jak moje ciało się regeneruje”. — Brak przecinka przed „jak”.
„- A mieliście tu kiedyś jakiegoś zombiaka? - zapytałam zaciekawiona. // - Raz, dziesięć lat temu”. — Zombie istnieją od (przynajmniej) dziesięciu lat i dalej są tajemnicą? Jakoś ciężko mi w to uwierzyć.
„W środku nie było nic poza łóżkiem i kocem”. — „Niczego”.
„No nie jest przyjemne uczucie, uwierz mi”. — „To”.
„- Oj nie marudź już”. — Przecinek przed „nie”.
„- Tak, bardzo śmieszne – zirytowałam się. - A nie ma jakiegoś schabowego, albo czegoś takiego? - spytałam z nadzieją”. — Czasem zauważam taką zbłąkaną półpauzę w gąszczu dywizów i zaczynam wszystko kwestionować. Jeśli można użyć jej raz, to czemu nie wszędzie? To przypadek? Skąd się to tu wzięło? No i muszę powiedzieć, że ten schabowy to pasuje do Ameryki jak pięść do nosa. Gdzie podziały się steki?
Najwyraźniej tutejsza stołówka była już zamknięta. (...) Kanapki, jak to żarcie z automatu, nie były zbyt smaczne, ale przynajmniej zjadliwe. Miałam mnóstwo czasu aby rozmyślać. Właściwie to nie wiedziałam co mam sądzić o tej całej sytuacji. Najgorsza była ta cała niepewność.Co jeśli mieli zamiar zrobić ze mnie królika doświadczalnego? Takie życie byłoby do niczego. Postanowiłam jednak, że zacznę się martwić, dopiero gdy wszystko się już wyjaśni. Na razie i tak nie było sensu. Wszystko było dla mnie tak odmienne, że nawet nie umiałam sobie wyobrazić co mnie czeka”. — Przecinek przed „gdy”, a nie „dopiero”.
Rozdział taki sobie. Widać, że to przejście między jednymi wydarzeniami a drugimi i służy zachowaniu ciągu przyczynowo-skutkowego. Był potrzebny, ale jak łatwo się domyślić, niezbyt interesujący.
Nie popisała się też Reva. Według mnie nie zachowywała się jak ktoś, kto właśnie stał się hybrydą zombie i człowieka, raczej jak pyskata uczennica przyłapana na paleniu w łazience. Gdybym miała do czynienia z inną narracją, mogłabym uwierzyć, że jej luźne podejście do całej sytuacji to gra, ale kiedy jej myśli mam podane na srebrnej tacy, nie da rady podjąć tego w wątpliwość. To, co robi i mówi, nie wskazuje też na szok ani wyparcie — ona zachowuje się po prostu, jakby nic takiego się nie stało. Nawet niewiele myśli o całym zajściu (streszczenie na koniec się nie liczy, to dowód równie warty z powiedzeniem „na płocie pisało...”). Nie przejmuje się również śmiercią towarzyszy ani własnym losem. Rozumiem, że to opowiadanie ma mieć lekki ton i być śmieszne, ale kurczę, to, co przydarzyło się Revie, jest zbyt istotne, żeby mogła po prostu wzruszyć ramionami i iść dalej. To nie zabawny absurd, tylko źle poprowadzona kreacja bohaterki, która przez takie traktowanie staje się płaska jak karton.
Z ciekawszych rzeczy: poznałam nową postać, naukowca ze znajdującej się w stolicy (na tym etapie niestety wciąż nie wiadomo, że chodzi o Amerykę) siedziby W.A.D.A.Z. Dexter ma potencjał, ale po tak krótkim występie ciężko wyrobić sobie o nim zdanie. Zostaje tylko czytać dalej i mieć nadzieję na pozytywny rozwój wydarzeń.

On jest Chory
Ten rozdział jest o wiele dłuższy od poprzednich. Nieźle się zdziwiłam, kiedy wyliczyłam sobie mniej więcej czas na przeczytanie go, a ostatecznie siedziałam dwa razy dłużej. Początkowo lektura mnie nużyła, ale kiedy dotarłam do środka (i Revy, i rozdziału), zrobiło się ciekawiej.
Naukowcy rozpoczęli pracę jakąś godzinę temu a Dexterek oczywiście nie raczył się jeszcze stawić”. — Brak przecinka przed „a.
W ogóle nie byłam śpiąca, ani nawet zmęczona”. — Nadprogramowy przecinek przed „ani.
„Przez kilka godzin wierciłam się na łóżku, w tym czasie wypróbowałam chyba wszystkie możliwe pozycje do spania”. — Rozdzieliłabym dwie części tego zdania średnikiem zamiast przecinkiem.
„Od jakiegoś czasu siedziałam sobie na podłodze i składałam żurawie origami z opakowań po kanapkach, lepsze to niż nuda”. — Czytając beztrosko brzmiące „siedziałam sobie”, poczułam poważny zgrzyt. Dlaczego Reva wcale nie traktuje swojej ciężkiej sytuacji poważnie? Tak samo było zresztą na samym początku poprzedniego rozdziału.
Nagle drzwi do laboratorium się otworzyły. Do środka wszedł doktor Abraham. Skierował się do mojej celi. Uśmiechnął się do mnie, po czym ze swojej teczki wyjął ogromną torbę z KFC”.  — Pojawia się tutaj nazwa firmy — KFC — i okej, ale zastanawiające jest, że w późniejszych rozdziałach trafiają się określenia jak „popularne sieciówki”. Jak dla mnie albo się coś nazywa po imieniu, albo nie, a tutaj bywa różnie.
„- Ten głupi system znów się zawiesił, i nie mam dostępu do twojej historii choroby… no nic, zanim nie naprawią tego złomu, mogę przeprowadzić z tobą wywiad”. — Bez przecinka przed „i”.
„- Analgezja Wrodzona i choroba Fabry’ego - odpowiedziałam”. — Nazwy chorób zapisuje się małą literą. Szkoda też, że o drugiej z chorób dowiaduję się teraz, bo wcześniej Reva twierdziła, że ma „chorobę” genetyczną, nie „choroby”. Choroba Fabry’ego nie tylko powoduje straszliwy ból, jak stwierdził Dexter, ale i masę innych objawów, przez co tym bardziej zastanawiam się, jakim cudem Reva trafiła do wojska. Dodatkowo taka mieszanka chorób wydaje się wysoce nieprawdopodobna.
„- Wiesz, żyje z tym już dosyć długo, więc trochę to ogarnęłam, opierając się na dotyku nauczyłam się dostatecznie szybko reagować”. — „Żyję”. Od „opierając się” zaczęłabym nowe zdanie.
Coś w stylu: „O kurde, to jest bardzo ciepłe, powinnam więc to puścić, bo się poparzę”, albo „Coś dotknęło mojego mięśnia… to znaczy, że jestem ranna””. — Nadprogramowy przecinek przed „albo.
Miejsca urazu czasem swędzą lub łaskoczą, więc mam łatwiej - takie zwierzanie nie było dla mnie naturalne, jednak tak się w to wciągnęłam, że na chwilę przestałam jeść. // - A wydaje się to takie fajne - stwierdził Dex. - Ludzie zapominają jednak o tym, że przypadkiem mogłoby ujebać im rękę i nawet by nie zauważyli”. — „Zwierzanie się”.
- No bez przesady… ale tak, nie jest łatwo. Po każdej misji musiałam dokładnie sprawdzać swoje ciało, pod kątem niezauważonych ran. Co miesiąc wizyta u lekarza, żeby przypadkiem nie przegapić jakiejś choroby, ale nie narzekam. Przynajmniej codzienne zastrzyki nie były nieprzyjemne. Kiedyś było o wiele gorzej. Mam od cholery blizn po oparzeniach, złamaniach i innych takich. Nawet na twarzy. Jak byłam mała zdarzyło mi się sprawdzać policzkiem, czy żelazko jest ciepłe, no i było …”. — Niepotrzebne zmiany czasu. Nadprogramowy przecinek przed „pod”. Brak przecinka przed „zdarzyło”. Nadprogramowa spacja przed drugim wielokropkiem.
- To nawet ma sens. No proszę, do tej pory raczej wątpiłem w twoją inteligencję, a nawet w to, że w ogóle posiadasz jakąś inteligencję… // - Wal się! // - Dobra, skończyłaś już jeść?//- Chwila - wysiorbałam shake do końca. - Okay, już”. — „Shake’a. To była naprawdę szybka zmiana tematu, a mówiąc „szybka”, mam na myśli ekspresowa.
„Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę z głupoty swojego czynu…”. — Lepiej pasowałby na końcu znak zapytania.
„Chwyciłam kluczyki i otworzyłam drzwi od swojej klatki”. — „Od” niepotrzebne — brzmi to trochę, jakby Reva zabrała swojej klatce drzwi.
„I wreszcie po trzecie, to decyzja z góry, więc nie masz tu nic do powiedzenia”. — Brakuje przecinka przed „wreszcie” otwierającego wtrącenie.
Psychopata w białym kitlu mógł mnie sobie obejrzeć w całej okazałości, czego oczywiście sobie nie oszczędził”.
„Odrywanie mięśni od żeber było dość śmiesznym i osobliwym uczuciem, ale dzięki temu wszystkiemu mogłam podziwiać, jakby wyglądał człowiek wywrócony na lewą stronę”. — Zastanawiam się, jak ona mogła to oglądać, leżąc na stole — na suficie było przykręcone lustro?
„- No więc… Robiłeś to już kiedyś? - spytałam, starając się jakoś przełamać tą niezręczną ciszę”. — „Tę ciszę”. Nie ma potrzeby, by pisać „robiłeś” dużą literą. Część po wielokropku kontynuuje rozpoczęte wcześniej zdanie.
„- No gdzie tam, zauważyłem jeszcze coś ciekawego w sercu - Dexter chwycił przyrząd, przypominający sekator i zbliżył go do mojej klatki piersiowej”. — Nadprogramowy przecinek przed „przypominający”.
„- Tak, wszystko fajnie… Ale pamiętasz, że pozwoliłeś mi popatrzeć? // - No tak, sorki. // - Okay, no to patrz - powiedział mężczyzna, wracając z lusterkiem. Naukowiec ustawił je tak, abym mogła zobaczyć jak najwięcej”. — Czyli wychodzi na to, że wcześniej Reva wcale nie widziała przeprowadzanej na sobie operacji — zły dobór słów nieźle zamieszał.
- No tak. Kiedy zbliżam je do odpowiedniego miejsca, to delikatnie starają się połączyć. - Mężczyzna delikatnie puścił mostek i oddalił ręce od mojej klatki”.
„- Daj zobaczę - wyrwałam mu odciętą rękę i z całej siły przywaliłam mu nią w pysk. Na jego policzku, czerwonym śladem, odbiły się palce”. — Brakuje przecinka przed „zobaczę”. No i muszę przyznać, że to było dość zabawne.
„- Tak - odpowiedziałam spokojnie. - Domyśliłam się tego, gdy omawialiśmy genetykę w gimnazjum, ale tata z pewnością nie wie i chyba lepiej, żeby tak zostało. Nie wiem co by zrobił, gdyby dowiedział się, że mama go zdradziła”. — Czy tata McCartney nie miał genetyki w gimnazjum? Ale tak na serio — podczas diagnozowania chorób Revy w dzieciństwie ten temat musiał wypłynąć. Albo więc ojciec Revy jest głupi jak but, albo ona, myśląc, że jest sprytniejsza od rodziców, którzy pewnie dawno temu ustalili, że nie będą jej o tym mówić.
Widniała na nim jedynie cienka czerwona szrama”. — Przecinek przed „czerwona.
„Przez resztę posiłku gadaliśmy o jakiś głupotach”. — Szkoda, że tak to zostało streszczone. Dalszy dialog mógłby być interesujący.
Ten rozdział czytało mi się naprawdę przyjemnie. Scena z sekcją była dość absurdalna, ale w zaistniałej sytuacji całkiem logiczna. Rozmowy Revy z Dexterem (nawiązania do innych Dexterów były fajnym smaczkiem) wyszły interesująco. Dowiedziałam się więcej zarówno o niej samej, jak i o naturze zombie. Charakter Dexa na razie prezentuje się głównie pozytywnie — jest niczym szalony, bądź co bądź, naukowiec, ale ma w sobie coś ciepłego i choćby przynoszenie Revie jedzenia było z jego strony miłym gestem. Rodząca się między tą dwójką więź dobrze rokuje na przyszłość, a sama wymiana zdań była często zabawna i mimo całej tej „sekcyjnej” otoczki, lekka w odbiorze.
Klimacik co prawda można by trochę mocniej podkręcić i lepiej wyeksponować makabryczność oglądania swojego wnętrza, ale i tak podglądanie przez Revę swoich płuc wyszło naprawdę fajowo.
Po mocno ekspozycyjnym wstępie rozdział skupiony głównie na dialogu okazał się przyjemnym odświeżeniem. Rozmowy Revy z Dexterem wyszły zabawnie i nawet parę razy się zaśmiałam. Oby trafiło się więcej takich fragmentów w przyszłości.

Nareszcie Wolność
Od razu zaznaczę, że nie mam zielonego pojęcia, ile z tych naukowo brzmiących zdań jest prawdą, a ile to całkowity bezsens. Jeśli zwrócę uwagę na coś kompletnie działającego w teorii, proszę nie krzyczeć.
„Tyle razy pobierano mi krew, że powinnam otrzymać tytuł mega honorowego krwiodawcy. Było z dziesięć litrów jak nic”. — Dziesięć litrów w osiem dni? To wydaje się dość podejrzane nawet jak na samoregenerujące się zombie.
„Po kolejnych badaniach, odkryto coś, co przypominało antygen, ale raczej nim nie było, więc sprawa stała się jeszcze bardziej skomplikowana”. — Nadprogramowy przecinek przed „odkryto”. Nie jestem przekonana, czy ktokolwiek jest w stanie zrozumieć Dextera, bo czasem jego „naukowy bełkot” zmienia się po prostu w bełkot.
„Zapakował wszystkie próbki, a w dokumentach, w rubryce Grupa Krwi, wielkimi literami zapisał „POJEBANA”. — Zbędne duże litery w „grupa krwi”.
Potrafiłam na przykład wykorzystać ponad 60% mózgu na raz”. i „Człowiek wykorzystuje go w całości, jednak nigdy na raz”. i „Ja na raz potrafiłam zużyć dwa razy więcej. Dexter nie jest jednak pewien czy to ja, czy wirus, tego nie dało się niestety w żaden sposób sprawdzić”. — „Naraz. Zużywanie procentów swojego mózgu brzmi dziwnie, lepiej użyć wersji niedokonanej czasownika „używać”. No i tak — w jednym zdaniu Reva mówi, że to ona używa mózgu, a zaraz poprawia, że Dexter tego nie wie —  warto od razu przyjąć jedną wersję, żeby nie dezorientować czytelników.
„Większość wyników to był po prostu naukowy bełkot”. — „Była po prostu naukowym bełkotem” albo „To był po prostu naukowy bełkot”.
„Trawienie odbywało się tylko wtedy gdy nikt nie patrzył”. — Nie wiem dlaczego, ale to zdanie wydaje mi się bardzo zabawne. Nawet jeśli coś takiego kompletnie nie ma sensu.
„Normalnie prowadzę badania w swoim czystym,  schludnym, miłym i przytulnym gabinecie”. — To naprawdę dużo określeń jak na jeden raz. Plus podwójna spacja.
„Nie stanowisz zagrożenia, więc możemy cię już wypuścić – powiedział, i jak to ma w zwyczaju, rzucił we mnie kluczami”. — Niepotrzebna zmiana czasu. Przecinek powinien stać za „i”, a nie przed — jeśli wytnie się wtrącenie, zdanie brzmiałoby: „powiedział rzucił we mnie kluczami” zamiast „powiedział i rzucił we mnie kluczami”.
Puszczanie potencjalnie zabójczego stwora samopas po tygodniu obserwacji nie wydaje się zbyt racjonalne, szczególnie że na Revę nie działają żadne toksyny. Do tego dawanie jej za przewodnika staruszki — najmniej odpowiedniej osoby do tego zadania — nie wydaje się szczególnie dobrym pomysłem.
„Zużyłam całą butlę szamponu”. — Czy to ma jakikolwiek sens? Butla, czyli na oko jakiś litr albo i jeszcze więcej. Przecież ona by to wypłukiwała przez miesiąc. Jeśli to celowe wyolbrzymienie, to zwyczajnie niepotrzebne, nieśmieszne.
„- Odwiedziłabym stołówkę”. — Wiecznie głodna Reva jest naprawdę pocieszna (oczywiście przez pierwsze kilka rozdziałów, bo potem już niekoniecznie).
Nagle zauważyłam obszar idealny do ćwiczenia parkour, lub innych akrobacji”. — Nadprogramowy przecinek przed „lub. Może trudno w to uwierzyć, ale słowa takie jak „nagle”, „momentalnie”, „niespodziewanie” bardzo rzadko dodają wydarzeniom szybkości i pełnią głównie funkcję ozdoby.
„Najwyraźniej nigdy nie dam rady tego opanować”. — Reva jest naprawdę bardzo optymistyczną osobą, prawda? Nawet raz nie spróbowała tego kontrolować, a już uznała, że nic się nie da zrobić z tym.
„Gdyby miał jeszcze blond włosy to sam Hitler z pewnością by się w nim zakochał”. — Brakuje przecinka przed „to”. Poza tym niezłe zdanie.
Tego się nie spodziewałam — to znaczy, spodziewałam się, ale zdecydowanie nie tak szybko. Dexter ledwo wypuścił naszą nową półzombiaczkę z klatki, a już agencja chce posłać ją w teren? Aby nie za szybko? Wciąż nie odkryto natury wirusa i nie wiadomo, czy, powiedzmy za tydzień, Reva nie zmieni się w mutanta i nie wymorduje swojej nowej jednostki. Jak dla mnie to bardzo nieodpowiedzialne ze strony władz organizacji, że zgodzili się na taki układ bez dłuższej obserwacji bohaterki. Dodatkowo powinni bardziej przetestować zdolności Revy, a nie tylko popatrzeć, jak skacze sobie beztrosko po rurach. Nie ma też żadnej gwarancji, że będzie ona w stanie kontrolować swoje nadludzkie zdolności i nie zrobi przypadkiem krzywdy nowym towarzyszom. Ach, tyle wątpliwości, tyle pytań.
Rozumiem, że z punktu widzenia szybkości akcji trzymanie Revy całymi tygodniami w klatce nie byłoby nazbyt ekscytujące (choć na upartego można by zrobić to całkiem nieźle, zagłębiając się w psychikę bohaterki), ale warto zachować chociaż minimum realizmu. Przydałby się przynajmniej jeden rozdział, gdzie protagonistka siedzi w zamknięciu — na pewno dałoby się znaleźć jej coś ciekawego do podsłuchania albo kogoś interesującego do rozmowy.
„Moją uwagę od razu przykuło ogromne łóżko. Postanowiłam się na nim położyć. Było niesamowicie wygodne”. — To brzmi, jakby Reva najpierw musiała się dogłębnie zastanowić nad tym, czy chce się położyć, czy nie, zamiast po prostu to zrobić.
W środku znajdowały się moje rzeczy i list, który był od Tima. Kochany Tim, zaraz po moim wyjeździe spakował moje rzeczy i wysłał je do stolicy. Obiecałam sobie, że następnego dnia do niego zadzwonię. W pudle znajdował się mój laptop, komórka, wszystkie moje bibeloty i większość ubrań. Zapakował nawet mojego kochanego Skull-guna, tak koledzy ochrzcili mój karabin, zaraz po tym, gdy dla jaj umieściłam na nim naklejkę z uroczą czaszką”. — Naturalniej brzmiałoby po prostu „list od Tima”. Ciągłe powtarzanie „moje” jest dość denerwujące — czytelnicy i tak dobrze wiedzą, do kogo należą te przedmioty. Do tego w ostatnim zdaniu bardziej pasowałby myślnik zamiast przecinka przed „tak”, żeby lepiej oddzielić część od genezy nazwy karabinu.
„Tata nienawidził zombie, gdyż zabiły jego brata”. — Niezbyt naturalnie brzmi nazywanie w myślach swojego wujka „bratem taty”. Ten wątek nie miał żadnego znaczenia w opowiadaniu, więc nie rozumiem, po co ta dokładność. Oczywiście poza tym, żeby czytelnik na sto procent wiedział, że nie chodzi o np. brata matki.
„Niech żyje sobie w błogiej niewiedzy, jak większość społeczeństwa…”. — Reva mówi tutaj o dwóch różnych rzeczach — zwykli ludzie nie wiedzą o zombie, a jej ojciec już tak. Jedyne, o czym nie ma pojęcia, to o tym, że jego córka zmutowała w półzombie.
Hm… ten rozdział nie był zły, chociaż nie działo się też właściwie nic ciekawego — to po prostu kolejny przejściowy kawałek tekstu. Dowiedziałam się za to kilku nowych, istotnych informacji o zombizmie Revy i to zdecydowanie na plus. Wolałabym jednak, żeby nie były one tak rzucane całymi długimi akapitami, bo po pierwsze, czytelnik i tak tego wszystkiego nie spamięta, a po drugie, po kilku takich rozdziałach zanudzi się na śmierć. Ważne, aby wypośrodkować między scenami (dialogami) a opisami — tutaj zdecydowanie było więcej tych ostatnich.
To, co mi się nie podobało, to robienie z protagonistki superbohaterki. Dostała w pakiecie z zombizmem masę supermocy, za to praktycznie nic utrudniającego jej życie (sama stwierdziła, że zbrzydnięcie nie jest zbyt dużą ceną za możliwość skakania trzy metry do góry). Po prostu żyć, nie umierać.
Jak wspomniałam wcześniej, mam spore obawy co do lekkomyślności W.A.D.A.Z. w sprawie Revy. Akcja dzięki temu co prawda nie stanie w miejscu, ale ucierpi na tym realizm. Tak duże luki w logice są w stanie dosłownie wypchnąć czytelnika z lektury — zacznie się on zastanawiać nad zasadnością wydarzeń, zamiast czytać dalej.

