Adres bloga — Zapach Luizytu
Autorka — Nefariel
Oceniająca — Krävariss
Pierwsze wrażenie
Pojawiający się na karcie wyszukiwarki internetowej tytuł, który można przetłumaczyć jako „Luizyt pachnie jak pelargonie”, już na samym wstępie mnie zaintrygował, a nieprzekombinowany adres bloga, w dodatku w języku polskim, wprost cieszy moje oko. Szablon utrzymany w typowo bagnistych odcieniach zieleni utwierdził mnie w przekonaniu, że będę miała do czynienia z opowiadaniem związanym ze światem postapokaliptycznym. Stare domy z powybijanymi szybami, przewracający się słup wysokiego napięcia oraz ogólnie ponura atmosfera zachowana w nagłówku nadają blogowi katastroficzny klimat, który przyciąga uwagę. Podoba mi się, że całość zachowała minimalizm, którego nie niszczą ani kolorowe gadżety, ani żadne zbędne ozdobniki.
Jedyne, co burzy porządek po wejściu na bloga, to rzucający się w oczy niewyjustowany tekst pozbawiony akapitów.
Zakładek nie ma wiele, ograniczyłaś się tylko do najistotniejszych, za co także należy Ci się duży plus. Każda z nich pozostaje treściwa i nie zdradza ważniejszych wątków historii. Wręcz mam ochotę Ci podziękować, że przy opisie postaci (przedstawionym swoją drogą oryginalnie określeniem „Dramatis Personae”) nie posłużyłaś się żadnymi zdjęciami celebrytów ani gifami, a informacje o nich skróciłaś do absolutnego minimum. W przeciwnym wypadku ponury urok strony pękłby jak mydlana bańka. W zakładce „O blogu” dowiaduję się, że Twoje opowiadanie zawiera wiele elementów z gry fabularnej, której kanonu niestety nie znam, dlatego będę oceniać treść jedynie na podstawie tego, co przeczytam w rozdziałach. Niemniej wzmianka o kurzu, brudzie i smrodzie zapowiada się obiecująco.
W „Spisie Treści” brakuje odnośnika do Rozdziału XIII.
Treść
Prolog
Najbardziej interesujące w Prologu są głównie postacie. Urzekł mnie specyficzny sposób wypowiedzi Lucy. Od razu rzuca się w oczy, że starasz się wyraźnie nakreślić bohaterów już na samym początku, za co należy Ci się ode mnie plus.
Niewiele dowiadujemy się o okolicznościach, w których prowadzony jest dialog, oraz o otoczeniu, a szkoda. Wspomniane zostało jedynie, że akcja dzieje się na pustkowiu, jednak to za mało, by w wyobraźni czytelnika powstał jakiś konkretny obraz. Oczywiście nikt nie każe Ci się rozpisywać na wielostronicowe akapity, szczególnie w Prologu, lecz dwa czy trzy zręcznie wplecione zdania zdecydowanie podwyższyłyby jakość tekstu, a nawet pomogłyby zbudować odpowiedni klimat.
Unikasz zbędnej ekspozycji, mam więc nadzieję, że w dalszych rozdziałach się to utrzyma. Krótko mówiąc, zrobiłaś na mnie dobre pierwsze wrażenie i chociaż Prolog nie kończy się żadnym cliffhangerem oraz nie sugeruje nic, co mogłoby się później wydarzyć, z chęcią sięgam po Rozdział I.
Rozdział I
Przyznam się, że rozbawił mnie mały… psikus bagniska. Wybrałaś dobry sposób, aby przedstawić dziwne realia rządzące światem opowiadania. Ponownie nie bawiłaś się w mętne rozpisywanie wszystkiego, co mogli napotkać bohaterowie na swojej drodze lub czego się obawiali, a pokazałaś to w wyjątkowy, oryginalny sposób. Tym