Miesiąc Później
„Już w pierwszym tygodniu, podczas jednego z wolnych wieczorów ktoś rzucił mi wyzwanie w piciu wódki”. — Niezamknięte wtrącenie, więc trzeba dopisać przecinek przed „ktoś”.
Tej nocy chyba ze dwadzieścia osób zaliczyło zgona a ja nie byłam nawet lekko wstawiona. (...) Pracownicy uznali, że nie mogę być zła, skoro mam taki talent. Mężczyźni byli pod wrażeniem, kobiety też, ale z innego powodu. (...) Kierowniczka pracowniczego bufetu dała mi jednak miesięczny szlaban na wódkę, a rachunek, jaki dostałam za tę libację, był naprawdę kosmiczny. (...) W oddziale interwencyjnym było jednak o wiele lepiej. Nasze stosunki były tak luźne, że nawet jak pewnego dnia złamałam jednemu z eliminatorów rękę za to, że klepnął mnie w tyłek, to nikt się nie obraził”.
„Czułam jedynie, że zaraz mnie rozsadzi z powodu wypicia zbyt dużej ilości płynów”. — Zastanawiam się, co się stanie z tymi wszystkimi płynami, skoro Reva nie chodzi do łazienki.
Każde z nich składało się z średniej wielkości holu, korytarza prowadzącego do pokojów i ogromnego pokoju rekreacyjnego”. — „Ze”.
„Jeśli chodzi o mnie, to pierwsze co zrobiłam, to kupiłam niewielką lodówkę”. — Pierwszego „to” można się pozbyć. No i, jak na moje oko, Reva powinna kupić sobie jedną z tych dwudrzwiowych lodówek albo, jeszcze lepiej, jakąś przemysłową.
„Jest po czterdziestce i najdłużej z nas wszystkich służy w Waszyngtonie”. — Po siedmiu rozdziałach nareszcie dowiedziałam się, gdzie ma miejsce akcja. Hurra.
„Nie wiele wiem o okolicznościach jej śmierci, gdyż mężczyzna nie chce o tym opowiadać”. — „Niewiele”.
„Jessi ma 29 lat i jest kobieca do aż bólu”. — „Aż do bólu”.
„Kosmetyczka mogłaby się zdziwić, gdyby zauważyła jaka jestem zimna, i że nie mam pulsu”. — Przecinek przed „i” zbędny, bo środkowa część zdecydowanie nie jest wtrąceniem.
Reva opisuje swoje nowe mieszkanie, budynki i nastroje w jednostce z ostatniego miesiąca. Opowiada również o nowej drużynie. Niby wszystko fajnie, ale o wiele bardziej wolałabym zobaczyć jej grupę w akcji, a pomieszczenia przy okazji scen. Dodatkowo od razu zostaje opisana cała dwunastka grupy Revy — niemożliwym jest zapamiętanie ich wszystkich po samych krótkich akapitach, więc na dobrą sprawę cała pierwsza część rozdziału mogłaby nie istnieć i nie miałaby żadnego wpływu na fabułę.
Do tego bardzo razi ciągłe zmienianie czasu z przeszłego na teraźniejszy — Reva mówi przecież o przeszłości, więc nie rozumiem, z jakiego powodu w kółko przeskakuje do teraźniejszych zdań. To mocno rozprasza.
Wszystko ratuje scena odcinania nogi na kanapie. Była tak absurdalna, że aż parsknęłam śmiechem.
„- Ale ja przecież prowadziłem tylko badania - odparł niewinnie. - Dzięki temu dowiedzieliśmy się, jak cię poskromić, jeśli straciłabyś rozum” i „- Ta, dlatego teraz ponad połowa personelu nie rozstaje się z paralizatorem”. — Nareszcie jakieś pozytywy. Wiadomo już, jak unieszkodliwić Revę, i o dziwo załoga agencji zaczęła się zachowywać, jak na profesjonalistów przystało. Nie można było tak od razu?
„- Za późno, odrosła”. — Jestem ciekawa, czy załoga oglądała film, czy odrastającą nogę Revy. Stawiam raczej na to drugie. No i zdecydowanie podzielam ciekawość Dextera co do tego, jak to wszystko działa. Obawiam się jednak, że niestety zombizm w przypadku Revy ma więcej wspólnego z kopalnią supermocy niż wirusem.
Sam rozdział był dość krótki, ale przy okazji bardzo nierówny — pierwszą połowę ze streszczeniami i ekspozycją szybko mi się czytało, ale podejrzewam, że równie szybko o niej zapomnę, za to druga połowa ze sceną przed telewizorem okazała się naprawdę przyjemna. Widać tu smykałkę do wymyślania takich sytuacji. Dialogi również są atutem opowiadania — wychodzą znacznie lepiej niż opisy, dlatego zastanawiam się, dlaczego nie ma więcej scen, tylko w te nieszczęsne, nudne streszczenia. Niby relacja Revy ma w sobie coś z pamiętnika, ale to przecież wcale nie przeszkadza w prowadzeniu żywej narracji.

Ameryka
„Nie zdziwiłam się, gdy tego dnia dostaliśmy wezwanie”. — Jakiego „tego” dnia? To był jakiś specjalny dzień?
„W końcu, nie mieliśmy interwencji już od ponad tygodnia”. — Zbędny przecinek przed „nie”.
„Mieliśmy działać w osiem osób, Jerry, Jacks, Rao, Mołotow, Jessica, Owen, Gabe, no i oczywiście ja”. — Po „osób” pasowałby lepiej dwukropek albo myślnik.
„Oprócz Jeremiego, nie było jeszcze nikogo z samobójców”. — Tutaj też nie potrzeba przecinka przed „nie”.
Zaczęliśmy się już pakować do naszych do naszych jeepów, nagle nadbiegł całkiem zdyszana Dex”. — Dexter zmienił tutaj płeć.
Początkowo istniał tutaj akapit, w którym snułam przypuszczenia, jakoby zombie były przywożone ciężarówkami przez jakąś złą organizację prosto w miejsca ataku. Jak się później okazało, nie pomyliłam się. Tyle że moje przemyślenia miały charakter humorystyczny i uważałam to za kompletnie absurdalny pomysł. Naprawdę nie wiem, co o tym teraz myśleć.
„Sama bym taką chciała, jeśli jednak wziąć pod uwagę to, że teoretycznie jestem mutantem, byłaby to gruba przesada”. — Nie rozumiem, w czym objawia się ta przesada. W tym, że Reva jest praktycznie trupem?
Przy schodach postanowiliśmy się rozdzielić. Ja, Owen, Rao i Jacks poszliśmy na piętro, podczas gdy reszta drużyny miała sprawdzić mieszkania na parterze”. — Znów pojawia się problem z zakładką Agency Info i nieumiejącymi chodzić po schodach zombie. Chyba że ci złole, którzy przywożą potwory, wrzucają je tam po drabinie przez okna.
Na łóżku siedział na oko czterysta kilowy zombiak, prawdopodobnie płci żeńskiej. Potwór był zbyt opasły żeby wstać, kiwał się jedynie w tę i wewtę, starając się chodź trochę zbliżyć do nas swoją paszczę”. — „W tę i we w tęoraz „czterystukilowy”. „Swoją” można wyrzucić — wiadomo, że czyjejś paszczy by nie zbliżał. O, widzę, że grube zombie powracają.
„- Ameryka – stwierdził Rao, wykonując przy tym adekwatny gest, znany z popularnych memów”. — O wiele bardziej wolałabym, żeby ten gest został opisany. Memów jest naprawdę dużo i szybko się starzeją, więc domyślenie się, o który dokładnie chodzi, może nie być tak łatwe, jak się wydaje. Podejrzewam, że chodzi o history guya, ale pewności nie mam.
„- Do kuchni – odpowiedziałam jakby nigdy nic”. — „Jak gdyby nigdy nic”.
„- Spadaj czarnuchu! Ciasto jest kłamstwem! -  wrzasnęłam, po czym wepchnęłam ciacho do plecaka”. — Nie jestem pewna, o co chodzi ze zdaniem „Ciasto jest kłamstwem”. „The cake is a lie” nie pasuje do kontekstu, a nic innego nie jestem w stanie wymyślić, więc nie mam pojęcia, co wymyśliła Reva tu wymyśliła.
„Poruszały się za pomocą nici wirusa Z”. — Koncept nici, choć mocno naciągany, w jakiś sposób łata całkiem sporo dziur fabularnych i jako tako tłumaczy, dlaczego w ogóle zombiaki są w stanie się poruszać, więc muszę go pochwalić.
„Na piętrze nie udało nam się nikogo uratować, chłopaki działający na parterze odnaleźli jednak czworo osób. Eliminatorzy przystąpili do akcji, ja w tym czasie pomagałam przetransportować złapanego zombie. Wsadziliśmy go na pakę ciężarówki i przewieźliśmy do laboratorium. Wchodząc do budynku ciągnęłam go za kark. Dex czekał na nas w pracowni, w której sama spędziłam kiedyś ponad tydzień”. — „Cztery osoby”. W jednym akapicie jest przeskok z kamienicy do bazy bez żadnego ostrzeżenia — strasznie to dezorientujące.
Sytuacja z wyżeraniem zombiakowi z lodówki przez Revę była, hm… dość dziwna. Nie jakoś specjalnie niesmaczna albo niezgodna z charakterem tej bohaterki, po prostu dziwna. Chciałoby się sądzić, że będzie miała jednak inne priorytety i skupi się na misji, a nie  wpadnie w połowie akcji na genialny plan buszowania — wciąż żywemu zombie — po lodówce i pakowania ciasta do torby.
- Jakież to oryginalne - zakpiłam. – Z jak „zombie”, czy jak „zjebana”? // - Tak. // - Tak co? - // - Eee, tak Proszę Pani? // Nie wytrzymałam. Zgięło mnie w pół ze śmiechu”. — Brakuje przecinka przed „proszę”, poza tym i „proszę”, i „pani” są z niewiadomego powodu zapisane dużymi literami. Zbędny przecinek przed „czy. Naprawdę nie rozumiem, co w tym śmiesznego — chyba jestem na to za stara.
„- Normalnie, to pobierałbym do oporu, ale jeśli moja teoria się zgadza, to lepiej tego nie robić”. — Zdecydowanie nie wiem, po co wciskać przecinek przed pierwszym „to”.
- E tam. Zombiakiem zajmuję się kto inny”. — Dość często pojawia się literówka z „ęzamiast „e” na końcu wyrazów. Warto się za tym porozglądać.
Zastanawiam się, ile minęło czasu od rozpoczęcia opowiadania. Pierwsza akcja miała miejsce na jesieni. Wiadomo też na pewno, że Reva siedziała miesiąc w celi. Teraz nagle jest już zima, a McCartney kumpluje się ze swoją nową drużyną.
Przeskoki w czasie są bardzo denerwujące — czytelnik nie ma szans odczuć jego upływu. Dla niego równie dobrze wszystko mogłoby dziać się w tydzień i pewnie znaleźliby się tacy, którzy by uparcie twierdzili, że tak właśnie było. Jestem na siódmym rozdziale, mniej więcej co każde dwa dostaję przeskok, przy czym nie zapowiada się na poprawę. To sytuacja w stylu „chce zjeść ciastko i chcę mieć ciastko” — niestety dość często powtarzająca się tutaj na wielu płaszczyznach. Przy chęci zachowania realizmu czasowego zaczyna się upychane i przeskakiwanie bardzo szybko do kolejnych wydarzeń. Czytelnik w takiej sytuacji może jedynie to zaakceptować, ale nie będzie miał szansy poczuć znużenia Revy siedzącej w celi czy nawiązywania przez nią pierwszych przyjaźni z nową grupą. Pojawia się więc pytanie — jeśli nie o tym, to o czym jest ta historia? O Revie obżerającej się jak świnia i mówiącej o tym, jak bardzo lubi spać? Bo właśnie temu do tej pory zostało poświęcone najwięcej czasu antenowego.
Gdybym miała streścić ten rozdział, mogłabym napisać jedno zdanie — Reva porwała dla Dextera zombiaka. Tyle właściwie się stało, reszta to po prostu zapchajdziura, tło do tych wydarzeń. Mam z tym trochę problem — jasne, nie każde opowiadanie powinno mieć eksplozje co trzy akapity, ale tutaj — wbrew pozorom — naprawdę niewiele się dzieje. Przez streszczenia i zbyt krótkie opisywanie sytuacji wydarzenia nie wybrzmiewają odpowiednio, nie robią na czytelniku wrażenia. Z jednej strony można powiedzieć, że działo się dużo: to i to, i tamto, i będzie to prawda, ale można też powiedzieć — nie działo się nic i będzie to tak równie prawdziwe stwierdzenie. Samo napisanie „zrobiliśmy to i poszliśmy tam, a potem mówiliśmy o tym” jest tak naprawdę dla czytelnika sygnałem — to nie jest ważne, nie trzeba tego pamiętać ani się tym przejmować. I on właśnie tak zrobi — w mig zapomni wszystko, co przed chwilą przeczytał. Niestety, kiedy połowa opowiadania składa się z samych streszczeń, trudno oprzeć się wrażeniu, że wydarzenia dzieją się gdzieś obok, a my, czytelnicy, dostajemy same ochłapy. Jeśli miałabym coś poradzić, powiedziałabym, że lepiej skupić się na dokładnym opisaniu dwóch wydarzeń niż opowiadanie o dziesięciu. Proste jakość, nie ilość będzie tutaj najlepszą wskazówką.
Z bohaterami pobocznymi stało się dokładnie to, co przewidziałam pod ostatnim rozdziałem. Gdzieś w środku zostali wypisani członkowie grupy Revy, którzy mieli z nią być podczas akcji, a ja miałam w głowie pustkę i nie potrafiłam dopasować ich imion do… właściwie do czegokolwiek. Co ze streszczenia z poprzedniego rozdziału? Ano nic, wszystko zlało mi się w jedno i gdyby ktoś zapytał mnie, kto jest kim, nie byłabym w stanie odpowiedzieć. Żeby naprawdę poznać bohaterów, trzeba być świadkiem scen z nimi, a nie poczytać kilka zdań opisów. Na tym przykładzie jest to najlepiej widoczne.

Takie tam Odpały Jessiki
Początek z „Ulepimy dziś bałwana” sprawił, że mimowolnie zaczęłam śpiewać. A niech cię, „Kraino lodu”.
Wróciłam do pokoju i wygrzebałam z szafy czarne kozaki, oraz szary płaszczyk, który wybrał dla mnie Philip na jednej z naszych zakupowych eskapad, do której jak zwykle zostałam zmuszona”. — Powtarzanie „który” w zdaniach wielokrotnie złożonych nie prezentuje się zbyt dobrze. Zbędny przecinek przed „oraz.”
Wreszcie udało nam się sklecić bałwana”. — Wcześniej zostało wspomniane, że szło im całkiem sprawnie, więc słowo „sklecićnie do końca tutaj pasuje.
- Co jest doktorku? – spytałam, chrupiąc marchewkę, wyciągniętą wcześniej z torby Jessicy”. — W tytule pojawiła się poprawna odmiana — „Jessiki, więc dlaczego tutaj jest błąd?
„Gdy dotarł do mnie absurd całej tej sytuacji, zgięło mnie wpół ze śmiechu”. — Dlaczego to, że Dexter szukał Revy, jest absurdalne albo zabawne? Jeśli natomiast chodziło o to, że marchewka jest za mała na nos wielkiego bałwana,niestety można to wywnioskować dopiero po późniejszym dialogu Jessiki — a więc stanowczo za późno. Z kolei pomysł z bakłażanem zamiast nosa był całkiem zabawny.
„W między czasie wrócił Owen”. — „Międzyczasie”.
- Ta jasne, wmawiał sobie. – kpił sobie ze mnie w najlepsze”. — Więcej sensu miałoby „tak sobie wmawiaj”, no i przy okazji kropka po „sobie” jest niepotrzebna. Brak też przecinka przed „jasne”.
„Na ramieniu miała przewieszoną torbę, a pod pachom trzymała puchaty, różowy koc”. — Jedną „pachą”, nie kilku „pachom”.
- Ech, no dobra – zgodziłam się, ubolewając nad swoim ciężkim losem, po czym wpuściłam ją do swojego pokoju. // Jessi wyciągnęła ze swojej torby dużą butelkę wina, po czym postawiła ją na szafce nocnej. W międzyczasie wyciągnęłam ze swoich zapasów ogromną paczkę chipsów cebulowych. Dziewczyna kazała mi usiąść na łóżku. Zaczęła czesać moje włosy, z uporem udające siano, czy raczej siano, udające włosy”. — Wróciło nazywanie wszystkiego „swoim.”
„Mogłabym też zostać super bohaterką”. — „Superbohaterką”.
„Poza tym, makijaż i odpowiednia stylizacja jest wstanie wydobyć piękno nawet z największego paszteta”. —„W stanie”. „Są”, bo wymienia się tutaj kilka rzeczy.
Scena z Jessicą i Owenem bardzo mi się podobała — nie dostałam co prawda żadnych zombie, akcji ani eksperymentów na Revie, co do tej pory było filarem opowiadania, ale pojawiło się to, czego od jakiegoś czasu zaczynało mi brakować — interakcji z postaciami.
Krótka scenka pokazała charaktery bohaterów, była pocieszna, lekka i mogę z całą pewnością stwierdzić, że chciałabym takich więcej. Dowodzi to przede wszystkim tego, że akcja nie musi być jakaś super, nie potrzeba latających flaków i wybuchów, żeby wciągnąć czytelnika w lekturę — wystarcza trójka dorosłych ludzi lepiących bałwana przed bazą wojskową.
Po takim przedstawieniu na pewno o wiele lepiej zapamiętam tych bohaterów i zrozumiem bardziej samą Revę odkrywającą przede mną kolejne karty opowieści niż tysiąc suchych opisów. Jak już mówiłam, sarkastyczne dialogi stoją tu na wysokim poziomie, więc zawsze są mile widziane. Oby w przyszłości pojawiło się więcej takich scen — jak i scen w tonie babskiego wieczoru Revy i Jessi — w zamian za streszczenia.

Od Kiedy to Jestem Saperem?
Interlinia w całym rozdziale jest okropnie wąska — coś niedobrego stało się z formatowaniem.
Świadkowie ataków zombie nie mają lekko w tym świecie. Prawdę mówiąc, bardziej by im się opłacało, gdyby nikogo nie wzywali i pozwolili zombiakom na opanowanie Ziemi. Serio, to, co W.A.D.A.Z. robi z tymi ludźmi, to jakiś koszmar oraz pogwałcenie najbardziej podstawowych praw człowieka. I pomyśleć, że mam do czynienia z organizacją międzynarodową, ściśle współpracującą z rządami, i nikt się temu nie przeciwstawia. To bardzo problematyczna kwestia w tym opowiadaniu. Zdecydowanie nie wystarcza powiedzenie przez Revę „nie podoba mi się to”.
Dodatkowo zastanawiam się, jak ukrywanie zombie działa w dwudziestym pierwszym wieku, gdzie wyciąganie smartfona z aparatem staje się pierwszym odruchem zamiast ucieczki. Nie chce mi się wierzyć, że po ichniejszym internecie nie wala się pełno zdjęć i filmików z zombiakami. To też udaje się zatuszować agencji?
„- Po to – dowódca wskazał na strumyk płynący w pobliżu baraków. – Ta rzeczka łączy się bezpośrednio z rzeką Potomac. Po wybuchu z pewnością wpadłyby do niej szczątki zombie, a wtedy… // - O kurwa! – wymsknęło mi się. // To byłaby prawdziwa katastrofa. Jeśli drobnoustroje dostały by się do tak dużej rzeki, mielibyśmy tyle zakażeń, że mogłaby nastąpić prawdziwa apokalipsa”. — „Dostałyby” — „by” z czasownikami osobowymi piszemy łącznie. Dziw, że do tej pory nie było apokalipsy. Naprawdę. Zombie są okropnie głupie — co im szkodzi wleźć do rzeki i dać porwać się przez nurt?
„– Baraki z drugiej wojny światowej, które grożą zawaleniem. Środek lasu, nikt tu się nie zapuszcza. Teren znajduje się tuż przy dopływie rzeki Potomac. Po prostu idealne miejsce, aby zostawić zombie, poczekać aż bardziej zgniją, po czym rozrzucić ich szczątki przy pomocy bomby odłamkowej.  Gdyby te kilka zombiaków nie rozwaliło ogrodzenia i nie udało się na spacer, to w życiu byśmy się o tym nie dowiedzieli”. — Brakuje przecinka przed „. Zawalające się baraki z drugiej wojny światowej brzmią cokolwiek, ale nie amerykańsko. Wyczytałam, że w tamtej okolicy znajdują się forty utrzymywane jako atrakcje turystyczne, więc skąd ciemna puszcza i zero ludzi?
„- Dokładnie – potwierdził dowódca. – Do tego mamy styczeń, więc wirusa nie powinna zlikwidować zbyt wysoka temperatura. Ale mniejsza z tym. Zwiadowcy sprawdzili timery w bombach, są ustawione na pojutrze. Saperzy już są w drodze, tylko że nie możemy ich zabrać do budynku. Bez użycia broni palnej nie damy rady ochronić ich przed truposzami”. — Taka ciekawostka na początek — wirusy giną w około sześćdziesięciu stopniach. Jakoś nie sądzę, żeby w Waszyngtonie mieli tak gorące lata. No i kiedy pierwszy raz czytałam ten fragment, zaczęłam się zastanawiać, kto mógłby podłożyć bomby. Leśniczy, zombiaki? Potem wyszło, że chodzi o tajną organizację. Dziwi mnie, że dla Revy i reszty agencji wiadomość, że ktoś podłożył bomby i planuje atak, nie jest niczym dziwnym. Do tej pory byłam przekonana, że zombie po prostu wyłażą z jakichś dziur. Dlaczego protagonistka ani słowem nie zająknęła się, że walczy nie tylko z zombiakami, ale i poniekąd z ludźmi, którzy te stwory nasyłają?
Co właściwie robią w tym opowiadaniu zwiadowcy? Siedzą w krzakach z lornetką? Puszczają drony? Na pewno nie wchodzą do budynków, bo gdyby tak było, sami rozbroiliby bomby, nie? Przecież przeszli szkolenie tak jak Reva.
„Poszło mi dość sprawnie, chodź strasznie drżały mi ręce. Ładunek miał o wiele mniejszą masę niż się spodziewaliśmy. Po skończonej robocie przeszłam do kolejnego budynku”. — Rozbrajanie bomby, a emocje jak na grzybobraniu. Streszczanie tak emocjonalnego wydarzenia to po prostu hańba. Jeśli miałam trzymać za Revę kciuki, to nie wyszło. Ta laska nawet jak wysadzi się razem z bombą, to nic się jej nie stanie. Nawet nie mogę udawać, że drżę o jej życie. Ona jest po prostu niepokonana. Czytanie, jak ciągle wychodzi obronną ręką, z opresji stało się zwyczajnie nudne.
Gdyby ktoś zapytał mnie, czym jest esencja tego opowiadania, bez wahania powiedziałabym, że pojawiająca się w tym rozdziale oderwana ręka pokazująca faka.
Powracający gag z kierowniczką nawet się udał, można by nawet pokusić się o lepsze rozwinięcie jej postaci, choć nie zbyt dużo, żeby nie przesadzić.
Ogólnie rozdział był taki sobie — niby dużo się działo, ale to wciąż suche opisy, bardzo krótkie i pozbawione emocji. Czasem sarkastyczne myśli Revy nie wystarczają i trzeba dołożyć do nich trochę myśli skierowanych w stronę odczuć bohaterki, żeby czytelnik mógł lepiej się z nią utożsamiać. Osoba, która szuka oderwanej nogi ot tak sobie, z neutralną miną i pustą głową, może być zabawna przez pewien czas, ale po później stanie się po prostu jednowymiarowa, a tego przecież nikt nie chce.

W Centrum Zainteresowania
- A no tak, rozumiem. Dobry kebab piecze dwa razy?”. — „Ano
„Później rozdzieliliśmy się z Gabem i jak już wracałem do agencji, to zaczęło mnie porządnie skręcać, a w pobliżu nawet najmniejszego Toi Toia, no to spinam dupę i lecę”. — Toi Toi to polska firma. Nie sądzę, żeby Amerykanie sprowadzali stamtąd przenośne toalety.
„To chyba turecki odpowiednik „zemsty faraona”. — Turcja zalicza się do krajów, w których można dostać zemsty faraona, więc nie rozumiem, dlaczego „odpowiednik”.
Pierwszy fragment z Jacksem był całkiem fajny, szkoda tylko, że nie mogłam za nic przypomnieć sobie, kto to. Zdecydowanie zabrakło jakiegoś opisu; może niekoniecznie z nim siedzącym na kibelku, ale czegoś wcześniej, żebym mogła lepiej zaznajomić się z postacią i móc sobie ją wyobrazić. A tak  widziałam jedynie drzwi łazienki i wychodzący z niej niezidentyfikowany bliżej męski głos — choć w tej konkretnej sytuacji może to i lepiej.
„- Antidotum na wirusa Z. // - Co?! – niemal wszyscy krzyknęliśmy chórem. // - Antidotum, spokojnie, już przebadane, najpierw sprawdziliśmy na małpach, później wysłaliśmy je agentom z Rosji, bo tam było najłatwiej zatwierdzić eksperymenty na ludziach... Wszystko działa jak trzeba”. — Wow, to stało się szybko i bez fajerwerków. Spodziewałabym się prędzej wielkiego świętowania czy czegoś w tym rodzaju, a nie przerzucania cichaczem specyfiku grupie zaraz przed misją.
„- No, a pozyskaliśmy je z krwi Revy, więc jak skończą się wam strzykawki, to możecie ciągnąć prosto z jej żyły. Zadziała tak samo”. — To nie brzmi zbyt wiarygodnie, szczerze mówiąc. Gdyby pozyskano z jej krwi jakiś składnik i dodali do tego innych chemikaliów, to może bym w coś takiego uwierzyła. W krew prosto z żyły nie chce mi się wierzyć, w końcu Reva jest zmutowanym zombie, a nie wyleczoną osobą. Jak to niby miałoby pomóc w odwracaniu działania wirusa Z?
„- Tak, ale do jego produkcji ciągle potrzebujemy nowych próbek. Średnio tak litr krwi na 100 litrów antidotum. Niedługo zaczynamy masową produkcję, więc przyjdź później do laboratorium”. — Jeśli krew prosto z żyły miałaby działać tak samo jak ta rozwodniona, to co oni tam dodają?
Antidotum na zombie przedstawione na szybko, z takimi wyjaśnieniami Dextera jak teraz, nie przekonało mnie zupełnie. Kryje się pod tym zbyt wiele niewiadomych,  niedopowiedzeń oraz grania na wierze i zaufaniu czytelnika. Sam fakt, że Reva nie miała pojęcia o próbach Dexa i całej reszcie, wydaje się mocno naciągany. Siedząc tyle czasu u niego na testach, musieli o czymś rozmawiać, i dziwne, że naukowiec nie chwalił się swoimi postępami. No i wszystko dotyczące normalnej krwi wstrzykiwanej jako antidotum — po prostu nie chce się wierzyć. Prędzej uwierzyłabym, że transfuzje z jej krwi zrobią więcej zombieżołnierzy-superherosów.
Sprawa była bardzo poważna. Atak nastąpił w centrum handlowym, niemal w centrum miasta. Agenci mieli pełne ręce roboty przy zabezpieczaniu terenu. Wszędzie było pełno gapiów. Musieliśmy zaangażować wojsko, przez co wszystko wyglądało jeszcze bardziej podejrzanie”. — A jednak zombiaki potrafią wleźć w tłum ludzi w centrum handlowym — naprawdę nie mam pojęcia, jak gapiom nie udało się strzelić kilku fotek i pochwalić się nimi na fejsie znajomym.
„Nie wiadomo jak się tam dostały, ale jak to bywa w tak zatłoczonych miejscach, od razu wybuchła panika i wielu osobom nie udało się uciec, dlatego musieliśmy się zmierzyć z kilkoma setkami potworów. Istniało też niebezpieczeństwo, że z centrum handlowego wydostał się ktoś zakażony wirusem. To jednak nie było już zmartwieniem samobójców”. — Piewsze zdanie przydałoby się podzielić — teraz za dużo w nim różnych podmiotów. Przy okazji — kilka setek potworów na kilkuosobową grupę Revy? Tak, to ma sens. Może mi ktoś powiedzieć, dlaczego jeszcze nie ma apokalipsy?
„Podłoga była usłana zastrzelonymi zombie. Wojskowi zawsze świetnie spisywali się w roli tymczasowych eliminatorów. Nic dziwnego, ich zadanie było naprawdę proste. Mieli jedynie siać zniszczenie przy pomocy karabinów maszynowych”. — Czemu grupa Revy nie może robić tego samego?
„Przebijaliśmy się przez chordę zombiaków do następnych schodów”. — „Hordę”.
„Myśląc logicznie, jedyną bezpieczną kryjówką były toalety, ale te znajdowały się jedynie na dole”. — Takie wielkie centrum, a toalety tylko na dole? To nie brzmi jak budynek dopuszczony do użytku publicznego.
„Cały czas było słychać jakieś strzały”. — „Jakieś” zbędne.
Musieliśmy dokładnie sprawdzić każde zaplecze, puki co na próżno”. — „Póki co.
„Ocalałych znaleźliśmy dopiero na zapleczu. Ukryło się ich tam całkiem sporo, głównie pracownicy marketu, ale wśród nich było trzech klientów, w tym kobieta z na oko jedenastoletnim synem”. — „Pracowników”.
„- A więc macie dziś ogromne szczęście — kontynuowałam”. — O, nawet pauza się znalazła. Naprawdę nie rozumiem tego kompletnego misz-maszu w znakach.
„Ivan wykonał zastrzyki obu ofiarom. Całe szczęście każdy członek oddziału ratunkowego został przeszkolony nie tylko w pierwszej pomocy”. — Jeśli nie tylko w pierwszej pomocy, to w czym jeszcze? Na pewno nie brzmi to, jakby chodziło o te zastrzyki.
„Karta dostępu do owej windy wpadła nam w ręce już po kilku minutach poszukiwań”. — Ot tak sama sobie wskoczyła prosto w ręce Revy. Podejrzewałabym prędzej, że jest gdzieś zamknięta pod kluczem, żeby byle kto jej nie wziął — takie rzeczy denerwują, bo brak wyjaśnienia sprawia, że czytelnik zakłada zazwyczaj najprostsze, a często zarazem najgłupsze rozwiązanie, które może nijak się mieć do intencji autora.
„Pogryziony wcześniej kasjer wyjął klucze i otworzył drzwi do personelu”. — „Dla”.
„Dłonią zasłoniłam oczy przestraszonego chłopca, wtulonego w ramię matki i, jakby nigdy nic, wyciągnęłam glocka i zastrzeliłam zainfekowanego kasjera”. — Nie ma co, genialny plan. Reva mogła z powodzeniem zabrać faceta za róg i tam zastrzelić, ale nie, lepiej mieć widownię i przy okazji ściągnąć na wszystkich uwagę zombie.
„Wróciłam na piętro, aby przekazać ludziom, że bezpiecznie mogą opuścić ten koszmar”. — Który sama w połowie im zgotowała, mordując jednego z ludzi i nawet nie siląc się na tłumaczenie dlaczego. Reva powinna być na spalarce, a nie w samobójcach. Serio, strach puszczać ją do ludzi. Najpierw wywalanie z kopa drzwi przy dzieciach, a teraz to.
„Dnia 14 stycznia 2018 roku na zawsze pożegnaliśmy naszego przyjaciela, Alfiego Fekete”. — Nareszcie dowiedziałam się, który to rok. Chciałoby się powiedzieć, że akcja dzieje się w przyszłości, ale ocenie się nie spieszyło, więc teraz to już przeszłość.
W tym rozdziale dostałam ciekawy zwrot akcji — antidotum na wirusa Z. Niestety było to za mało podkreślone i wrzucone na szybko. Nie poczułam ulgi na wieść, że będzie można ratować ludzi. Właściwie to niczego nie poczułam — a tak nie powinno się zdarzyć. Jak na coś tak dużego — odkrycie antidotum po kilkunastu latach bezowocnej walki z zombie — te sceny wyglądają na nieporozumienie.
Oddział Revy został uszczuplony, i dobrze, bo postaci było stanowczo za dużo, ale szkoda, że wyszła z tego tak bezemocjonalna śmierć, praktycznie nie do odczucia przez czytelnika, który nie miał szansy nawet poznać tego bohatera. Zrobienie czystki wśród niepotrzebnych postaci, co łatwo usprawiedliwić fabułą — spoko; ale pozbawianie tych śmierci jakiegokolwiek znaczenia to po prostu zmarnowana okazja.

Nie Zadzieraj z Zombie Girl
„- To dobrze, że przyjąłeś ofertę - stwierdziłam. // - Ta, wszyscy mi to mówią. W przeciwnym wypadku czekałby mnie psychiatryk, a potem śmierć w dziwnych okolicznościach… Tak w ogóle, to Borys jestem”. — Fajnie, że pan leśniczy powrócił, ale patrząc na to z innej strony, gdyby W.A.D.A.Z. miało zatrudniać wszystkich świadków ataków zombie, nie robiliby niczego innego, jak budowali nowe placówki, żeby móc zapewnić ludziom miejsca pracy.
„Zostawiwszy uprzednio zakupy w pokoju, zeszłam do laboratorium”. — „Uprzednio” jest zbędne — „zostawiwszy” to imiesłów przymiotnikowy uprzedni — znaczy więc „uprzednio zostawiając”.
„- Właśnie za to mnie kochasz – odpowiedział. – Dobra, wracając do bełkotu… to nie koniec problemów z antidotum. Po pobraniu krwi trzeba wyizolować komórki i poddać rozmnażaniu. One również dzielą się jak głupie, ale i tak cała procedura trwa ponad miesiąc. Oczywiście moglibyśmy to skrócić, ale wtedy byśmy otrzymali mniej tych komórek i potrzebowali więcej krwi, a ty jesteś tylko jedna. Na szczęście potem już z górki. Dodajemy środek rozrzedzający, trochę katalizatorów i gotowe”. — Dalej nie mogę uwierzyć, że krew protagonistki ma różny skutek na nią i na innych ludzi.
Zastanawiam się, czy odcięta noga Revy będzie istniała do końca świata, bo nigdy się nie rozłoży. To byłoby dość straszne. No i czy czasem McCartney nie potrafi poruszać odciętą ręką na odległość? Czy to znaczy, że kiedy odrosła jej nowa, to stara się „odłączyła”? Byłoby naprawdę czadowo, gdyby Reva mogła zrobić sobie armię samobieżnych kończyn.
„Postanowiłam nie ciągnąć tego tematu. W końcu sama pozwoliłam mu zatrzymać moją stopę na pamiątkę”. — To w końcu stopę czy całą nogę? Różnica jest dość spora.
Bardzo podoba mi się sposób pokazania Revy jako fanki literatury — nie ma okropnych ekspozycji o tym, jak to bohaterka kocha czytać, tylko po prostu od czasu do czasu można ją zastać czytającą w wolnym czasie. Tak właśnie powinno być, brawo. To bardzo naturalne podejście i coś, czego w wielu opowiadaniach brakuje — wiary, że czytelnicy sami zauważą powtarzający się wzór.
„Wszyscy kanalarze zostali zwolnieni do domu, a likwidacją umarlaków miało zająć wojsko”. — „Zająć się”. Czy kanalarzy nie obowiązuje obijanie facjat i wysyłanie do psychiatryka?
Dobrze, że Reva do każdej misji dostaje innego partnera, dzięki czemu możemy poznać lepiej jej grupę.
„- Ja tam się nie znam, ale te podobno działają – odpowiedział jeden z mężczyzn. – To jakiś bardzo zaawansowany technicznie model, czy coś”. — Bardzo profesjonalny ten żołnierz, nie ma co. Dobrze, że chociaż umie to włączyć.
„Ruszyliśmy w dalszą drogę. (...) Najpierw zaczęliśmy grać w „Państwa, Miasta”, później wywiązała się rozmowa”. — Nie jestem przekonana, czy w Ameryce znają tę grę, przynajmniej pod tą nazwą. No i jak oni grali, idąc? Przecież odpowiedzi pisze się na kartce.
„- No bo latacie tak za tymi zombiakami i dupy narażacie, żeby uratować pojedynczych ludzi, a nie chcecie podać do ogólnej wiadomości, jak się przed nimi skutecznie bronić. // - Wtedy nastąpiłaby panika – odpowiedziałam bez przekonania, nie mogłam przecież otwarcie przyznać, że myślę tak, jak on”. — Jeśli żołnierz myśli, że to bez sensu, Reva myśli, że to bez sensu i ja myślę, że to bez sensu, to ewidentnie coś tutaj nie gra.
Muszę przyznać, że po kilku podobnych akcjach, mordowanie zombie stało się cholernie nudne. Siekają je na prawo i lewo, przebijają się przez umarlaków jak przez masło i Reva nawet niespecjalnie zwraca na nie uwagę. Ot, opowiadanie o zombie, więc muszą być zombie. Opowiadanie o agencji, to muszą być misje. Tylko że niekoniecznie wychodzi to tak ekscytująco i satysfakcjonująco jak w teorii. Nawet Reva miejscami brzmi na znudzoną, a tak nie powinno być. Zamiast żołnierzy bojących się o swoje życie i mrożących krew w żyłach scen z udziałem zombiaków wyłążących hordami ze śmierdzących kanałów mamy spacerek i kilka zabawnych żartów z żołnierzami. No halo, czy ja pomyliłam adresy? Gdzie moja makabrycznie opisana, krwawa rozwałka i strach bohaterów o przetrwanie? Normalnie jakby to nie były zombie, a kurczaki z fermy drobiu czekające sobie spokojnie na śmierć. To nie piknik, tylko akcja eliminacji potworów w ciemnych kanałach. Niestety mamy tu zero mroku i zero klimatu, a za to parę śmieszków, Chucka Norrisa i śmierdzącą Revę. W innych okolicznościach fajnie, tutaj — słabo.
„- A dlaczego oglądamy anime? – zapytałam. // - To proste; cycki – stwierdziła Jessica. // - A co cię tak dziwi Jess? – zdziwił Jacks”. — Ale to Reva się zdziwiła, nie Jess. Plus, zamiast średnika powinien być dwukropek.
- Okey, a drugiego do ręki”. — „Okay.
„Tajemniczy mężczyzna zbliżał się do sprzątaczki, wyjął z kieszeni dłoń i wykonał nią dziwny ruch, po czym szybko odszedł. Kobieta podrapała się po ramieniu. // - Zadrapał ją czymś i przekazał jej wirusa – stwierdził Philip”. — Jeśli pomyśleć, że wszystkie wcześniejsze ataki zostały zorganizowane, wiele rzeczy zaczyna mieć sens, choć więcej zaczyna go tracić. Po co ktoś zadawałby sobie tyle trudu, by zainfekować centrum handlowe, a jednocześnie nie dopilnował, żeby wojsko nie wlazło tam zbyt szybko i wszystko zatuszowało? Z drugiej strony, po co w ogóle zarażać ludzi wirusem? Atak terrorystyczny, szaleństwo? Raczej nie chciwa firma farmaceutyczna, bo agencja poradziła sobie z antidotum sama, i to jeszcze po cichu. Nie wygląda też na to, by temu komuś bardzo zależało na rozgłosie, skoro przez tyle lat nie udało się odkryć istnienia zombie. Trzeba również założyć, że nie działa w pojedynkę, jeśli wirus objął wiele krajów. Kurczę, zaczyna robić się naprawdę ciekawie.
Pytanie tylko, co z tego wszystko wyniknie — w końcu grupa Revy nie wydawała się zbytnio zaskoczona zamachowcem — wiedzieli o podobnych przypadkach już wcześniej? Jeśli tak, to dlaczego ja dowiaduję się o tym tak późno i dlaczego nie ma mowy o żadnych działaniach prewencyjnych stosowanych przez wojsko w dużych ludzkich skupiskach —  nie mogliby robić czegoś w rodzaju kontroli na lotniskach? Przecież nie musieliby nawet mówić, że chodzi o zombie. Ach, mam nadzieję, że dowiem się czegoś wiecej już niedługo, bo otwierają się przede mną coraz to nowe ścieżki, a świat przedstawiony rośnie jak na drożdżach.

Parada Absurdu
Tym razem Jessica była naprawdę przybita, było to do niej nie podobne”. — „Niepodobne”.
„Rozesłała zaproszenia po facebooku i blisko pięćdziesięciu wielbicieli mroku zjawiło się poimprezować wśród nagrobków”. — Powinno być „Facebooku”, bo to nazwa własna.
Na ich nieszczęście pojawiły się zombie. Należało się tego jednak spodziewać. Noc, cmentarz po zamknięciu i sporo osób, które mogą paść ofiarą zombifikacji. Jeśli terroryści mają choć odrobinę humoru, na pewno wykorzystają taką okazję, zwłaszcza, że informacje o imprezie podobno krążyły po internecie od tygodnia, aż dziwne, że policja nie zwaliła się im na głowę, w końcu przebywali tu nielegalnie. Zastał ich dopiero zarządca, który z samego rana przyszedł otworzyć cmentarne bramy. Dla imprezowiczów było jednak za późno. Wokół grobów kręciło się mnóstwo umarlaków w gotyckich strojach. Jedynym względnie bezpiecznym miejscem była niewielka kaplica oraz krypty, o ile jakikolwiek okazała się otwarta”. — „Zwłaszcza że”, „jakakolwiek”. Tak zostało tu namieszane, że zupełnie straciłam rozeznanie. Należało się spodziewać nocy, cmentarza i ludzi zamienionych w zombie, bo? Policja zwali się na głowę tym terrorystom? W ogóle skąd tam terroryści? Dlaczego imprezowicze spotkali na cmentarzu zombie w gotyckich strojach? I tak, jeśli bym się uparła, zrozumiałabym, o co tu chodzi, ale nie na tym polega pisanie — w efekcie pisania wszystkiego ciągiem i na kupie oraz paru skrótów myślowych, wyszła papka, którą trzeba rozszyfrować. Podmioty tak tutaj poszalały, że trzeba czytać trzy razy, żeby zorientować się, o co mogło chodzić. No i z tym cmentarzem to też głupie, zombie przyszły akurat na tę imprezę i żaden z tych gotów nie walnął ich z glana i nie uciekł? Po opisach walk Revy z zombiakami wygląda to tak, jakby pięciolatek mógł ich pokonać.
Długa ekspozycja o Antonym była zbawieniem, bo nie kojarzyłam gościa w ogóle, ale z drugiej strony… no nie. Opowiadanie historii życia tuż przed akcją mordowania zombiaków, bo trzeba, żeby czytelnik cokolwiek z tego zrozumiał, to zwyczajnie pójście na łatwiznę. Pięknie wychodzi tutaj zbyt duża ilość bohaterów. Gdyby było ich mniej, parę scen załatwiłoby sprawę, a tak, prawdopodobnie przez jeszcze przez pięć kolejnych rozdziałów będą pojawiać się nowe streszczenia i nowi bohaterowie, których w teorii Reva zna i działa z nimi od dłuższego czasu.
„Terroryści odpowiedzialni za wirusa nazwozili tu tych umarlaków chyba w ilościach przemysłowych”. — Hm... czyli jednak terroryści (nie tylko jeden gość z poprzedniego rozdziału) odpowiedzialni za ataki zombie to wiedza bardzo powszechna. Z drugiej strony wciąż zastanawiam się, dlaczego oni zawsze atakują miejsca, które mogą być łatwo wysprzątane przez agencję. Robią jakieś testy czy co? Już bym się nawet nie zdziwiła, gdyby to sama agencja stała za tymi atakami, żeby szkolić ludzi.
„Zaczęłam wrzeszczeć do słuchawki komunikatora, karząc się wszystkim wycofać”. — „Każąc” — bo kazać, nie karać.
Wracając do misji — ponad kilkadziesiąt zombie, Reva i jej kumpel siedzą na grobowcu, niby są otoczeni i w „czarnej dupie”, a potem ona zeskakuje, rozwala maczetami masę zombiaków i wszyscy uciekają właściwie bez szwanku. Nie ma co, bałam się o życie Revy jak nigdy. Normalnie o mało nie dostałam zawału. Ale tak na poważnie, te walki nie są nijak satysfakcjonujące, bo sprawiają wrażenie, jakby Reva opędzała się od natrętnych much, a nie walczyła z zabójczymi monstrami. Albo więc bohaterka jest za bardzo wykokszona, albo zombiaki to za słabi przeciwnicy, żeby brać ich na poważnie. W każdym razie bezwzględnie należy wyrównać poziom szans, bo jak tak dalej pójdzie, to czytelnicy zwyczajnie zaczną pomijać te fragmenty, doskonale wiedząc, że nic złego nie stanie się naszej drogiej Revie.
„W tym czasie powstawał nowy plan. Zwiadowcy tym razem postanowili włamać się do kamer ochrony. Dlaczego wcześniej na to nie wpadli?”. — Żeby Reva mogła na oślep ciąć zombiaki?
„Na jego terenie znajdowało się jakieś trzysta zombie, nie licząc tych, co wcześniej zatłukłam”. — „Które”.
„Cmentarz był idealnym miejscem na atak, aż dziwne, że takie zdarzenia miały miejsce na całym świecie tylko cztery razy. Może ci tajemniczy terroryści chcieli być oryginalni?”. — Tajemniczy? Czyli jednak niewiele o nich wiadomo. Po tylu latach walki z nimi? Widać, że agencja za mało płaci wywiadowi.
No i czy ja wiem, czy cmentarze to taki super pomysł? Zombiaki równie dobrze mogą wykopywać ciała, żeby je zeżreć, a nie przemieniać. Do tego takie miejsca są zwykle dość oddalone od miasta i relatywnie rzadko odwiedzane. Jest mało prawdopodobne, żeby zombiaki zrobiły zamieszanie przed przyjazdem agencji, chyba że właśnie trafią na dziką imprezę nastolatków albo Halloween.
Dlaczego masa ciężarówek jadących na cmentarz nikogo nie dziwiła? Żadna zatroskana wdowa nie zadzwoniła na policję, bojąc się, że do grobu jej męża zaraz nawrzucają jakichś śmieci czy innych toksycznych odpadów? Nawet jakby zawieźli zombiaki ciemną nocą, to taka chmara na pewno przyciągnęłaby uwagę odwiedzających albo i choćby tego zarządcy. Potrafię znaleźć w tym planie tyle luk, że uwierzenie w jego powodzenie wydaje się sporym wyzwaniem. Dodatkowo na Wikipedii znalazłam informację, że ludzie opiekujący się cmentarzem chodzą tam często z psami na spacer. Jeśli one nie zwąchały zombiaków, to ja już nie wiem, co powiedzieć.
„Jeremi miał nawet bazookę, a ja dźwigałam za nim pociski”. — Brawo, właśnie zniszczyliście zabytkowy cmentarz i nagrobki wielu ważnych osobistości dla historii USA. Na pewno uda wam się to zatuszować wyciekiem gazu czy inną denną wymówką. Reva nawet sama mówi: „Byłam niemal pewna, że dowództwo da nam za tą akcję nieźle popalić, w końcu znajdowaliśmy się na terenie, który został wpisany do krajowego rejestru zabytków" — więc właściwie dlaczego nie mogą rozwalić zombiaków w mniej inwazyjny sposób? Przecież mają samosterowalny młynek do mięsa w postaci Revy. No, zmiłujcie się ludzie, trochę pomyślunku.
„Jerry raz za razem strzelał do truposzy, a pozostali likwidowali te, które za bardzo się do nas zbliżyli”. — Jeśli „te”, to „zbliżyły”, a jeśli „zbliżyli, to „ci””.
„Na cmentarz zajechała ciężarówka, dwoje mężczyzn wypuściła zombiaki, po czym odjechali. Zapis z kamer to potwierdził. Niestety wszystkie numery rejestracyjne zostały zakryte”. — „Dwóch mężczyzn wypuściło”. No i tutaj jest moment, w którym oficjalnie dowiaduję się, że złole naprawdę wwożą zombiaki ciężarówkami. To jest tak absurdalne, że chce mi się śmiać. No i słabi ci terroryści, jak nie mają nikogo, kto mógłby wyczyścić zapis z kamer.
„Jak to w Ameryce bywa, kilku uczestników imprezy miało broń. Udało im się nawet odstrzelić kilka umarlaków. Właśnie dlatego trupy powstały z grobów. Wirus Z wniknął w ziemię i dostał się do zwłok”. — Goci, fani pistoletów. Chciałabym to zobaczyć. No i serio? Wirus tak sobie wniknął w ziemię? Przeżarł się przez trzy metry piachu i drewniane trumny? Jakoś ciężko mi w to uwierzyć. Gdyby tak wyglądała zakażalność wirusem, dawno byłoby po apokalipsie.
„Agenci będą mieli sporo roboty zacieraniu tego zdarzenia”. — „Przy” zacieraniu.
„Nie dość, że rozwaliliśmy niemały kawałek zabytkowego cmentarza, to jeszcze wszystko wskazywało na to, że część jego rezydentów powstanie z grobów. Ciekawi mnie, jak mają zamiar to załatwić. Cmentarz przecież nie może na długo zostać zamknięty, Niemal codziennie odbywają się na nich pogrzeby, nie mówiąc już o ludziach odwiedzających groby”. —  „Nim”. Dokładnie. To, że Reva sama zauważa bezsensowność zachowań w świecie, w jakim żyje, nie wymazuje tych głupich rzeczy. Wszystkie moje zarzuty są tak samo aktualne, a nawet i bardziej, bo kiedy sami bohaterowie się dziwią prawom natury w ich własnym, małym wszechświecie, to wiedz, że coś się dzieje.
„Dla odmiany postanowiłam sobie zagrać w coś online”. — Szkoda, że nie o tym ma bardziej szczegółowych informacji, to mogłoby naprowadzić czytelników na gust Revy.
„Mężczyzna zaciągnął mnie do świetlicy Zwiadowców”. — Dlaczego nagle zwiadowcy są z dużej litery?
„Francuscy agenci, czy brytyjski wywiad? Dlaczego nikt nie wyłapał tego reportażu?”. — Zbędny przecinek przed „czy”. A nie mówiłam, że za mało im płacą?
„Znajdowałam się na anglojęzycznym serwerze i zauważyłam, że kilka osób rozmawia na czacie o wiadomościach”. — Byłoby raczej dziwne, gdyby była na każdym innym niż anglojęzycznym serwerze. Nie bardzo rozumiem, po co w ogóle ta informacja.
Końcówka rozdziału przebiła resztę — wreszcie stało się to, na co czekałam od samego początku — istnienie zombie się wydało. Jestem bardzo ciekawa, jak to wszystko się rozwinie i w jaką stronę pójdzie W.A.D.A.Z. Pozytywnie zaskakuje mnie to opowiadanie — gdy tylko można by pomyśleć, że zacznie się robić nudno, pojawia się kolejne przełomowe wydarzenie niepozwalające odkleić się od ekranu — brawa. Co jak co, ale na nudę nie można tutaj liczyć i bardzo mi się to podoba.

Dorosłość a Telenowela
„Wzięłyśmy jeden z samochodów, udostępnionych agentom do celów prywatnych”. — Czy część po przecinku miała działać jak dopowiedzenie? Często widzę tego typu zdania i za każdym razem się nad tym zastanawiam. To nie działa w ten sposób i przecinki w takich miejscach są zbędne. Wystarczy przeczytać zdanie na głos z pauzą oddechową w miejscu przecinka — brzmi to po prostu dziwnie.
- Bo masz super słuch zombie?”. — „Supersłuch. Czy jest coś, czego Reva nie ma super?
„Doskonale wiesz, że zawsze jestem głodna, jeśli chciałaś dyskretnie posiedzieć przy kawie, to trzeba było wziąć Philiego, nie mnie”. — Zdecydowanie w miejscu drugiego przecinka powinna być kropka.
„Gdy Kevin zaczął opowiadać o „swojej dziwnej byłej, która musiała chyba być z jakiegoś marginesu społecznego, bo nawet nie chciała podać swojego adresu”, Jess ze wściekłości tak mocno ścisnęła szklankę, że pękła jej w dłoni, lecz ona zawała się tego nie zauważać, zbyt pochłonięta słuchaniem rozmowy”. — „Zdawała”. Ojej, ale to długie i pokręcone zdanie. Pod koniec już nawet nie wiadomo, czy to czasem aby nie szklanka nie zauważyła, że pękła, a nie Jess.
„- To właśnie jest moja szurnięta była – odpowiedział i od razu zwrócił się do Jessiki. -  A to jest Tara”. — Dlaczego w ogóle Kevin przedstawia w takiej sytuacji nową dziewczynę swojej „szurniętej byłej”?
Wyszłam z sypialni i, po drodze zgarniając ze szafki paczkę Oreo, stanęłam w drzwiach wejściowych”. — „Z”.
„W naszą stronę powoli dreptał sobie zombie”. — Jakim cudem zombiak nie minął się po drodze z Tarą?
„Jeszcze tylko tego mi brakuje, aby przez tego skurwysyna pójść siedzieć, jak za zamordowanie normalnego człowieka”. — Zbędny przecinek przed „jak”. Jakoś dziwnie bezosobowo to brzmi, lepiej już napisać: „abym przez tego skurwysyna poszła siedzieć”.
„Lepiej, żeby się kretyn nie rozmnażał”. — A ja mu się tam nie dziwię. Jessica z tym całym śledzeniem i resztą nie sprawiła najlepszego wrażenia.
„- Dzień dobry, w budynku znajduje się niebezpieczny przestępca, więc proszę nie wychodzić z mieszkania, dopóki nie damy państwu znać, że jest bezpiecznie, lub, najlepiej, zejść schodami pożarowymi i opuścić dzielnicę na parę godzin – powiedziała Jessica, po czym zapukała do następnych drzwi”. — Ludzie nie mówią takim ciągiem, zwyczajnie zabrakłoby im powietrza w płucach albo zapluliby się na śmierć. Lepiej w dialogach trzymać się krótkich i średnich wypowiedzi. No i dziwię się, że Jess kazała ludziom wyjść z domów. Co, jeśli po drodze spotkaliby zombie? Siedzenie w domach to o wiele bezpieczniejsze rozwiązanie, w końcu zostało ustalone, że zombiaki nie potrafią otwierać drzwi.
„W pomieszczeniu dozorcy na szczęście znajdowała się apteczka, która zawierała zwykłe strzykawki, więc ugryziony mężczyzna, dostał lekarstwo w ciągu dwudziestu minut po zakażeniu”. — „Od” zakażenia. No i naprawdę, ale to naprawdę nie wiem, po co ten przecinek przed „dostał”.
„Całe szczęście Tara opuściła budynek, zanim to wszystko się zaczęło”. — Musiała się pewnie teleportować na klatce schodowej. Sądząc po dialogach, od wyjścia Tary do przyjścia zombie mogła minąć najwyżej minuta albo dwie. Nie kupuję tego, że tak po prostu minęła się na ulicy z hordą zombiaków.
Gdyby Jess nie postanowiła śledzić chłopaka, pojechać za nim do domu, a na końcu kłócić się z nim przez prawię godzinę, nie było by nas w trakcie napaści zombiaków i na pewno zginęło by kilku lokatorów, nie mówiąc już o dozorcy, dla którego byłoby już za późno na podanie antidotum”. — „Byłoby” i „zginęłoby”. Przez prawie godzinę? Co? Przecież to wszystko trwało góra kilka linijek — dałabym całemu zajściu może piętnaście minut (i żadne „trwało to bez końca” nie zdoła mnie przekonać, że było inaczej). To po prostu idealny przykład, jak nie określać upływu czasu. Zresztą, tak samo było chwilę wcześniej w restauracji, gdzie dziewczyny siedziały niby dwie godziny. Nie wystarczy jednym zdaniem wspomnieć, że coś trwało tyle i tyle, trzeba pokazać sceną, że cała ta sytuacja się przeciąga — jak bohaterka początkowo słucha kłótni, jak zaczyna ją to nużyć, jak łazi po mieszkaniu i grzebie po szafkach, uwala się na kanapie i tysiąc razy zmienia ułożenie poduszek.
Początek ze śledzeniem byłego Jessiki na randce był dość nudny — ot, taka sobie scena, wyglądająca zwyczajnie na niepotrzebną. Potem w sumie nie wyszło jakoś dużo lepiej, bo zombiaki po tylu rozdziałach zdążyły już spowszednieć.
W ogóle cały ten przypadek z atakiem zombie akurat w kamienicy Kevina to coś, czego nie kupuję. Ze wszystkich miejsc na Ziemi musieli wypuścić je tam, naprawdę? Jeśli później nie dowiem się, że to było ukartowane, będę bardzo zawiedziona.
„W takim razie nigdy nie dorosnę. Poza tym, patrząc na to, co przeżywa Jessica, dorosłość ssie”. — Reva nie musi się o to martwić, bo jej zachowanie na pewno nie wskazuje na dwadzieścia pięć wiosen, których doczekała i dosłownie zerowy rozwój jej postaci na przestrzeni ponad dziesięciu rozdziałów.
„- To nie drzewa, to są Drzewce, takie magiczne potwory”. — Czyli Reva gra w fantasy. Zastanawiam się tylko, dlaczego drzewce są zapisane dużą literą. To trochę tak, jakby pisać dużą literą „człowiek”.
Nie jestem przekonana co do tego dialogu z Dexterem pod koniec. To znaczy, jasne, mógłby się wydarzyć, ale podobało mi się pokazywanie Revy jako nerda bez mówienia, że jest nerdem, a teraz wszystko poszło w zapomnienie. Dialog ekspozycyjny poleciał i już tego nie odzobaczę.
W efekcie tego wszystkiego — nudy i ekspozycji — ten rozdział plasuje się na jednym z niższych miejsc spośród opublikowanych do tej pory.

Zombie Też Bywają Niegrzeczne
Ojojoj, coś się tutaj niedobrego podziało — cały rozdział jest wyśrodkowany.
„Już po godzinie znajdowaliśmy się w głębi lasu, pod ośrodkiem dla trudnej młodzieży. Większego odludzia nie można by chyba sobie wyobrazić”. — Dlaczego ataki niemal zawsze zdarzają się na odludziach? Żeby łatwo było zneutralizować zagrożenie i nie było apokalipsy?
„Napaść odkrył jeden z instruktorów, który do tej pory przebywał na zwolnieniu”. — Zawsze ten sam schemat: cieć, leśniczy, a teraz instruktor wzywa policję. Nie mogłoby dojść do wykrycia inaczej niż przez jedną, pilnującą danego obszaru, osobę? Nawet już ci biedni kanalarze byli ciekawsi.
Reva zamiast zajmować się mutantem, myśli o tym, jak fajna byłaby gra z zombie ninją. To nie jest realistyczna reakcja w obliczu takich wydarzeń. Bohaterka powinna poświęcić całe skupienie na przeżycie, a nie rozdrabniać się na tysiąc zabawnych powiedzonek. Jak mam przejmować się jej losem, gdy ona sama nie bierze niczego na serio?
W tych wszystkich walkach z zombiakami nie ma nic realistycznego — Reva na ogół prawie wcale nie poświęca im czasu, tylko woli śmieszkować. Może tak ma być, może to ma być tak absurdalne, że aż śmieszne, może szukanie języka w kompoście jest ciekawsze niż walka. Nie wiem, ja jednak tego nie kupuję.
„- Kurwa! – Zaklęłam. – Peter padł! – Wrzasnęłam do słuchawki”. — Po wykrzyknikach można normalnie dalej pisać reakcję bohatera małą literą. No i szkoda, że nie mam zielonego pojęcia, kim był Peter. Może wtedy chociaż trochę bym się przejęła.
„Odrzuciłam bezużyteczne już urządzenie i ruszyłam dalej”. — Miotacz zużył się po jednym użyciu? Coś kiepskie mają wyposażenie w tym W.A.D.A.Z.
„Jeden z nich wyciągnął pistolet i wymierzył go w moją stronę”. — Jeśli mutanty są na tyle inteligentne, żeby używać broni, to dlaczego: a) wałęsają się ze zwykłymi, głupimi zombie,  b) nie zbuntowały się przeciwko tajnej, złej organizacji, c) nie ma apokalipsy?
„Nagle na zewnątrz usłyszeliśmy krzyki. – podjęła blondynka, na oko czternastoletnia”. — Reva ma świetne oko, jeśli chodzi o zgadywanie czyjegoś wieku.
„Nie jestem w stanie nic powiedzieć do mikrofonu, a mój palmtop, poza kilkoma zaprogramowanymi zdaniami, nie miał opcji wysyłania wiadomości tekstowych”. — Jaki to problem napisać na tablicy treść wiadomości i kazać któremuś z dzieciaków ją przeczytać?
Rozdział okazał się dość krótki i niezbyt treściwy — akcja dopiero co się rozpoczęła, a już się skończył. Wygląda to trochę tak, jakby nie było czasu na dokończenie go i padła decyzja, aby po prostu wrzucić to, co zostało wcześniej napisane. W efekcie tekst nie wygląda na finalny produkt, tylko urwany w połowie. Z tego powodu nie ma też za bardzo co skomentować — Reva poszła do stołówki — tak można by to wszystko streścić i tyle. Nie za dużo. Co prawda trafiło się spotkanie z mutantem z bronią (bądź co bądź było to dość osobliwe), ale na razie nie wiadomo, co z tego wyniknie i wolę wstrzymać się z opinią do kolejnych rozdziałów.

Czy Zombie Świadomie są Upierdliwe?
„Najbardziej pasującym słowem będzie tu chyba wkurwienie i to takie wykurwiste wkurwienie”. — No nie. Po zachowaniu Revy nie da się odczuć tego wszystkiego. Widać jakieś próby zachowania realizmu, ale wraz z dynamiką zdechły, kiedy bohaterka zaczęła wywody o dupie maryni, to znaczy, chciałam powiedzieć, oddychaniu zombiaków i produkowaniu adrenaliny. W dodatku walka ściśnięta w jednym, długaśnym akapicie to po prostu zło.
„W mojej głowie pojawiło się bardzo głupie pytanie. Czy o zombiaku można powiedzieć, że myśli? Wszystko wskazywało na to, że przez chwilę będę mieć spokój”. — Reva rzuciła tym pytaniem i nic z tego nie wyniknęło, nie próbowała na nie odpowiedzieć ani nic. Mogę się dowiedzieć, po co to tutaj było?
Grupa Revy ostatnimi czasy mocno się uszczupliła. Głównie o osoby, które czytelnik ma w głębokim poważaniu, bo zwyczajnie ich nie kojarzy. Naprawdę nie rozumiem, po co tworzyć dwunastu bohaterów, olewać większość z nich, a potem po kolei zabijać. Jaki jest tego cel? Pokazanie, że ludzie w walce z zombie umierają? To chyba potrafią przewidzieć wszyscy. Gdyby umarła jedna z ważnych postaci, taka, z którą czytelnik miałby szansę się zżyć, to miałoby sens, ale tak? Nawet Reva się tym zbytnio nie przejmuje. Zmarnowany potencjał po całości.
„- Zombiaki strasznie mnie pogryzły i ręki nie dało się jej uratować, ale nie jest tak źle”. — Bez „jej”.
„Znasz go już na tyle długo, żeby wiedzieć, że w głębi duszy mu ciężko, ale za cholerę się nie przyzna”. — Szkoda, że czytelnicy nie znają go tak samo dobrze.
Rozdział, zgodnie z oczekiwaniami, jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego.
Podczas starcia Revy z mutantami ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że może coś jej się stać albo inaczej — że ostatecznie i definitywnie zginie. Jej postać jest tak silna, że nie można czuć satysfakcji ani lęku, gdy walczy. Mutanty, które powinny być bardzo trudnymi przeciwnikami, tnie na plasterki. I co ja mam z tym zrobić? Jeśli uznam, że Reva jest niepokonana, nie widzę sensu, aby czytać dalej, bo ona zawsze zwycięży — nie poniesie żadnych strat, nie nauczy się niczego na swoich porażkach, nie urośnie bardziej w siłę. Taka statyczna, przepotężna postać jest zwyczajnie nudna. Nieważne, jak wielu przeciwników położy plackiem, a może właśnie dlatego. Nie ma wyzwania, nie ma zabawy.
Streszczeniowemu opisowi żałoby w agencji mówię zdecydowane nie. To była idealna okazja do pokazania prawdziwego oblicza życia jednostki, wyeksponowania ciężaru związanego z tą pracą i utratą przyjaciół. Reva mogłaby mieć wiele różnych, interesujących przemyśleń rozwijających jej postać. W zamian dostałam krótki opis mówiący, że wszyscy się upili i tyle. Serio? Co za parszywe marnotrawstwo parszywie idealnej okazji.
Przynajmniej krótka scena z łukiem mnie usatysfakcjonowała — udało się tutaj wprowadzić nieco sentymentalnego klimatu. No i Revie nie wyszło z tymi strzałami, co bardzo mnie cieszy, bo pokazuje, że jednak nie jest niezwyciężona.
Końcówka w szpitalu również wyszła całkiem przyjemnie. Nawet emocje Revy się uaktywniły, co jest rzadkie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak często unika się w tym opowiadaniu spokojniejszych i poważniejszych scen, bo na załączonym obrazku widać, że wychodzą dużo lepiej niż nudne potyczki z zombiakami.

Sprawa się Rypła
„Oczywiście wszystko na wynos – dodałam po chwili zastanowienia”. — Dlaczego musiała się zastanawiać, jeśli zawsze bierze na wynos?
„Dla wszystkich okolicznych mieszkańców budynek W.A.D.A.Z. był akademią dla specyficznie uzdolnionych studentów i wszyscy pracownicy mieli się tego trzymać”. — A to, że uczęszczają tam sami prawie trzydziestolatkowie wzwyż, nie wzbudziło niczyich podejrzeń?
„Minuty zmieniały się w godziny”. — Straszny dramatyzm, nie ma co.
„Dwóch napastników poprowadziło bankiera do sejfu, a trzeci mierzył zakładników z Desert Eagla”. — Prędzej już „Desert Eagle’a”.
Jak na razie zapraszamy do dyskusji online na naszej stronie internetowej, a jutro o tej samej porze zapraszamy na wywiad z rodzinami ofiar masakry w Obozie dla Trudnej Młodzieży Imienia Johna Deweya”. — Dlaczego którekolwiek z wyrazów poza imieniem i nazwiskiem patrona są zapisane dużą literą? Opowiadanie jest pisane po polsku, więc powinny w nim obowiązywać polskie zasady, nie angielskie.
Po tym wyskoku w banku Revę powinni z W.A.D.A.Z. wywalić albo chociaż zawiesić. Na co była ta cała szopka z ukrywaniem zombiaków, jeśl ona odwala coś takiego? W banku z całą pewnością zamontowano kamery, a i świadków nie brakowało. Ludzie nie muszą tego powiązać z zombiakami, ale to ewidentnie nie było coś, co dałoby się łatwo wytłumaczyć. I co teraz, przyjdą smutni panowie i obiją wszystkich, żeby o tym nie rozpowiadali?
Plus był taki, że bankierka, przerażona całą sytuacją, po prostu dała mi pieniądze, nie obciążając mojego konta, tak więc dzisiaj jadłam za darmo”. — Raczej nie chodziło tu o „bankierkę.
„Jeśli znowu się zaloguję, to mogę się nie oderwać przez następny miesiąc”. — Prędzej „nie będę mogła”, bo to teoretycznie się jeszcze nie stało.
Cóż, jestem bardzo zawiedziona brakiem dialogu z ojcem Revy, który zastąpił suchy opis. Wygląda to tak, jakby zabrakło ochoty do napisania takiej sceny, bo nie jest wystarczająco dziwna/śmieszna/makabryczna/absurdalna — niepotrzebne skreślić. A ja bym bardzo chciała obserwować protagonistkę w tego typu sytuacjach, oglądać jej reakcje na słowa ojca i próby tłumaczenia mu wszystkiego, zamiast znów słuchać o zmarłym wujku. Szkoda, wielka szkoda.
Zamiast tego po raz kolejny dostałam obrazek zamawiającej olbrzymie ilości jedzenia oraz kopiącej tyłki Revy (która najwyraźniej nie musi się już przejmować konsekwencjami swoich czynów jak prawdziwa Mary Sue). Nic, czego bym już nie wiedziała.
Gdyby nie reportaż w telewizji, ten rozdział byłby straconym czasem, a tak ujdzie w tłoku. Choć mimo wszystko nie mogę przestać się zastanawiać, jak W.A.D.A.Z. mogło odwalić taką fuszerkę i nie zająć się sprawą nagrań po pierwszym materiale w BBC. Mogli chociaż kazać swoim agentom nosić maski albo coś w tym rodzaju, no cokolwiek. Wygląda to zupełnie tak, jakby chcieli, żeby wszystko się wydało, choć z punktu widzenia logiki nie ma to żadnego sensu.

Telewizja się Czepia
„Ludzie powoli oswoili się z myślą o istnieniu zombie”. — W ciągu tygodnia? Przykro mi, ale nie uwierzę. Prędzej już użyć formy „oswajali się”.
„Do wszystkim znanych numerów alarmowych dołączył numer do łowców zombie, którym zajmowała się dyspozytornia policji”. — Drugie „do” zbędne.
Patrząc po tych wszystkich pozytywnych zmianach tym bardziej trudno zrozumieć, dlaczego przez ponad dwadzieścia lat agencja nie chciała się ujawnić.
„Osobiście wolałabym raczej posiedzieć sobie przy dobrej książce, szamając jakąś smaczną przekąskę”. — Kwintesencja zainteresowań Revy. No, zabrakło oglądania filmów, ale to drobiazg. Jej życie wydaje się koszmarnie monotonne jak na łowczynię zombie. Niestety nie wiem, czy w ten sposób odpoczywa jej psychika, czy po prostu nie ma pomysłów, żeby napisać jej coś ciekawszego do roboty.
„W dzisiejszym programie gościmy Revę Angelinę McCartney, tajemniczą agentkę z niezwykłymi zdolnościami”. — Od jakiegoś czasu zastanawiam się, dlaczego zawsze w takich momentach używają jej obu imion. Przy przedstawianiu się w wojsku ma to jeszcze sens, ale w telewizji? Czy to jest po prostu dwuczłonowe imię? Czy ktoś może mnie oświecić?
„Kamera zrobiła na mnie najazd, więc się uśmiechnęłam, jednak gdy przypomniałam sobie o wilkołaczych zębach, natychmiast zamknęłam usta”. — Właściwie to dziwne, że ludzie poza agencją nie zwracają uwagi na te zęby — choćby właściciel restauracji.
„Nasze pensje z powodu ciągłego narażania życia są dość duże, w końcu średnia długość służby członków oddziału ratunkowego wynosi jakieś pięć lat, chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego. Uposażenie jest niezwykle wysokie, jednak o urlop całkiem trudno”. — Reva niepotrzebnie dwa razy wspomina o pensji.
„– Zombie pojawiły się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Już wtedy istniało mnóstwo filmów o żywych trupach, które przekłamywały ich obraz, ale nie do mnie to pytanie. Nie za bardzo znam się na polityce W.A.D.A.Z.”. — Jest dziewiętnasty rozdział i dopiero teraz oficjalnie dowiaduję się, że zombiaki chodzą po ziemi od ponad dwudziestu lat. Trochę późno jak na mój gust. Trochę cholernie późno. Czuję się oszukana. Jak mam uwierzyć, że istnienie zombie nie wydało się przez tyle lat? To po prostu absurd.
Cały ten wywiad mi nie pasuje — rozcinanie Revy na żywo i tak dalej. Na jakim kanale to leci i o której godzinie, że pozwalają robić takie rzeczy? W Stanach Zjednoczonych celowo puszczają audycje na żywo z małym opóźnieniem, żeby móc wyłączyć nadawanie, gdyby polała się krew albo stał się wypadek — po to, aby uniknąć pozwów za urazy psychiczne. No i dlaczego McCartney występuje w charakterze eksperta od zombie? W pewnym sensie nim jest, to prawda, ale na pewno mają w agencji znacznie lepiej przygotowanych ludzi do opowiadania o takich rzeczach niż ona. Prędzej jej do reality shows zamiast do wiadomości. Obecność półzombiaczki mogłaby też napawać strachem — osoba z taką siłą jest zagrożeniem, zmutowanym potworem, więc dziwię się, że telewizja nie szukała taniej sensacji i nie zrobiła z niej wroga, tylko żartowała i tak dalej. Przypominam, minął dopiero tydzień, więc na taki luz jest zdecydowanie za wcześnie.
„- Ty też mnie musisz kochać, skoro urządziłaś mi taką scenę przy Tarze – kontynuował. – Od tamtej pory chodzę, jak w jakiejś mgle. Mam kłopoty z koncentracją, mogę myśleć jedynie o tobie. Proszę, daj mi drugą szansę”. — Kevin jest dziwny, tyle powiem. Widzi mi się, że poleciał na kasę Jessiki po wywiadzie Revy.

Można Skisnąć
„Szkoda, że nie miałam do niego pianek, ale nie byłam na to przygotowana. W końcu nie ta pora roku. Dostałam małe opakowanie od Helen, której znajoma z Brazylii przysłała chyba z 10 kilogramów, a mieszanka była pierwszorzędna i cholernie słodka”. — Początkowo pomyślałam, że Reva dostała od Helen pianki, a nie kakao i tekst o mieszance bardzo mnie zdziwił.
„Właśnie wtedy rozpętało się małe piekło w mediach społecznościowych i choć wszystko zajeżdżało sporym bólem dupy, to powstał nowy ruch pro-zombie, a teraz trwała właśnie pierwsza demonstracja, która nie mogła odbyć się gdzie indziej, jak pod siedzibą stołecznej jednostki”. — Totalnie jestem w stanie uwierzyć, że coś tak głupiego mogłoby się naprawdę wydarzyć i bardzo mi się podoba ten absurdalny koncept.
„Poprosiłam go, aby pomógł mi przyczepić ręce na miejsce. Podniósł je z ziemi i delikatnie przytknął jedną z nich do mojego nadgarstka, po chwili puścił, gdy kości się połączyły. Nagle mężczyzna uśmiechnął się szatańsko”. — Cóż, z „rękami” jest taki problem, że mogą jednocześnie oznaczać części od nadgarstków do palców, ale i od barków do palców. W mojej głowie pojawiła się w tej scenie opcja druga, z „całymi” rękami opadającymi Revie takim trochę gumowo-wężowym ruchem i to było śmieszne. Nawet bardzo śmieszne. A potem doszłam do miejsca, gdzie pojawia się przyczepianie ich do „nadgarstka” i przestałam się śmiać. No bo halo, co ja mam teraz zrobić, wizualizować sobie wszystko od nowa? To już nie będzie zabawne. Podobny problem miałam kiedyś z odcinanymi nogami, które okazywały się później stopami. Radziłabym na przyszłość stosowanie większej dokładności w takich przypadkach oraz ogólnie przy opisywaniu. Nie ma nic gorszego niż niezrozumienie i późniejsza frustracja, gdy po pięciu minutach człowiek orientuje się, że wszystko wyobraził sobie źle.
„Po jakiś pięciu minutach w końcu ją zobaczyłam”. — Czy Reva i Jacks stali nieruchomo obok tłumu przez pięć minut, przy czym McCartney cały ten czas robiła miny, starając się skontaktować ze swoją dłonią?
„- O kurde, świetnie ci poszło – powiedział zgięty w pół ze śmiechy Jacks. – Gdy będą kręcić kolejny remake Rodziny Addamsów, nie zapomnij zgłosić się na casting do roli Rąsi – niemal zakrztusił się przy tych słowach”. — Potwierdzam. Zdecydowanie zobaczyłam Rąsię tuptającą uroczo przez bramę.
Po chwili wiedziałam już, że to Hunter tak pachnie. W ciągu tych dwóch tygodni zauważyłam, że mężczyzna zawsze wydzielał woń, która nieprzyjemna była tylko dla mnie, jednak tym razem była z dwadzieścia razy silniejsza. Zaczęło mnie drapać w gardle i poważnie się rozkaszlałam. Czułam, że zaraz zemdleję”. — Widzę w tym parodię kuszącego zapachu Belli ze „Zmierzchu” i nikt nie przekona mnie, że jest inaczej.
„Przez tę całą awanturę z demonstracją zmarnowaliśmy ponad pół godziny, a to mogło kosztować kogoś życie”. — Czy Reva naprawdę czekałaby w aucie pół godziny, słuchając, jak policjanci użerają się z protestującymi? Jakoś mi się nie wydaje.
„Na początek wyrąbali niewielką dziurę w drzwiach, za co zresztą dostali opiernicz, gdyż pochodziły one z XVIII wieku. Coś czuję, że szykuję się powtórka z misji na tym cholernym, zabytkowym cmentarzu”. — „Szykuje”. Hej, nie wiem jak inni, ale ja nie zauważyłam ani słowa o konsekwencjach tamtego czynu. Podejrzewam więc, że tutaj będzie niestety podobnie.
„Odkąd istnienie truposzy wyszło na jaw, ludzie za nie odpowiadający wychodzili ze skóry, aby przeprowadzać coraz to bardziej oryginalne ataki”. — Z tym mogę się zgodzić, choć za nic nie mogę zrozumieć, czemu ma to służyć.
„Wzięłam od Owena jednego papierosa. Złamałam go na pół i zatkałam nim dziurki w nosie, po czym naciągnęłam chustę na twarz”. — Albo Reva ma bardzo małe dziurki, albo wsadziła papierosy bardzo głęboko, żeby nie czuć zapachu Huntera. Własciwie nie wiem, co gorsze.
„Ktoś na wszelki wypadek postanowił zaryglować jedyne wyjście z katakumb”. — Jedyne wyjście? Okej. Jakaś tajemnicza grupa wpada, nawozi ciężarówkami zombiaki, zamienia zakonników w zombie, a potem zagania całe to towarzystwo do katakumb i zamyka za sobą jedyne drzwi. Teraz pojawia się moje pytanie — po co? Naprawdę, to nie ma żadnego sensu. W jakim celu zadawać sobie tyle trudu, żeby potem nic z tego nie mieć? Przecież te zamknięte zombie niczemu nie służą.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego czytałam o tej akcji z katakumbami, bo nic z niej nie wynikło. Grupa Revy przyjechała, wymordowała zombiaki, odjechała i koniec. Póki co brzmi to jak zapychacz. Ogólnie cały ten rozdział sprawia takie wrażenie: odcięta ręka — może i śmieszna, ale to już było; katakumby — jak mówiłam, bez sensu; maraton filmowy — ile ich już widziałam? Pojawiają się dość regularnie, a ten żart z PMS-em nawet nie był zabawny.
Mam niemiłe wrażenie, że opowiadanie zaczęło obniżać loty, a nawet zjadać własny ogon. Misje są nieciekawe, bohaterowie w kółko oglądają filmy i robią żarty o odciętych kończynach. No ileż można? Czas na powiew świeżości, bo mam wrażenie, że zaczął do mnie dolatywać smrodek Huntera.

Ironia Losu
„- Bo Iwan i Owen utrzymują podobny poziom zjebania umysłowego i nie jest dobrym pomysłem wysyłać ich jako jedną grupę”. — O wiele prostsze byłoby „razem” zamiast „jako jedną grupę”. Poza tym zastanawiam się, kto to powiedział — pewnie Jeremi, ale równie dobrze mogłaby być to każda inna osoba z grupy.
„- Napoje w bufecie prawdopodobnie są skażone wirusem Z – poinformowałam wszystkich przez swój komunikator”. — O, a to interesujące. Widzę, że status quo zaczyna się zmieniać nie tylko dla agencji, ale i dla złoli.
„- My mamy jeszcze dziesięć, potem będziesz już musiała używać swojej krwi. Właśnie, w porozumieniu z ratownikami medycznymi, kompletujemy sprzęt”. — Czyli co, koniec z ukrywaniem składu antidotum? Bo nie wyobrażam sobie, żeby po takim czymś to mogło pozostać sekretem.
„Zastałam jedynie pusty talerz…”. — Ale miałam stracha, jak to przeczytałam. Z jakiegoś powodu byłam pewna, że to zatrute kanapki z imprezy i Owen zostanie zombiakiem. Choć z drugiej strony mogłoby wyjść interesująco, więc w sumie trochę szkoda, że to nie poszło  w tym kierunku.
Wyszło lepiej niż poprzednio — wirus w napojach i odkrycie Revy z końcówki uratowały rozdział. Mimo wszystko długo nie uda się pociągnąć na samych nowinkach, kiedy reszta tekstu zostanie napisana nieciekawie — a akcja na Zombie Walk, choć przecież nie powinna, właśnie taka była.
Coraz mniej rozumiem osoby, które mają w posiadaniu wirusa. Ich motywacje to dla mnie czarna magia i zaczyna mi to o wiele bardziej niż na początku przeszkadzać. Ukryci złoczyńcy to fajny zabieg fabularny, ale działa tylko przez jakiś czas — czuję, że w tym przypadku właśnie się on kończy. Szczęśliwie chyba coraz bardziej zbliżam się do rozwiązania zagadki — mam nadzieję, że agentom uda się zdobyć po tym ataku parę informacji, bo póki co, wszystko zaczyna robić się coraz to bardziej zawiłe i dziwne.

Coś się Dzieje
„Cudem wydostałam się z tłumu i dość wnerwiona wsiadłam do jednego z samochodów agencji”. — Wolałabym, żeby emocje Revy zostały zaprezentowane w scenie zamiast opisane. Mogłaby przecież marszczyć brwi, zaciskać pięści i trzaskać drzwiami, a nie tylko informować na szybko czytelnika, co jest zwyczajnie uznawane za leniwe podejście do sprawy. Jeśli mam się wczuć w sytuację Revy, zdania w stylu „byłam zła”, „byłam smutna”, „byłam głodna” są jedną z najgorszych opcji, po jakie można sięgnąć. Dodatkowo, warto stworzyć każdemu ważniejszemu bohaterowi charakterystyczne reakcje, dzięki czemu będą lepiej rozpoznawani przez czytelnika.
„- A tobie co? – spytał Jacks, który siedział za kierownicą i lekko zniecierpliwiony czekał na pozostałych samobójców”. — Tutaj tak samo: można napisać, że Jacks stuka dłonią w kierownicę, depcze w miejscu, robi miny — Reva wcale nie musi od razu przeskakiwać do konkluzji, że był zniecierpliwiony. Jeśli czytelnik sam odgadnie (a przy dobrze napisanym tekście to nic trudnego), co się dzieje, będzie miał więcej frajdy z czytania. To coś w stylu próbowania rozwiązania zagadki kryminalnej przed bohaterami, tyle że na miniaturową skalę. Efekt z tego taki, że czytelnik bardziej angażuje się w tekst, ergo lepiej go zapamiętuje.
„- O daj spokój, takie irytowanie się jest strasznie stresogenne, a to szkodzi przecież na urodę…”. — Prędzej Jessica, która w porównaniu do Revy mocno dba o wygląd, mogłaby powiedzieć coś takiego. To jeden z moich większych problemów z postaciami tego opowiadania — wszystkie koniecznie chcą być zabawne i ironiczne, przez co zlewają się w jedną wielką barwną masę.
„- Jeśli w tej chwili przestaniesz jojczyć, to postawię ci obiad – przerwał mi. // - Dobra”. — Ech… cóż. Wszyscy wiemy, że Reva lubi jeść. To, że jest w stanie zrobić wszystko za kubełek z KFC, jest zabawne do pewnego momentu. Tutaj obraca się to przeciwko niej i okropnie spłaszcza jej postać, czyniąc ją niemal karykaturalną. Zamykanie zombiaczce ust jedzeniem w tak poważnej sytuacji jak śmierć przyjaciela wypada bardzo kiepsko. Jeżeli Reva naprawdę martwiłaby się i złościła zainteresowaniem mediów pogrzebem, nie powinna tak łatwo odpuszczać. Jeśli miało to pokazać, że nie ma żadnych zasad moralnych i interesuje ją tylko obżeranie się, wyszło wręcz modelowo.
„- Mam nadzieje, że masz tam jakieś jedzenie – westchnęłam”. — Wspominanie o jedzeniu trzeci raz w ciągu tak małego kawałka rozdziału po tylu rozdziałach w kółko gadających o zapędach Revy jest bardzo nużące. Aż chce się krzyknąć do ekranu: „Tak, wiem, że lubisz jeść. Możemy iść wreszcie dalej?”.
„- Nie ma mowy, abym włożyła kozaki z piętnastocentymetrowy koturnami – skwitowałam”. — „Piętnastocentymetrowymi”.
„O dziwo mieliśmy z tego niezły ubaw, nawet Philip na chwilę zapomniał o tym, że łamie jedną ze swoich największych zasad”. — Jaką to zasadę złamał Philip?
Trochę nie wiem, po co był wypad trójki bohaterów na paradę równości, poza pośmieszkowaniem sobie z dziwacznych kostiumów i zebraniem zabawek z Maca. Nie dowiedziałam się niczego nowego o bohaterach, nie stało się tam nic ważnego dla fabuły. Myślałam, że może znów nastąpi atak zombie, ale nic takiego się nie stało. Wygląda mi to na zwykły zapychacz, a szkoda, bo to miało potencjał na coś więcej — choćby lepsze rozwinięcie postaci Philipa.
„Wszystkie były już przegnite. Miały zapewne około tygodnia”. — Naprawdę nikt się nie zorientował, że fabryka nie działa od tygodnia?
„Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, jednak dla mnie te tortury nie miały końca”. — Dobrze by było, gdyby jeszcze dało się uwierzyć w siłę tych tortur. Plastyczny opis wydarzeń to coś, czego w tym momencie bardzo potrzeba. Reva jako osoba bez doświadczenia w odczuwaniu bólu powinna przeżyć szok. Zamiast tego dostałam jednozdaniowy opis, suchy jak pieprz i w dodatku bardzo nienaturalny przez świadomość bohaterki o upływie czasu.
Co tam się, do jasnej ciasnej, stało? Kto zastawił tę pułapkę? Chciałabym wiedzieć. Mistrzowski cliffhanger, nie ma co.
Po pierwszej, nieciekawej połówce dostałam aż nadto atrakcji. Oczywiście nie uwierzę, że Revie stanie się coś poważnego, póki tego nie zobaczę, bo to dziewczę ma większe szczęście niż osoba, która wygrywa w Totka. Dwukrotnie. W ciągu miesiąca.

Się Zjebało
„Gdy w tłumie dostrzegłam strażnika, którego pozbawiłam ewentualnego przyszłego potomstwa, mimowolnie uśmiechnęłam się. Mężczyzna miał opatrunek na nosie i chodził szeroko rozstawiając nogi”. — Wysłać na go na urlop, nie do pilnowania! I tak się chłop na nic w takim stanie nie przyda.
„Fakt, że za moimi plecami znajdują się dysze, z których wydobywa się ten śmierdzący dym, wcale nie podniósł mnie na duchu”. — Już przez jakiś czas nie było zmian czasu, ale tutaj niestety powróciły.
„Solidne łańcuchy miały jakieś dwadzieścia centymetrów długości i były wmurowane w ścianę”. — Z czym były połączone te „miniłańcuchy”, że Revie udało się odstawić scenkę rodem ze starych filmów akcji?
„Najwyraźniej ktoś dokładnie doniósł im o moich umiejętnościach oraz słabościach, a tym kimś był zapewne Hunter. Mam nadzieję, że reszta samobójców odkryła, że jest zdrajcą”. — Co, jak, dlaczego? Znaczy, trochę podejrzewałam Huntera o coś szemranego, odkąd Reva zaczęła mówić, że on cuchnie, ale ostatni rozdział ani słowem nie wspomniał o jego udziale w tym wszystkim. Jestem teraz skołowana.
„Nietrudno powiązać zapach Huntera ze smrodem tego dziwnego, żółtego dymu, zwłaszcza w takim natężeniu”. — Nie wiem czemu, ale podejrzewałam, że to jakiś chory żart Dextera, który przecież miał pracować nad odstraszaczem.
„Możliwe, że nawet nie potrafił zbytnio walczyć”. — Jakoś nie sądzę, żeby tak było. Agencja ma teraz trzy razy więcej chętnych niż kiedyś i na pewno nie biorą do służby byle kogo.
„- Głodna jestem! – Tym razem wydarłam się na całe laboratorium. -  Jeść mi się chcę i nie zamknę się dopóki czegoś nie dostanę! – dodałam, gdy zauważyłam, że wszyscy nadal mnie ignorują”. — Jestem naprawdę zaskoczona, że taktyka na pięciolatkę podziałała.
„Gdy wracał na swoje stanowisko, cały czas trzymał się za wylizaną dłoń i miał minę jakby go ktoś co najmniej zgwałcił”. — Nie jestem przekonana do żartu z gwałtów. Miejmy jakieś granice.
„Nie miałam siły myśleć, a zwłaszcza planować kolejną ucieczkę”. — Lepiej byłoby „Nie miałam nawet siły myśleć, a co dopiero planować kolejnej ucieczki”.
Porywacze Revy to ameby umysłowe, daję słowo. Stworzyli klatkę, z której może łatwo się wydostać, i postawili do pilnowania tylko dwóch nieodpowiedzialnych strażników. Czy oni nie oglądali żadnego wywiadu z panną McCartney?
Domyślam, się, że to ci sami, którzy wypuszczają zombiaki na zamknięte obiekty i patrzą, jak W.A.D.A.Z. sieka je na kawałki — podobny poziom głupoty. Cud, że wszędzie porozstawiali te urządzenia z dymem.
Jestem wielce zadowolona, że Revie nie udało się uciec, bo gdy zaczęła powalać kolejnych przeciwników na swojej drodze, zaczęłam się o to obawiać.
Zawsze, gdy mam już ochotę powiedzieć, że zaczyna robić się nudno, opowiadanie rzuca w moją stronę zwrotem akcji albo nową rewelacją — co jak co, ale utrzymanie zainteresowania czytelnika stoi tu na wysokim poziomie.

Czy to Koniec?
„Tkwiłam tu już chyba ponad miesiąc, jednak wydawało mi się, że minęły lata”. — To minął (chyba) miesiąc czy lata? Jeśli sponiewieranej Revie wydawało się, że minęły lata, to minęły lata. Jeśli Reva odczuła upływ miesiąca, to upłynął miesiąc. Nie można mieć tego i tego, kiedy postać nawet nie pamięta, co robiła, i większość czasu pozostawała nieprzytomna. Bohaterka nie jest narratorem wszechwiedzącym — jeśli coś jej się wydaje, to tak ma być, nieważne, że prawda jest zgoła inna. O błędach może powiadomić ją np. inny bohater (jak przecież się stało), ale w takiej sytuacji nie może mieć w głowie dwóch różnych wersji jednego wydarzenia.
No i tak poza tematem — wciskanie mi do gardła, jak to Reva nie siedziała w tym bliżej nieokreślonym miejscu nie wiadomo ile czasu i jak bardzo nie odczuła na swojej skórze krzywd z rąk porywaczy, jest po prostu nieporozumieniem. Jak niby mam w to uwierzyć, kiedy całość zamyka się w paru akapitach, a bohaterka nie ma potem żadnego trwałego uszczerbku na zdrowiu czy psychice? To zwyczajnie nonsens. Całe to porwanie w świetle przydatności fabule nie ma ani grama sensu, zero umotywowania.
Jak zwykle akcja, która odbiega od śmieszkującej normy i mogłaby być emocjonalnie trudna, zarówno dla bohaterki, jak i czytelnika, zostaje zamieciona pod dywan. Ja się pytam, po co to wszystko, jeśli w żaden sposób nie procentuje?
Dwójka strażników, zamiast mnie pilnować, siedziała przy jednym ze stołów i popijała kawę, gadając przy tym o głupotach. Robili już tak od dawna. Mimo, że po mojej pierwszej próbie ucieczki dostali ostry opierdol i surowe wytyczne co do tego jak ma wyglądać ich warta, to teraz nawet ja rozumiałam, że nie mam sensu mnie pilnować”. — „Mimo że” — bez przecinka. Cały czas pilnują jej ci sami dwaj strażnicy?
Znacie tego mema z The Office, w którym gość wrzeszczy „No god, please, no!”? W tej chwili to ja jestem tym gościem. Jak w ogóle można… no jak…
„Męki” Revy zostały streszczone do trzech krótkich akapitów, po czym wkroczyli agenci i ją uratowali. No po prostu nie mogę uwierzyć, ręce opadają. Dobrze, że nie jestem zombiakiem jak nasza kochana bohaterka, bo musiałabym je zbierać z podłogi. Tak zmarnowanego wątku dawno nie widziałam. Wszystko, co może choć w małym stopniu wpłynąć na Revę i rozbudować jej charakter, jest od razu ucinane i streszczane, aby czasem nie zachciało jej się robić czegoś poza jedzeniem i rzucaniem ironicznymi komentarzami. Aż nie wiem, co na to powiedzieć. Już tak się cieszyłam, że laska dostanie trochę po dupie i czegoś się nauczy, ale oczywiście tak się nie stanie, bo po co?
„- Spokojnie, opanowaliśmy całe laboratorium, nikt nie wejdzie ani nie wyjdzie bez naszej wiedzy i zgody”. — Dla agencji akcja odbijania zakładnika na terenie wroga to najwidoczniej bułka z masłem.
„Po jakiś dziesięciu ktoś przyniósł nam piłę do metalu”. — Obstawiam, że „minutach”. Przy okazji tego rozdziału wyraźniej zauważyłam, że Reva zawsze zna dokładny czas trwania wydarzeń — nieważne, że jest półprzytomna, chora albo cokolwiek innego. To bardzo nienaturalne. Można mi wierzyć lub nie, czytelnika nie obchodzi dokładny czas trwania takich rzeczy. I tak, i tak dla niego wszystkie wydarzenia dzieją się od razu po sobie. Autor może zaznaczyć upływający czas, ale przecież nikt nie odejdzie od lektury na pięć minut, żeby poczuć różnicę.
Odstrzał bohaterów poza kadrem trwa — na nieszczęście większość z nich to osoby, na których mi nie zależało. Dlaczego nie zginie Jessica? Po niej przynajmniej przez chwilę byłoby mi smutno, a tak… no szkoda gadać.
„- To dobrze – odetchnęłam z ulgą. – Co tam się właściwie stało?”. — Tam, czyli gdzie? Cały czas miałam wrażenie, że mówią o wydarzeniach, powiedzmy, sprzed tygodnia, a to brzmi bardziej, jakby polegli podczas tej misji. W życiu bym nie pomyślała, że tak naprawdę Reva mówi o akcji, kiedy została porwana.
„W innych jednostkach znaleziono jeszcze trzy osoby, które posiadały tą substancję odstraszającą zombie, ale do rzeczy”. — „Tę” substancję.
„- Nie jestem głodna – powtórzyłam zdziwiona. // - Słuchajcie ludzie! – krzyknął. – Musimy jak najszybciej wrócić do jednostki! Weźmiemy helikopter”. — To jest to. Jedna z niewielu kwestii, która chociaż minimalnie ratuje ten rozdział.
„Z tego co zrozumiałam, w mojej krwi znajdowało się mnóstwo trucizny, która eliminowała wirusa. Siedliska wirusa nie nadążały z produkowaniem nowych, więc powoli umierałam”. — Nie nadążały z produkowaniem nowego czego?
„Jeszcze góra dwa dni, a umarłabym do końca. Chłopaki znaleźli mnie w samą porę”. — Oczywiście, że znaleźli cię na czas, Revo. Imperatyw nie pozwoliłby, żeby stała ci się jakakolwiek krzywda.
„Maszyna buczy, z jednej ręki sterczą rury, a ja sobie wesoło wcinam kiełbaski. Ciekawe co na to sanepid…” — Czy Reva nie ma teraz innych zmartwień? Teoretycznie walczy o życie, więc może w jej myślach mogłoby pojawić się coś poważniejszego, no nie wiem, na przykład, strach przed śmiercią? Zamiast tego wcina  kiełbaski. No litości.
Po chwili oświadczył, że trucizna wyrządziła nieodwracalne szkody w moim organizmie. O ile wcześniej mój czas zgonu można był określić na mniej niż pół godziny, to teraz wynosił on ponad półtorej. Dex powiedział wtedy jedynie, że jestem jeszcze bardziej zimną suką niż byłam. Na szczęście głębsze uśmiercenie mnie w żaden sposób nie wpłynęło na moją sprawność. Pojawiła się jednak obawa, że kolejne kontakty z trucizną mogą mnie zabijać coraz bardziej. Nie powiem, że mnie to nie zmartwiło. Mężczyzna na pocieszenie dodał, że moje włosy jeszcze nigdy nie były tak miękkie i gładkie, i że niejedna blond dziunia z kudłami zniszczonymi farbowaniem mogłaby mi ich zazdrościć. Zaczął nawet rozważać stworzenie odzywki do włosów, na bazie substancji odstraszającej zombie. Był pewny, że podbije rynek”. — „Było”, „odżywki”. Fajnie. Reva, zamiast skończyć jako bezmyślna, śmierdząca kupa mięsa ze ślinotokiem, dostała zabieg odżywienia włosów. Czy tylko ja widzę w tym problem? Proszę mi wybaczyć, ale jakoś nie wierzę, żeby miała w przyszłości jakiekolwiek kłopoty w związku z tym, że kolejna dawka trucizny mogłaby ją zabić. Przeczytałam już za dużo rozdziałów tego opowiadania, żeby dać się nabrać na jakiekolwiek zagrożenie skierowane w stronę protagonistki. Nieodwracalne szkody? Uwierzę, jak zobaczę.
„Uśmiechnęłam się i pognałam pod prysznic. Moczyłam się ponad godzinę zanim przestałam czuć się brudna”. — Reva naprawdę kocha się kąpać. Jak nie poluje na zombie, nie je, nie śpi i nie czyta książek, to bierze prysznice, podczas których zużywa całe butelki szamponów i płynów do kąpieli. Dobra, bez żartów. Ja rozumiem, że w przedstawionych okolicznościach ma to sto procent sensu, ale naprawdę nie muszę kolejny raz czytać, jak Reva chlapie się wesoło w wodzie. Jest tysiąc innych, o wiele ciekawszych rzeczy, którymi można zapełnić rozdział. Wiedza o stanie higieny bohaterki jest mi do niczego niepotrzebna.
„Niestety, jestem zombie, a zombie nie produkują łez”. — W takim razie co produkują, że nie mają wyschniętych gałek ocznych na wiór? Jakoś dotąd nie widziałam, żeby Reva chodziła wszędzie z kroplami do oczu.
„Na wszystkich szkoleniach wpajano nam, że nie można przywiązywać się do członków oddziału, jednak do Philipa nie dało się nie przywiązać”. — Oj, dało się. Było go stanowczo zbyt mało i miał za płaski charakter. Podejrzewam, że poza Revą nikt za nim nie zatęskni.
„Mimo, że Phili złamał jedną z najświętszych zasad szanującego się homoseksualisty, to wszyscy bawiliśmy się cudownie”. — W sumie dalej nie wiem, co to za zasada — chodzenie na parady, przebieranie się na nich? Wiem już za to, po co była scena z tamtą paradą parę rozdziałów temu — żeby Reva mogła sobie teraz (nie) popłakać nad zdjęciami. Mnie na pewno nie jest smutno — widzę w tym wszystkim wykalkulowane działanie nastawione właśnie na to, żebym się przejęła, kiedy go zabili. W takich momentach mam ochotę dać twórcom po głowach, bo czuję się oszukana i zdradzona. Tutaj na szczęście zostało to poprowadzone tak nieudolnie, że mam cały wątek Philiego gdzieś.
Zawiódł mnie ten rozdział, co tu dużo mówić. Całkiem zmarnowano wątek u porywaczy. Wygląda to tak, jakby Reva spędziła w niewoli góra trzy dni. Potem okazało się, że poza kadrem poumierali jej koledzy, z których jednego nawet nie kojarzyłam. Ostatecznie z tego wszystkiego protagonistka wyszła z ładniejszymi włosami — jeśli każdy porwany kończyłby w ten sposób, to na ulicach ustawiałyby się kolejki.
Wygląda mi to wszystko na strach przed znudzeniem czytelnika i pokazywaniem poważniejszych wątków w opowiadaniu o śmiesznych łowcach zombie. W efekcie dostaję bardzo nierealistyczne zachowania i suche opisy. Bohaterka zaczyna coraz mocniej przypominać Mary Sue — nawet głupie włosy, które do tej pory były jej kompleksem, zostały naprawione. Noż kurczę, idealna Reva jest nudna jak flaki z olejem — jej problemy i porażki byłyby sto razy bardziej interesujące niż to, co się ostatnio z nią dzieje. Najbardziej obawiam się, że z każdym kolejnym rozdziałem coraz mniej zostanie jej wad i problemów, a coraz więcej ułatwień i sukcesów.

Co się Dzieje z tym Światem?
„Niektórzy nawet patrzyli na mnie z nienawiścią. Dzień wcześniej przypadkiem podsłuchałam ich rozmowę. Dowiedziałam się, że właśnie mnie obwiniają o ujawnienie organizacji”. — Czy Reva w takim razie nie powinna próbować się z nimi zapoznać i zmienić ich zdania?
„Od Owena dowiedziałam się, że jeden z nich, w ciągu zaledwie tygodnia, zdążył dwanaście razy spierdolić się ze schodów. Wyczyn godny Jasia Fasoli”. — To nie brzmi jak agent, który mógłby pracować jeszcze przed ujawnieniem W.A.D.A.Z. — po pierwszej misji byłby zeżarty przez zombie. Nie rozumiem też, dlaczego ogół agentów jest reprezentowany przez tak beznadziejną łamagę — co się stało z badassami? Jest różnica między wplataniem  zabawnych sytuacji i bohaterów, a wrzucaniem do tekstu nielogicznych głupotek. Niestety tutaj za często zdarzają się te drugie.
„- Dlaczego taka droga? Nie było tańszych modeli?”. — Nie rozumiem. Dexter sam powybierał maski do przymierzania z teoretycznym błogosławieństwem dowództwa. Jakim prawem teraz baba z zaopatrzenia ma z tym problem? Czy nikt jej o niczym nie informuje?
„Kierowniczka zaopatrzenia patrzyła na tą całą sytuację z niedowierzaniem”. — „Tę” sytuację.
„W mojej głowie nastąpił chwilowy error, czując, jak mi mózg drętwieje, zaczęłam przeprowadzać szybkie kalkulacje”. — W momentach, takich jak ten, lepiej użyć średnika, który jest czymś pomiędzy kropką a przecinkiem — tutaj należałoby go wstawić między wyrazem „error” a „czując”.
Wreszcie stało się to, na co czekałam od dawna — Reva odmówiła propozycji jedzenia. Nie powiem, nie spodziewałam się akurat takich okoliczności, ale nie można powiedzieć, że nie było to zabawne. Zabawne i trochę straszne, swoją drogą, jakby się nad tym zastanowić.
To, co mnie trochę zawiodło, to budowanie całej sceny odnośnie „głupiej” maski gazowej — mało z tego dodało coś do fabuły i gdyby nie końcówka z tym starym gościem, byłoby to bez znaczenia.
„W połowie filmu przeszkodził nam Beckett”. — A tamten nowy agent przez połowę filmu nie odezwał się ani słowem? Po co w ogóle tam przyszedł?
„Agent z zastępstwa postanowił się ulotnić, a Owen wykorzystał moment i ukradł ostatnią kanapkę. Dałam mu po łbie, jednak on nigdzie się nie wybierał”. — Walnęła go za kanapkę, a nie po to, żeby wyszedł. Więc czemu dziwi się, że nie wyszedł z innymi?
- Przecież agenci nie podlegają urzędnikom państwowym ani nikomu innemu z poza agencji – zdziwiłam się”. — „Spoza.
„Podobno kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą. Pierdolę to! Postanowiłam przestać to robić. Nienawidziłam tego, że istnienie zombie i agencji wyszło na jaw!”. — Oj, Revo, Revo. A jeszcze niedawno tak się z tego cieszyłaś. Widzisz, co ci z tego przyszło? Same problemy.
Znów oglądanie starych filmów w telewizji, znów podkradanie jedzenia przez Owena — to zaczyna wyglądać jak odtwarzana w kółko stara płyta. Tęsknię za lepieniem bałwana. Dlaczego już nie lepią bałwanów? Ano tak, zima się skończyła. No to mogliby porobić coś innego, nie wiem, pograć w bilard albo piłkarzyki, napić się w barku czy robić cokolwiek, co nie jest oglądaniem filmów. Co za nudni kanapowcy.

Witaj w Naszych Skorumpowanych Progach
Dlaczego rozdziały z zakładu psychiatrycznego są dużo dłuższe od reszty? Mam dwadzieścia siedem krótkich rozdziałów i trzy ciągnące się w nieskończoność —  różnica wręcz powala. Nagły brak konsekwencji naprawdę mnie zaskoczył. Z całą pewnością wolałabym sześć rozdziałów normalnej długości, lub nieco dłuższych, niż takie kolosy.
„Od razu natknęliśmy się na coś w rodzaju recepcji”. — Czyli na co? Jeśli Reva nie jest pewna, to ja tym bardziej.
„Na samym środku znajdował się prosty stół z czteroma krzesłami, pod ścianą była jakaś szafka na akta, a oprócz tego już nic. W gabinecie panował półmrok, oświetlała go jedynie niewielka lampa, która wisiała centralnie nad nami”. — „Czterema”. Dlaczego lampa oświetlała półmrok? Prędzej już rozświetlała. „Jakaś” szafka — to znaczy jaka? Przecież Reva ma ją prosto przed oczami; powinna być w stanie opisać mebel.
„- Mamy dowody na to, że Reva jest zombie – poparł mnie Bruce. // - Tak, a jakie? – na twarzy urzędasa dostrzegłam cień szyderczego uśmiechu. // - No… badania – Beckett się zmieszał. –  Nie gromadziliśmy żadnej dokumentacji, bo istnienie naszej organizacji było do niedawna tajemnicą, ale oczywiście jesteśmy w stanie dostarczyć panu odpowiednie dokumenty w ciągu kilku dni, a poza tym… może pan nawet teraz przeprowadzić test, aby zobaczyć jej zdolności regeneracji”. — O boru, ale to jest głupie. A wypłaty to pewnie wysyłali gołębią pocztą, co? Jeśli już nie są tajną organizacją, to dlaczego nie zaczęli gromadzić dokumentacji? No i niech mnie ktoś poprawi, ale czy Dexter na początku opowiadania nie wysyłał do laboratorium papierów? I co, wszystko od razu niszczyli? To nie ma żadnego sensu.
„- Więc jedynym, co na mnie macie, jest to, że jestem zombie?”. — Nie, Revo? Przecież wyraźnie mówił, że chodzi o to, że podajesz się za zombie, a nie, że naprawdę nim jesteś. Słuchasz uchem czy brzuchem?
„Posiadamy również nagrania oraz zeznania świadków innych pani wybryków”. — Nareszcie. Czekałam na to od samego początku opowiadania. Wszystkie głupoty Revy wypłynęły jak śmierdzące szambo. Już zacieram ręce, by poznać konsekwencje, jakie ją czekają. Edit: dobra, za bardzo się cieszyłam. Konsekwencje nie nadeszły chociażby w dziesięciu procentach. Meh.
„Owszem, spędziłam w psychiatryku dwa tygodnie”. — Czy nie powinien być to kolejny fakt z długiej listy rzeczy niepozwalających Revie wstąpić do wojska?
Mogłam przysiąc, że słyszę trybiki, które w głowie Brusa napędzają przetwarzanie informacji”. — „Bruce’a.
„- Ewidentnie widać, że to wszystko zostało przeprowadzone nielegalnie. Ktoś po prostu chce nam zaszkodzić – westchnął, po czym głęboko zaciągnął się papierosem”. — „Mocno” a nie „głęboko”. Jeśli to wszystko jest nielegalne, to agencja: a) powinna to sprawdzić, zanim wysłała Revę z Beckettem na przesłuchanie, b) nie powinna nikomu oddawać Revy, bo może chodzić o kolejne porwanie, c) powinna od razu zgłosić takie działania odpowiednim służbom. Żadna z tych opcji nie zawiera idiotycznego pomysłu oddawania Revy jakimś podejrzanym typom, którzy nie raczą się nawet przedstawić.
„– Byłam czternastoletnią smarkulą, życie mi się właśnie posypało, więc zdecydowałam się na samobójstwo. Na szczęście mnie odratowali”. — Większość tego to powtórzenie wcześniejszego opisu — lepiej napisać dialog raz a dobrze, zamiast kazać czytelnikowi czytać dwa razy to samo.
Nawet nie bardzo mi żal Revy za to, że ściągnęła na siebie gniew anonimowych urzędników. Ta dziewczyna ma skłonności do robienia zamieszania w pierwszej kolejności, a myślenia o ich konsekwencjach w drugiej. Aż dziw, że dopiero teraz zainteresowały się jej przypadkiem służby inne niż W.A.D.A.Z. No i do tego było jasno powiedziane, że ma się zachowywać na tym przesłuchaniu. I co? Dalej robiła swoje.
Mimo wszystko nie zdziwiłabym się, gdyby to był pic na wodę, fotomontaż i okazało się, że znów porwali ją ci tajemniczy goście co wcześniej. Agencja nie popisała się researchem przed puszczeniem Revy na przesłuchanie.
„- Witaj w naszych skorumpowanych progach – przywitał mnie mężczyzna ubrany w rozciągniętą bluzkę i luźne spodnie w kratę”. — O ile nie dostał z jakiegoś powodu damskiego ubrania, mógł mieć co najwyżej „koszulkę”.
„To była oczywiście robota agencji. W ciągu całego istnienia W.A.D.A.Z. w ten sposób zostało potraktowanych około pięciu tysięcy ludzi, ale uwaga, bo te statystyki wyłączają Rosję i Chiny. Mimo sprzeciwów najwyższego dowództwa, ich agenci po prostu likwidują świadków, gdy tylko pojawią się pierwsze problemy”. — Nie wiem, dlaczego ktokolwiek się dziwi, że opinia publiczna za nimi nie przepada.
„Ktoś wykiwał ordynatora, dobrze mu tak”. — Co, gdzie, jak?
Było okej, pacjenci wydają się na razie sympatyczni, a ich historie dobrze się czytało, tylko po ostatnich wydarzeniach zastanawiam się, jak długo Reva tam pobędzie, i czy opłaca mi się zapamiętywać nowych bohaterów. Przykro mi, ale po tamtych porywaczach nie zaufam już tak łatwo.
Podoba mi się, że często zmienia się sceneria wydarzeń, dzięki czemu czytelnik się nie nudzi. Miałam okazję obserwować Revę już w wielu różnych miejscach (wyłączając nudne misje, bo one zawsze wyglądają dla mnie tak samo).

Paranoi Ciąg Dalszy
„W pierwszym odruchu chciałam sięgnąć po pistolet, który normalnie trzymałabym na szafce nocnej, zrozumiałam swój błąd dopiero, gdy nadziałam się dłonią na gwóźdź, który jakimś cudem wystawał z blatu”. — Tutaj też należałoby przedzielić to zdanie średnikiem między „nocnej” a „zrozumiałam”. Zastanawiam się, po co w ogóle Revie pistolet na szafce nocnej. Mieszkając w bazie pełnej agentów W.A.D.A.Z., powinna raczej czuć się bezpiecznie. Z drugiej strony, gdyby ktoś zaatakował agencję, to zdążyłby zwinąć broń, zanim Reva zdążyłaby się zorientować, jeśli leżałaby sobie tak na widoku.
„Nie wyglądały podejrzanie, choć właściwie nie miałam pojęcia, jak miałyby wyglądać podejrzane tabletki. Może powinny się dymić, ewentualnie fosforyzować radioaktynie?”. — „Radioaktywnie”. Oho, ale się uśmiałam. Revo, zjedz Snickersa, bo nie jesteś sobą.
„Połknęłam lekarstwa praktycznie na sucho, ponieważ pielęgniarka nalała mi jedynie pół kieliszka wody i stanowczo odmówiła dolewki”. — Takiego kieliszka od leków?
Reva ma ewidentnie za dobrze, będąc zombie — noszone ciuchy jej nie przeszkadzają, leki nie działają, nie musi stać w kilometrowej kolejce do łazienki, ściskając kolana — normalnie nic jej nie rusza — a idź pan w… z taką niezniszczalną, niepotrzebującą nawet najprostszych ludzkich rzeczy bohaterką.
„Miała na sobie zielony fartuch jedynie narzucony na kolorową suknię, przypominającą modny worek”. — Taki na ziemniaki?
„Nie jest w stanie nawet samodzielnie zjeść i muszą jej podawać kroplówki”. — W takim razie po co stawiają przed nią jedzenie? Liczą na to, że nagle cudownie ozdrowieje?
„Starają się trzymać pozory i pokazać, że ma tu świetną opiekę. Pan Winston przyjeżdża jednak góra raz na miesiąc i widuje się z nią w specjalnym pokoju odwiedzin, bo to przecież oddział zamknięty”. — Córka milionera mieszkająca w psychiatryku, do którego trafiła Reva, to chory żart. Jeśli jej ojciec nie widzi, jakie panują tam warunki, to jest zbyt głupi, żeby zarobić swoją fortunę.
„- Dobra, dość – przerwałam mu. – Mój mózg nie wytrzyma kolejnej historii”. — Mój też. Cały czas zastanawiam się, w jakim celu czytam kolejne historie pacjentów i jak to się ma do opowiadania o radosnym siekaniu zombie.
Piguły zdecydowanie nie dałyby sobie z nim rady, zwłaszcza, że nie wiedziały co robić”. — „Zwłasza że” — bez przecinka. Co nie ma sensu nawet, jeśli to skorumpowany ośrodek. W końcu mają wykształcenie i powinny wiedzieć, jak obchodzić się z pacjentami.
„Musiałam usiąść mu na plecach aby go utrzymać”. — Czy to ptak, czy to samolot? Nie, to zamknięty w psychiatryku Superman.
„- Pewnie testowano na nim jakąś eksperymentalną kurację, ot kolejny urok skorumpowanego psychiatryka”. — Podzielenie tego na dwa zdania wygląda mi jak dobry pomysł. No i cóż, widać nie pomyliłam się aż tak bardzo z tym Supermanem. Gość brzmi jak nieudana próba stworzenia Kapitana Ameryki.
„Teraz możesz, już iść”. — Sztandarowy przykład przecinka, którego nie powinno być.  
„Za godzinę miała nadejść cisza nocna, a większość pacjentów już była w swoich salach”. — Czas tylko udaje, że istnienie w tym opowiadaniu. Reva często wspomina o jego upływie, ale nijak nie da się tego odczuć. Chwilę temu była szósta, dwie chwile temu śniadanie, a teraz już cisza nocna.
„- Jakiś pielęgniarz próbował mnie przemacać, więc dość dosadnie pokazałam mu gdzie miejsce – odpowiedziałam”. — Raczej „obmacać”, bo „przemacać” to „przeszukać, macając”. No i, co mu pokazała Reva?
Nagroda za najgorszy zakład psychiatryczny trafia do… psychiatryka bez nazwy, w którym zamieszkała Reva. Serio, czego oni tam nie robią, to po prostu istny cyrk na kółkach. Szkoda tylko, że te wszystkie okropności odbijają się od Revy jak kauczukowe piłeczki. Mam szczerą nadzieję, że chociaż brak jedzenia będzie dla niej problemem. Podoba mi się za to, że Reva obrała sobie za cel ratowanie pacjentów. Zastanawiam się tylko, jak ma zamiar to zrobić.

Mądre Pomysły są Nudne
„Winna była ta dziwna organizacja, która mnie wcześniej porwała. Prawdopodobnie byli odpowiedzialni również za zombie. Szkoda, że nie mieliśmy pojęcia kim są”. — Brakuje przecinka przed „kim”. No szkoda. Minęło prawie trzydzieści rozdziałów, więc przydałoby się uchylić rąbka tajemnicy. Na razie wyglądają na bandę nieudaczników zarażających odosobnione podstawówki i wypuszczających zombie na puste cmentarze.
„Spędziła dwie noce na wolności”. — I nie uciekła, gdzie pieprz rośnie?
„Byłam taka głodna, a ona znajdowała się tak blisko, pachniała tak cudnie…”. — Interesujące. Ciekawe, czy lekarze z oddziału o tym wiedzieli? Chyba nie, skoro Kowalski tak często zapraszał Revę do siebie i nie bał się zostania przekąską. Swoją drogą bardzo się cieszę, że Reva wreszcie zaczęła wykazywać jakiekolwiek podobieństwo do zombie, bo do tej pory było z tym naprawdę marnie.
„Toaleta nie była zamykana”. — Ciekawe. Przecież dwa rozdziały temu jeszcze była.
To się dzieje na serio? Reva siedziała tam przez tydzień, po czym bez problemów zwiała. Jej plan był w ogóle głupi, bo przecież po co mieliby ją przewozić do innego szpitala, kiedy już przebywa w „szpitalu” psychiatrycznym? Powinni mieć tu wszystkie niezbędne rzeczy do uratowania jej, i jak było powiedziane, dyżur pełnił lekarz, który powinien móc się nią zająć. Nie wyobrażam sobie, żeby wywozili wszystkich niedoszłych samobójców i innych poszkodowanych do innego szpitala, mając na uwadze, że jedzie się tam dwadzieścia minut. Nie kupuję tego kompletnie. Choć, jeśli nie liczyć bezsensu tej sytuacji, zaskoczyło mnie, że Reva uciekła bez pomocy zombie ani agencji.
„- To nie jest śmieszne! – syknęłam. – No dobra… Trochę jest”. — Nie, nie jest.
„- Mamy nowych agentów – zaczął Jeremi. – To jest Amy Ribeiro – wskazał na postawną murzynkę.” — Wcześniej było to pisane dużą literą, dlaczego więc teraz „Murzynka” jest małą?
„Miała bardzo ciemną skórę, szeroki nos, oraz mocno kręcone, czarne włosy”. — Cechy wyglądu, które zostały tutaj podane, są bardzo neutralne. Idealnie wpisują się w podstawowy opis osoby czarnoskórej i nic ponad to. Każdy bohater powinien się czymś wyróżniać, żeby czytelnik mógł go łatwiej zapamiętać. Tutaj jedynie bardzo ciemny odcień skóry minimalnie ratuję sprawę, choć i tak można go interpretować na kilka różnych sposobów .
„Jens był jeszcze bardziej propagandowym żołnierzem niż Jerry, zresztą sądząc po nazwisku był Niemcem. Miał umięśnioną sylwetkę, niebieskie oczy, a do tego blond włosy, które zaczesywał do tyłu”. — Sytuacja identyczna jak w przypadku Amy. Reva najpierw mówi, że wygląda jak stereotypowy niemiecki żołnierz, a potem opisuje stereotypowego niemieckiego żołnierza — pytam w takim razie: po co? Jaki ma cel mówienie tego samego dwa razy? O wiele lepiej spożytkować to miejsce na charakterystyczne cechy wyglądu Jensa, interesujące szczegóły, np. to, że ma odstające uszy albo jedno oko wyżej niż drugie. No cokolwiek, co czytelnik mógłby od razu z nim kojarzyć.
„Wyglądał jak tyczka. Był strasznie wysoki, na oko miał grubo ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, niemal dorównywał Owenowi, był jednak strasznie szczupły”. — Gdyby był tak straaasznie wysoki, to miałby ponad metr dziewięćdziesiąt. No i znów w kółko powtarzają się te same informacje, jak przy pozostałych członkach. „Tyka” to w końcu wysoki chudzielec.
„Maraton został wznowiony, nie miałam jednak ochoty na oglądanie „Matrixa””. — Trzy rozdziały temu też oglądali „Matrixa”. Czy oni mają w bazie pięć filmów na krzyż?
- Nic nie rozumiesz. On jest dobrze wychowany, uroczy i inteligentny. Wiesz, że jednocześnie z szkoleniem W.A.D.A.Z. skończył inżynierię?”. — „Ze”. Jakoś nie wierzę Jessice z tą inżynierą, to się w ogóle nie klei.
Nie wiem, co powiedzieć. Ten rozdział bardzo zagrał na mojej zdolności do uwierzenia w różnego rodzaju bullshity. Najpierw cała ta ucieczka, a potem jeszcze odbicie Jeffa, jakby to było strzepnięcie kurzu z ramienia.
Gdy już pomyślałam, że zaczęło robić się ciekawie ze wzmożoną zombicznością Revy, wszystko wróciło do statusu quo. No zawiodłam się, zwyczajnie się zawiodłam.
Do tego pojawiło się kilka nowych postaci — znów będzie problem ich wszystkich ogarnąć. Nawet nie próbuję udawać, że pamiętam, kto jeszcze żyje, a kto nie, a czytam rozdziały regularnie.
Zaglądając do komentarzy, natknęłam się na informację, że ten rozdział przeszedł korektę, co prawdopodobnie oznacza, że przynajmniej niektóre inne też. Nie rozumiem, dlaczego nie została nigdzie podana żadna informacja o tym, że opowiadanie jest betowane — jak dla mnie to brak szacunku dla bety.

Najtańsza Opcja
„Minął ponad tydzień, odkąd nowi agenci dołączyli do naszej jednostki”. — Wprost uwielbiam, jak to opowiadanie ciągle przeskakuje do przodu. Nawet już nie wiem, ile minęło od początku akcji, i jakoś przestało mnie to obchodzić.
„Gdy nadal nie dawałam za wygraną, używały broni ostatecznej – obiecywały mi jedzenie”. — Reva wcale nie zachowuje się, jakby miała świetnie płatną pracę i mogła sama sobie kupować ogromne ilości żarcia. Czyżby po zatrudnieniu dużych ilości nowych członków pensje zmalały?
„Jeśli nie przemyślisz swojego zachowania, to zabiorę ci twojego nowego I Phona”. — „IPhone’a”.
Nie wiem, jak skomentować pierwszy fragment — te zakupy były… dziwaczne, no po prostu dziwaczne. Ten cały dzieciak i jego ojciec… ech. W dodatku Reva zniżająca się do poziomu czternastolatka? Słabe to, oj słabe. Chyba jednak bardzo źle jej było w tym psychiatryku, że tak odreagowała. Bardzo, ale to bardzo źle.
„- Mało, chcę tysiąc, miesięcznie i tak przeżeram jakieś dwa tysiaki – targowałam się”. — Revo, nie uważasz, że przydałaby ci się dieta?
Strażnicy Galaktyki mają Baby Groota, Gwiezdne Wojny BB8, a my Tito. To urocze, że Reva dostała do szkolenia psa, i wreszcie wiem, dlaczego był w komiksie, który wisi od dawien dawna na głównej. Szkoda, że jak zwykle organizacja zawiodła i nikt głównej bohaterki wcześniej nie uprzedził, no ale po tylu rozdziałach już się przyzwyczaiłam, że agencja tylko cudem jeszcze się nie rozpadła od złego zarządzania.

Pieskie Życie
„Tito, który ostatnio się rozbestwił, natychmiast rzucił się na intruza”. — Zapoznanie się Revy z psiakiem mam z głowy — typowe.
„Marco spojrzał na mnie jak na debila, zapewne nie wiedząc czy ma się śmiać, czy dzwonić do wariatkowa”. — Revo, nie kuś losu. Dopiero co stamtąd wyszłaś.
To już ostatni rozdział, który dane mi było przeczytać. Dobiłam do równej trzydziestki, a jak na blogspotowe standardy to całkiem imponujący wynik. Szkoda, że od prawie roku nic nowego się nie pojawiło, bo opowiadanie świetnie sprawdza się jako odstresowywacz.
Żal mi, że żegnam się przy starym, dobrym zapychaczu, i nie będę miała czego tutaj komentować. „Pieskie życie” to rozdział krótki i lekki: taki, jak większość w tym opowiadaniu. Bywały momenty zabawne — wzmianka o rzygo-gównokalipsie (no cóż, przyznaję, toaletowy humor mnie bawi), były momenty zwyczajnie sympatyczne — scena w restauracji, znalazło się też trochę nieodłącznych opisów — początek o cenach odstraszacza. Ogólnie rzecz ujmując, czytało mi się ten rozdział całkiem przyjemnie i nie obraziłabym się, gdyby przede mną zostało ich jeszcze kilka.

Podsumowanie:
Treść opowiadania:
Narracja:
To jeden z głównych atutów opowiadania. Reva jako narratorka pierwszoosobowa sprawuje się całkiem dobrze. Posiada unikalny, szczery głos, który przydaje tekstowi atrakcyjności. Liczne potocyzmy, slang i proste konstrukcje sprawiają, że całość przypomina coś swojskiego, przyziemnego, co idealnie pasuje do konwencji opowiadania. Stylizacja nawet po wielu rozdziałach nie męczy, wręcz pomaga mocniej wczuć się w brutalny świat łowców zombie.
Niestety narracja nie pozostaje bez wad, i to całkiem poważnych, które psują pozytywny odbiór całości.
Revie często zdarza się opisywać wydarzenia, jakby była tylko ich obserwatorką, a nie uczestniczką. Zdarzeniom brak życia, szczegółowości, realizmu, a przede wszystkim — emocji.
Protagonistka często wspomina, że jest wściekła, szczęśliwa albo sfrustrowana, ale niewiele z tego wynika. Czytelnik, owszem, dostaje potrzebną informację w jednym zdaniu, lecz wypada ona płasko, jak coś mało ważnego. Nie chodzi bynajmniej, żeby akapitami opisywać smutek — nie do każdej postaci będzie to pasowało, a na pewno nie do Revy. W takich wypadkach bohaterka nie musi nawet zdawać sobie sprawy z odczuwanych emocji, ale wciąż powinna nieświadomie je okazywać. Wściekłość to trzaskanie drzwiami, szał w walce czy kopanie kamieni na swojej drodze; szczęście — szeroki uśmiech, a frustracja — krążenie w kółko albo zagryzanie wargi. Każde z nich tak naprawdę można pokazać czytelnikowi na tysiąc sposobów zgodnie z uznaniem i charakterem danej postaci.
Zauważyłam próby implementowania tego, jednak wciąż z asekuracją nazywania poszczególnych emocji po imieniu. Jeśli wysyła się jasne sygnały, jednoznacznie kojarzące się z daną sytuacją, takie treningowe kółka są zupełnie niepotrzebne. Czytelnik bez problemu zrozumie, o co chodzi. Ta technika jest oczywiście bardziej pracochłonna i zajmuje więcej miejsca w tekście niż pojedyncze zdanie, ale warto włożyć nieco wysiłku, bo efekt zdecydowanie się opłaca.
Narracja pierwszoosobowa to tak naprawdę idealny grunt do pokazywania wszelkiej maści emocji. Wewnętrzne rozterki bohaterki można pięknie wpleść w przemyślenia i nie ma konieczności zawracania sobie głowy ładną prozą. Urwane zdania, celowe powtórzenia, wykrzykniki, wielokropki, przekleństwa — to wszystko króluje w pierwszoosobówce. Nie trzeba martwić się spinającym pośladki obiektywnym narratorem, któremu nie wypada rzucać kolokwializmami. Mamy tutaj niewyobrażalną wolność formy i warto się czasem nią pobawić, zaszaleć.
Reva to zabawna dziewczyna i świetnie nadaje się do komediowych wstawek, ale w scenach dramatycznych jest okropna — nie ma emocji, odczuć, myśli, tylko spokojnie opowiada o tym, co się wokół niej dzieje, najlepiej jak najkrócej, żebym czasem nie zaczęła myśleć, że to dramatyczne opowiadanie. Komedii potrzebne są smutne i poważne elementy, które będą stanowić kontrast.
Brak w tym wszystkim również odruchów ciała bohaterki, dzięki którym mogłabym poczuć, że wydarzenia rzeczywiście na nią wpływają. Reva ciągle jest głodna, ale nigdy nie burczy jej w brzuchu, nie ssie w żołądku ani nie skręca kiszek. Fakt, McCartney jest martwa, ale to żadna wymówka — należy po prostu dostosować jej reakcje do tego, do czego fizycznie zdolne są półzombiaki.
Przypadłości Revy — zarówno zombizm, jak i analgezja — to w pewnym sensie strzał w stopę, jeśli chodzi o pierwszoosobówkę. Bohaterka nie czuje bólu, zmiany temperatur (czyli w ogóle ciepła i zimna też nie? Tak by wychodziło) i tylko Dexter wie, czego jeszcze. Ba, nawet nie musi chodzić do toalety! To bardzo ją odczłowiecza, przez co czytelnikowi trudno się z nią identyfikować. W narracji trzecioosobowej tak bardzo by to nie kłuło w oczy, bo z zasady jest się nieco oddzielonym od protagonisty, ale tutaj to po prostu przeszkadza, bo straszy sztucznością. Reva staje się superczłowiekiem, któremu nic nie przeszkadza. To bardzo, ale to bardzo denerwujące, że wszystko może mieć w nosie. To jak koleżanka z klasy, która wcale się nie uczy i dostaje same piątki, a ty harujesz jak wół i ciągle masz tróje.
Będąc w takiej sytuacji — z postacią, która mocno różni się od przeciętnej osoby —  starałabym się jak najbardziej zaznaczać pozostałe odczucia, które Revie jeszcze zostały, i szczegółowo opisywać te, które dał jej zombizm — np. supersłuch, który z łatwością może stać się obosieczną bronią. Dodatkowo zadbałabym o wyrównanie poziomu zalet wynikających z przypadłości bohaterki i dała jej kilka poważnych, utrudniających funkcjonowanie wad, np. ślinienie się, śmierdzenie truchłem albo słaby wzrok. Wystarczy tylko pomyśleć, ile zabawy byłoby, gdyby Reva po incydencie z zakładem psychiatrycznym miała cały czas chęci zjedzenia współtowarzyszy. Nieustająca walka o zachowanie humanizmu w tak popapranej rzeczywistości z czarnym humorem w tle? To byłby genialny konflikt wewnętrzny między jej ludzką a zombiczną stroną. Fabuła aż się prosi, żeby z tego skorzystać.
Dalej — realizm narracji. W związku z tym, że Reva brzmi, jakby opowiadała tę historię, będąc gdzieś na obrzeżach zainteresowania, zamiast w samym jego centrum, realność wydarzeń zaczyna się sypać. Bohaterka, odchodząc od głównego tematu w krainę dziwacznych i absurdalnych przemyśleń, przestaje być wiarygodna jako źródło informacji, a trzeba pamiętać, że jest tutaj jedynym źródłem. Raz czy dwa razy można by jeszcze to zignorować, ale Revie zbyt często zdarza się zbaczać z trasy. Dowcipkowanie w miejscach, w których powinna maksymalnie skupiać się na misji, jest tego najlepszym przykładem. Kiedy liczy się każda sekunda, nie ma czasu na rozwodzenie się nad pierdołami i pytaniami o naturę zombie. Jedyne, co powinno obchodzić bohaterkę w tym momencie, to strategia i otoczenie. Skupiasz się — przeżywasz, dekoncentrujesz się — stajesz się pożywką dla zombiaków: tak właśnie powinno być. Protagonistka łamie tę zasadę tak często, że czytelnik przestaje wierzyć, że cokolwiek z tego mogłoby się wydarzyć (oczywiście w obrębie zdarzeń świata przedstawionego). Kiedy do tego ciągle widzi się, że pomimo braku skupienia Reva zawsze wychodzi cało z opresji, ma się ochotę walnąć w biurko tak mocno głową, że zostałaby dziura w blacie. To rozwija się analogicznie w każdej sytuacji: Reva nie myśli o rzeczach, o których naturalnie powinna myśleć w danych momentach, a jeśli już to robi, psuje wszystko, schodząc z tematu w najmniej odpowiednich chwilach.
Żeby nie było nieporozumień — nie mam nic przeciwko przebijaniu rosnącej bańki napięcia zabawnym żartem czy ciekawym przemyśleniem, które jest zgodne z charakterem bohaterki (uwielbiam scenę z rozcinaniem Revy na początku). Chodzi mi wyłącznie o sytuacje, w których normalny człowiek (i zombiak też) nie miałby zwyczajnie czasu pomyśleć o jakichś dziwnych rzeczach, a głupoty nie przychodziłyby mu do głowy, bo jego skupienie leżałoby w zupełnie innym punkcie. To coś w rodzaju przeżywania danego wydarzenia i późniejszego opowiadania o tym koledze. Mimo że działo się wtedy to samo, pojawią się różnice — w relacji użyje się innych słów, mogą pojawić się dywagacje, żarty i nawet przekłamania. Wspomniane przeze mnie wcześniej emocje i uczucia też będą zupełnie inne. Celem dobrego opowiadania, w którym jest dużo akcji, nie jest narracja rodem ze spotkania przy kawie i ciastku. Czytelnik ma czuć się, jakby był na miejscu wydarzeń razem z bohaterem. Relacja z drugiej ręki przy takiej otoczce wyjdzie po prostu nudnawo.

Fabuła:
To w mojej opinii jeden ze słabszych aspektów opowiadania z prostego powodu — donikąd nie prowadzi. Po trzydziestu rozdziałach ciągle nie widać jasno określonego celu. Na tym etapie większość wydanych książek się kończy, a w tutaj wciąż nie wiadomo, do czego to wszystko zmierza. To bardzo rozprasza.
Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, o czym jest wątek główny, ale wciąż nie mam żadnego satysfakcjonującego pomysłu. Walka z zombie, tak? To bardzo szerokie pojęcie, które nie nadaje się na myśl przewodnią historii. Niestety, nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że albo opowiadanie nie ma pojęcia, co chce sobą przekazać i jak ma się zakończyć, albo to ja jestem dopiero w jednej trzeciej opowieści, bo wszystko, co do tej pory przeczytałam, wygląda na bardzo, ale to bardzo, rozwleczony wstęp.
Jedyna ważna fabularnie rzecz, jaka miała do tej pory miejsce, to odkrycie istnienia zombie oraz agencji. Byłam pewna, że tak wielkie wydarzenie przyniesie równie wielkie konsekwencje. Okazuje się, że nic z tych rzeczy. Nie było żadnej ogólnoświatowej paniki. Istnienie zombie zostało znormalizowane po kilku tygodniach. Według mnie to jakiś żart.  
Teoretycznie nie powinno mnie to dziwić — niemal każda okazja do wywołania konfliktu zostaje natychmiastowo pogrzebana. Z całą pewnością można spodziewać się, że jeśli coś mogłoby choćby pogorszyć protagonistce humor, będzie zamiecione pod dywan (zmiana w  półzombie, śmierć przyjaciół, rozmowa z ojcem, porwanie) lub rozwiązane w maksimum dwóch, trzech rozdziałach (wizyta w zakładzie psychiatrycznym). W takiej sytuacji na sto procent i tak spłynie to po Revie jak po kaczce. Ostatecznie ta bohaterka w dziewięciu na dziesięć przypadków nie ponosi żadnych konsekwencji swoich czynów. W efekcie zostaję więc z materiałem nierozwiniętym i podporządkowanym dobremu samopoczuciu głównej postaci.
Jeśli nie chce się pokazywać trudnych tematów i dylematów bohaterki, nie trzeba. Historia o beztroskim tłuczeniu zombiaków z masą żartów o odciętych kończynach z pewnością byłaby dobra. Nie ma potrzeby, by każde opowiadanie miało w sobie egzystencjalne dylematy bohaterów i trudne moralnie decyzje. Ważne, żeby nie zasiewać ziaren takich wątków i nie dawać czytelnikowi nadziei na eksplorowanie ich. No bo tak — po co:
a) kreować ojca Revy, na osobę nienawidzącą zombie, jeśli bohaterka wcale nie stara się, by rodziciel zaakceptował jej zombizm?
b) dawać bohaterce zmarłą matkę i próbę samobójczą, jeśli nie wpływa to na jej zachowanie?
c) pokazywać zombie-dzieci, które są dla agentów trudne do zniesienia, jeśli poza króciutkim dialogiem nic z tego nie wynika?
d) trzymać Revę u porywaczy przez dwa tygodnie, jeśli w żaden sposób nie odbija się to na niej?
e) przedstawiać przerażającą politykę agencji względem świadków ataków zombie, jeśli nie wpływa to na bohaterów?
Przykłady mogłabym mnożyć, aż wyszłaby cała strona. Mam wrażenie, że w tym opowiadaniu nie ma po prostu świadomości, co oznacza wprowadzanie takich tematów, ba, nawet, że takie tematy w ogóle są wprowadzane. Trzeba na to bardzo uważać, bo czytelnik będzie oczekiwał, że po zaprezentowaniu wątku dostanie jego rozwinięcie, a potem satysfakcjonujące zakończenie.
Nuda i przewidywalność to sztandarowe pojęcia, kiedy przychodzi czas na drugą stronę życia Revy — misje likwidowania zombie. Na ogół wygląda to tak: tajna organizacja przywozi zombie w jakieś przypadkowe miejsce, agencja dostaje zgłoszenie, powstrzymuje zombie, koniec. Ten schemat powtarza się wielokrotnie z mniejszymi i większymi wariacjami aż do znudzenia. Całość przypomina podrzędny procedural z kolejnym złoczyńcą/morderstwem/chorobą tygodnia.
W pewnym sensie to rozumiem — mam do czynienia z historią o agencji powstrzymującej zombie. Tyle że samo siekanie zombie jest okropnie nudne. Potwory w tym wydaniu nie są ani straszne, ani nie stanowią żadnego realnego zagrożenia. Po prostu są, bo muszą być. Same akcje nie są napisane wystarczająco różnorodnie i ciekawie, by mnie zainteresować. Do tego nie czuję grama satysfakcji, śledząc poczynania Revy, bo robienie z zombiaków krwawej miazgi to dla niej żadne wyzwanie. Zresztą, nawet jak zostanie porządnie poturbowana, może się potem z powrotem ładnie poskładać. Brak stawki w starciach zabija cały potencjał historii. Jeśli główna bohaterka nie może umrzeć, to czym ja mam się przejmować?
Z tego wszystkiego najlepiej wychodzą sceny humorystyczne i obyczajowe: lepienie bałwana, wizyta w szpitalu, oglądanie swoich wnętrzności, żarty z rękoma, rozmowy z Dexterem. Nie jestem w stanie pojąć, jak można pisać tak udane sceny, przy których świetnie się bawię, wchodzę w wykreowany świat, związuję się z bohaterami, a zaraz potem dostaję toną streszczeń jak obuchem w łeb i wracam do bardzo średniego opowiadania o zombiakach z kartonowo-kreskówkowymi postaciami.
W opowiadaniu znajduje się również zbyt wiele scen, które nic nie wnoszą. Jest taka mała zasada, którą warto kierować się przy ich tworzeniu — jeśli nie popychają fabuły do przodu ani nie rozwijają w żaden sposób bohaterów, trzeba je wywalić albo przepisać tak, żeby spełniały któryś z tych warunków. Inaczej ląduje się z masą tekstu o przysłowiowej dupie maryni. Tutaj ponad połowa rozdziałów razi swoją bezcelowością. Po prostu obserwuję kolejne dni wyrwane z życia głównej bohaterki, która większość czasu spędza na mordowaniu zombie, wymyślaniu coraz to bardziej makabrycznych żartów i oglądaniu telewizji. Powtarzalność to wróg kreatywności i należy z nią walczyć. Żaden czytelnik nie zostanie na dłużej, jeśli przez trzydzieści rozdziałów będzie musiał czytać te same trzy wydarzenia, tylko poprzebierane w inne dekoracje.

Bohaterowie:
Reva Angelina McCartneyna pierwszy, drugi i trzeci rzut oka protagonistka prezentuje się nad wyraz dobrze. Zabawna, szybko da się ją polubić, a do tego jest spójna charakterologicznie i nie trzeba się martwić, że nagle jej odwali i zmieni się w płaczącą księżniczkę. Po prostu cud, miód i orzeszki.
Niestety, kiedy na powierzchni wszystko wygląda świetnie, pod spodem zieje pustka. Reva popełniła bowiem trzy największe zbrodnie głównej bohaterki:
a) nie ma motywacji ani celu,
b) jest pasywna; reaguje jedynie na docierające do niej bodźce,
c) nie ma wad, za to same supermoce, a wszechświat tańczy wokół niej jak kula dyskotekowa.
Zaczynając od motywacji — panna McCartney robi w swoim życiu różne rzeczy głównie dlatego, że jest głodna. Tyle że nie głoduje, bo nie ma biedaczka co jeść, a dlatego, że opycha się do nieprzytomności dzięki przemianie w półzombie. Czytelnik początkowo uważa to za zabawne, ale po kilkunastu rozdziałach ten element życia bohaterki staje się denerwujący, szczególnie gdy zaczyna przy tym zakrawać o parodię parodii, kiedy okazuje się, że jedzenie jest ważniejsze niż bezpieczeństwo współtowarzyszy albo stoi w hierarchii wartości bohaterki wyżej niż zasady moralne.
Przechodząc do celu — w pierwszym rozdziale zostało ujawnione, że Reva zawsze chciała zostać superbohaterką — teoretycznie można powiedzieć, że jest odhaczony. Nie jakiś super, ale spokojnie da się z niego wyciągnąć na tyle, by zaciekawić czytelników. Tylko że protagonistka zostaje superbohaterką na przełomie szóstego i siódmego rozdziału, niczym sobie na to nie zasłużywszy. Po prostu miała szczęście, że wirus zmutował u niej inaczej niż u normalnej osoby i dostała supermoce. Jaki od tej pory jest cel Revy? Nie mam bladego pojęcia. Chyba zarabianie wystarczającej ilości pieniędzy, żeby kupować góry jedzenia.
Dalej — Reva to postać na wskroś pasywna, jeśli wyjdziemy poza obręb pyskówek z czternastolatkami i ucieczek z zamknięcia. Kiedy dowództwo każe jechać na misję — Reva jedzie. Kiedy Dexter woła na pobieranie krwi lub odcinanie kończyn, Reva idzie. Kiedy Jessica mówi, że mają śledzić jej byłego, iść na zakupy albo robić bałwana — Reva nie ma obiekcji. Gdy jednak nie wisi nad nią katowski topór, bohaterka je, śpi, czyta, ogląda filmy albo gra w gry. Ewentualnie idzie zdobyć jedzenie, jeśli akurat nie ma go na widoku. Przez to, że nie ma żadnego celu, nie wykazuje inicjatywy i nie robi niczego ciekawego.
Starając zagłębić się w psychikę tej postaci, łatwo można dojść do wniosku, że Reva nie ma celowo wykreowanych wad. To postać w swojej naturze bardzo bezpieczna. W zasadzie nie posiada cech, które mogłyby odrzucić od niej potencjalnych czytelników. Obce są jej skrajne poglądy, tak samo emocje, nie robi niczego nazbyt dziwnego, co nie byłoby przy okazji fajne, trudno też o momenty, kiedy zrobiłaby coś mocno irytującego.
Jedyne, co można jej zarzucić, to ogromną ignorancję, objawiającą się głównie brakiem wiedzy o agencji i zombiakach oraz niedojrzałość emocjonalną, wychodzącą w dramatycznych momentach, które Reva natychmiast ucina lub traktuje niepoważnie, zamiast się z nimi skonfrontować.
Ma za to szalenie dużą fizyczną przewagę na innymi ludźmi i przynajmniej pięć różnych nadludzkich zdolności. Nawet, jak coś jej się nie udaje, to i tak się udaje. Praktycznie nigdy nie bierze odpowiedzialności za swoje czyny, a jeśli już, kara jest do nich niewspółmierna.
To logiczne, że jako autorzy chcielibyśmy, aby nasi bohaterowie mieli lepiej od nas, ale prawda jest taka, że aby byli interesujący, powinni mieć dziesięć razy gorzej.
Do tego wszystkiego Reva w ogóle się nie zmienia. W rozdziale trzydziestym jest dokładnie tą samą postacią, którą była w pierwszym. Oczywiście stałość bohatera to nie zawsze coś złego, ale biorąc pod uwagę wszystko, co McCartney przeżyła w ciągu ostatniego pół roku, powinna przynajmniej odrobinę dojrzeć.
Trzeba również nadmienić, że Reva nie zachowuje się jak ktoś z jej bagażem doświadczeń.  Nie widać po niej śladu szkoły wojskowej, nie mówiąc o czynnej służbie w jednostce. Próżno szukać piętna chorób, które towarzyszyły McCartney od urodzenia. Nie wspominam nawet o tabunie różnych traumatycznych przeżyć, takich jak śmierć matki czy całej drużyny.
Gdybym miała strzelać w ciemno, czytając wyrwany z kontekstu rozdział, dałabym jej góra dwudziestkę i powiedziałabym, że to najzwyklejsza dziewczyna bez żadnych problemów, która skończyła niedawno normalną szkołę średnią i do agencji trafiła zupełnie przypadkiem dzięki częściowej zombifikacji.

Bohaterowie poboczni:
Z całej plejady postaci na wyróżnienie zasługują tylko dwie: Jessica i Dexter. Dlaczego oni? Głównie dlatego, że mają z bohaterką więcej niż dwa dialogi. Dzięki temu, że dostałam ich dość sporo w rozdziałach, miałam okazję polubić tę dwójkę i poznać ich charaktery.
Wielka szkoda, że od pewnego momentu naukowiec przestał się pojawiać i jedyną sensowną postacią została Jessi.
Co do całej reszty — ech, powiedzmy, że nie zasługują nawet na wymienienie z imienia. Jest ich tak dużo i tak mało znaczą, że można by wziąć ich za dekoracje. Niektórzy właściwie nimi są, ponieważ zostają przedstawieni tylko po to, żeby potem zginąć bezsensowną śmiercią.
Nie ma się co silić na realizm sugerujący, że agenci powinni zmieniać się jak rękawiczki, bo ich praca jest niebezpieczna. Nie warto również tworzyć dwudziestu postaci, by czytelnikowi „wydawało się”, że świat wypełniają ludzie. Tak naprawdę, im więcej bohaterów, tym gorzej.
Gdy trzeba śledzić losy dziesięciu bohaterów naraz, uwaga odbiorcy zostaje rozproszona. Zresztą nie tylko odbiorcy, ale przede wszystkim autora. Zamiast poświęcić czas na rozbudowanie charakterów pięciu postaci, trzeba uwijać się w pocie czoła, żeby chociaż zdążyć przedstawić piętnastu. Taka sytuacja nikomu nie służy.
Każdy z bohaterów powinien w tekście spełniać zadanie — przynajmniej jedno, choć wiadomo, że im bardziej wielozadaniowa jest postać, tym częściej może się pojawiać i tym lepiej można wykreować jej sylwetkę.
Przykładowo: zadaniem Philiego jest być jedynym gejem w drużynie, iść na paradę i umrzeć. Totalna kicha, ale niektóre postacie nawet i tego nie mają. Zostają wymienione z imienia, a potem znikają — chociażby Helen z początku opowiadania. Oprowadziła Revę po agencji i zapadła się pod ziemię. Pytanie — jaki jest sens w ogóle ją przedstawiać? Równie dobrze tę funkcję mógłby spełniać ktoś, z kim Reva później byłaby w drużynie.
Jeśli ktoś dostaje imię, to znaczy, że jest ważny. To taki tajny kod między autorem a czytelnikami. W związku z tym nie powinno się nimi szastać na prawo i lewo, a przez to mącić odbiorcom w głowach, których czekają na powrót postaci i nigdy się nie doczekują.
Wracając do zadania bohatera — jeśli w opowiadaniu znajduje się wiele postaci o tylko jednym celu, warto je ze sobą połączyć. Z dwunastoosobowej grupy Revy zrobić sześcioosobową — w końcu i tak rzadko zdarza się, żeby wszyscy zostali wzywani na misję naraz. W przypadku dużego zagrożenia można po prostu wspomnieć, że pomaga im druga grupa bezimiennych agentów.
Mając w arsenale sześć osób, każdej można by poświęcić dwa razy więcej czasu i dialogów. Czytelnik miałby szansę je poznać i się przywiązać. Jaka wtedy byłaby tragedia, gdyby jedna z nich umarła i została zastąpiony zdradzieckim Hunterem? Albo kiedy Rudy musiał odejść? Uch, po prostu cios right in the kokoro.
W opowiadaniu jest jeszcze jeden poważny problem związany z bohaterami — wszyscy są do siebie tak podobni, że zlewają się w jedno. Prawie każda osoba stara się być zabawna albo ironiczna — mówię tu głównie o męskich członkach drużyny Revy. Gdzieś tam na początku przewinęły się ekspozycje o tym, jacy powinni być, i tak skończyła się ich kreacja. To nie działa. Nie będę przecież za każdym razem odpalać starego rozdziału, żeby przypomnieć sobie, z kim rozmawia protagonistka. Bohatera powinnam poznać po samym sposobie mówienia. Po tym, jak się zachowuje. Po tym, co robi. Jak wygląda. Zdecydowanie nie po maksymalnie streszczonej biografii.

Antagoniści:
W opowiadaniu nie ma tak naprawdę klasycznego złoczyńcy, dostałam za to antagonistyczną siłę, czyli zombie. Jak prezentują się jako przeciwnicy Revy? Niestety dość słabo.
Po pierwsze — kiedy mam do czynienia z niezniszczalną bohaterką, która posiada na dodatek anioła stróża w postaci imperatywu, każde zagrożenie spada niemal do zera.
Po drugie — nie widzę żadnych starań, by uczynić zombie strasznymi. Oszczędzono mi opisów, które wzbudziłyby we mnie grozę i obrzydzenie. Nie jestem nawet pewna, jak one wyglądają i po prostu muszę założyć, że są podobne do tysiąca innych wersji z popkultury. Zombiaki nawet nie robią nic przerażającego — najczęściej przechadzają się po korytarzach i szybko zostają odstrzelone przez samobójców. Jeśli już zabijają i gryzą, to najczęściej gdzieś poza kadrem, gdzie nie można dostrzec ich morderczej natury.
Mutanci to nieco inna kwestia — w jednym z ostatnich rozdziałów jeden przysporzył Revie nieco problemów. Przy nich pojawia się jednak pewna problematyczność. Zostało powiedziane, że potrafią używać broni palnej, walczyć niczym ninja i ogólnie zachowują pewną dozę inteligencji. Wszystko fajnie, ale jeśli są takie cwane, to dlaczego nic z tego nie wynika? Jaki jest cel mutantów? Po prostu nażreć się ludzkiego mięsa? To nie wydaje się w porządku.
Wspomniałam na początku, że nie ma tutaj złoczyńcy w klasycznym sensie — trochę tak, a trochę nie, bo od pewnego momentu zaczął wyłaniać się obraz tajnej organizacji sterującej poczynaniami zombie. Wraz z nią pojawiła się masa pytań, ale najważniejsze brzmią: — kim są i czego chcą ludzie odpowiedzialni za mordercze potwory? Po trzydziestu rozdziałach nie mam na to absolutnie żadnych odpowiedzi i odczuwam przez to sporą frustrację. Czytam i czytam, a dalej nie wiem, o co toczy się gra ani jaka jest stawka. Mam wrażenie, że przy tym tempie rozwiązywania zagadki, aby dotrzeć do jakichkolwiek wskazówek, powinnam przeczytać jeszcze z dziesięć albo i piętnaście kolejnych rozdziałów. Poważnie zastanawiam się, ile zostało zaplanowanych części tego opowiadania. Sześćdziesiąt? Siedemdziesiąt? Widzę w tym wszystkim szeroko zakrojoną intrygę, której nie jestem w stanie dostrzec. Gdyby zostało to przeprowadzone sprawnie i bez ciągłego wystawiania mojego zawieszenia niewiary na próbę, mogłoby wyjść z tego coś naprawdę ciekawego, a tak, obawiam się, że wszystko rozlezie się w pewnym momencie w szwach i zostanie tylko wielki zawód.

Świat przedstawiony:
Czas i miejsce akcji:
Opowiadanie początkowo działo się w przyszłości, jednak po paru latach od publikacji czas prawie zrównał się z ostatnim rozdziałem. Nie mam pretensji o to, że wydarzenia z prawdziwego życia nie mają związku z tymi w opowiadaniu, bo wiadomo, że nie sposób byłoby przewidzieć przyszłość, w dodatku akcja dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, bo przecież u nas zombie nie ma (a może są, tylko my nic nie wiemy?).
Co do miejsca akcji — po długim oczekiwaniu dowiedziałam się wreszcie, że mam do czynienia z Ameryką. Dość poważnie zastanowiłabym się nad zostawieniem paru wskazówek w początkowych rozdziałach, bo o ile jako tako mogłam się domyślać, że chodzi o USA (głównie po nazwiskach), tak cały czas miałam wątpliwości z braku jakichkolwiek szczegółów i bardzo mnie ta niepewność drażniła.
W opowiadaniu brak amerykańskiego ducha i myślę, że tak naprawdę akcja mogłaby dziać się wszędzie. W moich oczach to zmarnowana okazja, bo z amerykańskości da się wycisnąć znacznie więcej zabawnych i dziwnych sytuacji niż tylko przerażająco grubego zombiaka. Zastanawiające są dla mnie również odniesienia do budynków z drugiej wojny światowej: opuszczonych baraków i przejścia w starej szkole. Ameryka dla takiego historycznego laika jak ja zdecydowanie nie kojarzy się tego typu miejscami w takim kontekście. Może warto pomyśleć o dodaniu czegoś bardziej stereotypowego jak zombie przy Statule Wolności? Nie no, żartuję z tą statuą, ale chyba mniej więcej wiadomo, o co mi chodzi, prawda? Przykładowo: w Stanach nie ma zamków jako symbolu dawnych czasów — tę funkcję pełnią indiańskie cmentarze. Co, gdyby tak pojawił się wątek Indian-zombie?
Czasem zdarzały się niestety polskie wstawki — Toi Toie albo tekst o schabowych — ale myślę, że łatwo będzie się ich pozbyć i wystarczy przeczytać tekst, żeby je wyłapać.
Wrócę jeszcze do tej alternatywnej rzeczywistości. Według podręcznika wirus Z pojawił się pierwszy raz w dziewięćdziesiątym siódmym — minęło więc dwadzieścia jeden lat, zanim świat poznał prawdę o istnieniu zombie. Do tego, jak bardzo uważam to za niedorzeczny  koncept, wrócę jeszcze przy omawianiu logiki, a teraz skupię się na aspekcie samego świata. Czy istnienie zombie niczego nie zmieniło? Współpraca wielu państw nie doprowadziła do przemian politycznych? Zombiaki nie wżarły się w żadną wojnę? Nie powstały żadne koła spiskowców próbujących dowieść prawdziwości potworów? Jak ma się do tego technologia? Czy zombiaki wymusiły na naukowcach i projektantach nowe rodzaje broni? Uch, tyle pytań.
Okej, załóżmy, że jakimś cudem kompletnie nic się nie zmieniło. Pojawia się inne pytanie: jak to możliwe, że cywile tak szybko przywykli do istnienia zombie, kiedy już wszystko się wydało? Reva wspominała, że mniej więcej po tygodniu minęła panika i ludzie zaczęli się przyzwyczajać do myśli, że żyją w świecie nawiedzanym przez te mięsożerne bestie. Jakim cudem nie doszło do masowej histerii? Czy tylko ja myślę, że powstał tu gigantyczny skrót myślowy? A co z tymi wszystkimi szkoleniami w szkołach, zakładach pracy, otworzeniem naboru do agencji, zmienianiem struktur i tak dalej? Jestem pewna, że W.A.D.A.Z. nie było przygotowane na żadną z tych rzeczy. Natomiast parę rozdziałów dalej wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wygląda na to, że zombie zmieniły tylko to, że pojawiła się dodatkowa ochrona na lotniskach i paru oszołomów pikietuje pod murami agencji. Naprawdę nie chce mi się wierzyć, że to mogłoby się potoczyć w ten sposób — tak spokojnie i bezproblemowo.

Opisy:
Są raczej kiepskie. Pojawia się dużo powtórzeń podstawowych określników (mieć, być). Reva używa głównie samego zmysłu wzroku, co bardzo zubaża wrażenia z czytania i nie pozwala w pełni wyobrazić sobie przedstawianej scenerii. Bohaterka nie skupia się na szczegółach, rzeczach potencjalnie ją interesujących, ważnych, tylko wymienia przypadkowe elementy wystroju, które mało kogo obchodzą.
Przy opisach bohaterów bardzo rzadko można dostać powtórzenie wyglądu danej osoby — zazwyczaj opis pojawia się przy poznaniu jej i na tym koniec. Większość postaci wygląda nijako i niczym się nie wyróżnia — opisom brakuje szczegółów i elementów charakterystycznych, dokładnie tak samo jak miejscom.
Opisów zombie brakuje najbardziej — jest tyle kreatywnych sposobów na obrzydzenie czytelnikowi tych stworów, a żaden nie został wykorzystany. Tak samo nie zauważyłam żadnych udanych prób uczynienia zombiaków strasznymi. Opowiadanie aż się prosi o kilka ohydnych obrazków przedstawiających zombie wyłaniające się z kanałów czy grupą żywiącą się ludźmi. Szkoda, bardzo szkoda, że tego nie ma.

Logika:
Nie jest z nią najlepiej. Ilość mniejszych i większych głupot dawno przekroczyła znośny poziom. Podczas omawiania kolejnych rozdziałów rozpisywałam się głównie o tych najbardziej kłujących w oczy — dotyczących agencji, zombie, tajemniczej organizacji oraz mutacji Revy. Myślę, że powtarzanie tego samego nie ma za bardzo sensu, skupię się więc na czymś nieco innym.
Opowiadanie odpowiada na wiele pytań dotyczących świata przedstawionego, co jednak z tego, jeśli zaprzeczają one prawom logiki i zdrowemu rozsądkowi? To nawet gorsze niż pozostawianie czytelnika bez odpowiedzi, bo nie da się później czytać, nie myśląc przy okazji: „Serio, tak to zostało wytłumaczone? Co za stek bzdur”. Nieważne, czy coś mogłoby się stać; jeśli jest mało prawdopodobne, zostanie uznane za niewiarygodne.
Koniecznie trzeba zadbać o realizm struktur w W.A.D.A.Z., a przede wszystkim o jakąkolwiek zgodność „naukowego bełkotu” z prawdą. Dużo zdań miało brzmieć mądrze, a w rzeczywistości niewiele ma wspólnego z nauką. Jeśli nadanie temu wszystkiem sensu okaże się zbyt trudne, lepiej powstrzymać się od tłumaczenia szczegółów, które na dobrą sprawę nie są czytelnikowi do niczego potrzebne. Po podaniu niezbędnych podstaw, nie ma co rozmieniać się na drobne. Powiedzenie, że zombie istnieją za sprawą wirusa, a Reva została hybrydą zombie dzięki chorobie genetycznej, wystarczy. Nie trzeba przecież znać całej budowy samochodu, żeby być w stanie go poprowadzić, tak samo Revie nie potrzeba papieru z zombilogii do siekania potworów.
Czytelnik, wchodząc do świata z elementami odróżniającymi się od rzeczywistości, zawiesza swoją niewiarę. Ta niewiara zachowuje się jak gumka recepturka — gdy autor nagina rzeczywistość, rozciąga się. Jeśli jednak pojawi się zbyt dużo elementów wymagających od odbiorcy wyłączenia logicznego myślenia, pęknie.
Nie chodzi o to, żeby wszystko znajdowało odzwierciedlenie w naszym świecie, ale żeby ten nowy świat był spójny wewnętrznie. Uwierzę w istnienie magii, jeśli wpłynie ona na cały świat dookoła. Jeśli natomiast wszystko zostanie identyczne jak u nas, z wyjątkiem tego, że gdzieś tam koło samolotów, latają sobie smoki, no to sorry, ale ja wysiadam z tego autobusu. Nie ma możliwości, by w takiej sytuacji nie doszło do czegoś na kształt efektu motyla.
Czytając opowiadanie o zombie, spodziewam się pewnego rodzaju zmian w stosunku do naszej rzeczywistości. Kiedy więc dostaję świat identyczny jak nasz, tyle że z zombie, moja gumka zaczyna się powoli rozciągać. Kiedy dowiaduję się, że potwory istnieją od dwudziestu lat i to się nie wydało, rozciąga się bardziej. Kiedy zaś po tym, jak wszystko już się wydaje, praktycznie się nie zmienia, strzela z hukiem. Koniec, nie uwierzę już w żadne słowo, nie po wystawieniu tyle razy mojej inteligencji na próbę.
Nieważne, czy świat ma zombie, czy nie ma — ludzie pozostają tacy sami i tak samo powinni zareagować — paniką, niedowierzaniem, brakiem zaufania do W.A.D.A.Z. za to, że przez dwadzieścia lat ukrywali prawdę! Tymczasem w opowiadaniu cały ten wątek rozgrywa się w dwóch, trzech rozdziałach i wszystko potem wraca do normalności. Jak niby mam w to uwierzyć?
Sytuacja przedstawia się analogicznie do wszystkich innych moich zarzutów względem logiki. Reva została półzombie — spoko. Krew Revy to lekarstwo na zombizm — ech, no niech będzie. Krew Revy można podawać zarażonym prosto z żyły — are you kidding me?!
Tak samo razi nietrzymanie się jednej wersji wydarzeń: Reva nie czuje bólu — okej. Reva — nie czuje bólu, ale czuje ból, gdy się pali — co? Reva nie czuje bólu, ale czuje ból, gdy się pali i czuła ból, gdy ktoś ją postrzelił — to chyba tak nie działa. Reva nie czuje bólu, ale czuje ból, gdy się pali i czuła ból, gdy ktoś ją postrzelił, no i jeszcze boli ją, gdy stała się zombie i gdy spryskali ją odstraszaczem i… — To w końcu czuje ból czy nie, na Teutatesa!!!?

Styl:
Jest bardzo potoczny i pełen kolokwializmów, co może zrazić pewną grupę czytelników, jednak dla mnie idealnie wpasował się w klimat opowiadania.
Jedyne, co mocno przeszkadza w cieszeniu się nim, to ciągłe przeskoki czasowe, streszczenia i ekspozycje.
Dosłownie co dwa rozdziały akcja przeskakuje o tydzień, dwa, czasem miesiąc albo i więcej. Mimo że rozumiem ogólny zamysł, z przykrością muszę stwierdzić, że to się nie sprawdza w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
Przykładowo: poprzez ucięcie całego etapu poznawania się i docierania bohaterów, nie mam szansy ich poznać. Później skutkuje to tym, że nie wiem, z kim Reva jest na misji. Jedyne, co dostaję, to parę imion, których nawet nie kojarzę. Protagonistka zachowuje się przy tych ludziach jak przy najlepszych przyjaciołach — ja natomiast czuję się zdezorientowana i oszukana, bo nic z ich dynamiki nie rozumiem.
Streszczenia łączą się z ekspozycjami, bo jedno wynika tak naprawdę z drugiego. Gdy czytam streszczenie życiorysu Revy, dostaję przy okazji jedną, ogromną ekspozycję. To dosłownie cały pierwszy rozdział. Żeby było mało — pierwsza normalna scena w tym opowiadaniu to dopiero rozdział trzeci. W historii o zombie, w której powinno być pełno akcji, dwa pierwsze rozdziały są streszczeniem. Komu to potrzebne i do czego? Każdą z podanych tam informacji można by z łatwością wpleść w dialogi czy sytuacje.
Streszczenia zawsze wyjdą nudno — to jak czytanie opracowania lektury zamiast oryginalnego tekstu. Opowiadaniem powinny rządzić sceny z krwi i kości. Wszystko, co nie jest sceną, powinno od razu lecieć do kosza albo do edycji, by się nią stać. Jeśli coś nie jest ważne na tyle, by pokazać to w scenie, po co w ogóle o tym pisać? Oczywiście można od czasu do czasu wspomnieć o jakimś wydarzeniu w dwóch zdaniach, ale kiedy suche opisy zdarzeń zajmują połowę rozdziału, to wiadomo, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Ekspozycje są zwane leniwym przedstawianiem informacji nie bez powodu. Co zrobić, jeśli komuś się nie chce pisać sceny? Właśnie — walnąć ekspozycję. Czytelnik dostał, co miał dostać, i niech się cieszy. Tylko że to bardzo niesatysfakcjonujące dla odbiorcy mieć wszystko podane przed sam nos.
Zamiast powiedzieć, że zombie są niebezpieczne, lepiej pokazać scenę, gdzie atakują ludzi. Czytelnik sam wyciągnie wnioski. Tak samo może być z dowolną informacją: ktoś jest zdenerwowany — niech zostanie pokazane, czym się ono objawia, zamiast nazywać je po imieniu. Reva ma zmarłą matkę? Niech przejrzy czasem stary album rodzinny. Jakaś osoba kogoś nie lubi? Niech powie o tym bohaterce i niech razem sprawią temu komuś psikusa.
Pokazywanie czytelnikowi różnych rewelacji to nic trudnego, wystarczy nieco chęci i sprytu, by móc to wszystko zgrabnie poupychać w scenach i dialogach.

Błędy:
Najczęściej powtarzane błędy techniczne:
— niepoprawny zapis tytułów rozdziałów;
— niepoprawny zapis dialogów — dywizy zamiast myślników, nieużywanie kropek oddzielających wypowiedzi;
— powtórzenia: szczególnie „być” w opisach (najczęściej słowa powtarzają się w dwóch zdaniach po sobie);
— niepoprawny zapis liczb — cyframi zamiast słownie;
— przecinki w bezsensownych miejscach oraz przed niektórymi spójnikami, które nie wymagają przecinków, brak przecinków rozdzielających zdania złożone;
— pisanie „nie” z przymiotnikami osobno;
— nieoddzielanie większości tematów akapitami;
— niepotrzebne zmiany czasów nawet w obrębie jednego zdania;
— niepoprawne używanie końcówki „ę”;
— pisanie wyrazów z przedrostkiem „super” osobno;
— błędy ortograficzne, np. „chodź/choć” albo „chorda” (co ciekawe, raz wyrazy mają błędy, a raz nie mają, co nieustannie wprawiało mnie w zdziwienie);
— zły zapis czasowników z partykułą „by”.

Błędy wynikające prawdopodobnie z niedbałości:
— częste literówki;
— podwójne spacje;
— pisanie wyrazów raz z błędem, raz bezbłędnie (te same słowa potrafią pojawiać się na zmianę zapisane poprawnie i niepoprawnie, tak samo ma się sytuacja z przecinkami);

Stylowe „przeszkadzajki”, (czyli to, co należy do stylu pisania autora, ale może drażnić czytelników):
— powtarzanie słowa „jednak” (zbyt często nawet jak na stylizację). Wyszło równe dwieście pięćdziesiąt razy, co daje mniej więcej osiem powtórzeń na rozdział;
— duże litery przy nazwach niewłasnych oraz niepolski sposób zapisu tytułów;  
— nieużywanie w zdaniach złożonych myślników oraz średników i zastępowanie ich przecinkami;
— zawiązywanie sytuacji, a potem wycinanie scen niosących za sobą emocjonalny ładunek;
— przeskakiwanie w czasie.

Dodatkowe rady:
— zostawianie rozdziału do odleżenia przynajmniej na tydzień i późniejsza lektura świeżym okiem pod kątem błędów: pozwoli to łatwo wyeliminować literówki i inne pomniejsze błędy;
— czytanie rozdziału na głos w celu wyeliminowania nienaturalnych dialogów i niepoprawnej składni;
— zrobienie researchu o wojsku, strukturach wojskowych i zachowaniu wojskowych;
— zrobienie researchu o wirusach i podstawowych pojęciach medycznych.

Plusy i minusy opowiadania:
Zalety:
— humor (zdecydowanie humor);
— narracja Revy;
— lekki styl;
— ciągłe zaskakiwanie czytelnika ciekawymi zwrotami akcji.

Wady:
— statyczna protagonistka z zadatkami na marysujkę;
— zbyt duża ilość nic nieznaczących bohaterów i ich nic nieznaczących śmierci;
— spłaszczanie i pomijanie wątków o charakterze emocjonalnym;
— brak konsekwencji zdarzeń i czynów bohaterki;
— brak celu fabuły;
— brak konfliktu;
— duże ilości streszczeń i ekspozycji.

Linki z przydatnymi poradnikami:

Ocena końcowa:  3
Mimo dużej ilości różnorakich błędów dobrze bawiłam się przy tym opowiadaniu, głównie dzięki humorowi i lekkiemu stylowi. Coś, co trudno mi wytłumaczyć, sprawiło, że codziennie odpalałam po jednym rozdziale z ciekawości, co też tym razem wymyśli Reva. Bywały momenty lepsze i gorsze, ale nigdy nie odeszłam od klawiatury z poczuciem, że nie chcę więcej wracać do świata wypełnionego zombie i kabanosami. Przeciwnie, bardzo żałuję, że od dawna nie pojawił się żaden rozdział.
Mam szczerą nadzieję, że moja ocena przyniesie ci zastrzyk kreatywnej energii i pozwoli spojrzeć na pewne rzeczy z innej perspektywy. Nie ma co zrażać się długością moich wywodów z podsumowania, bo większość tych problemów przytrafia się większości autorów.
Myślę, że trójeczka to nie taka znowu najgorsza ocena; pokazuje, że jest w tym wszystkim potencjał, ale trzeba włożyć jeszcze dużo pracy, żeby mógł się w pełni rozwinąć. Tego właśnie ci życzę, rozwinięcia umiejętności, byś mogła lepiej dzielić się z innymi twoimi historiami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz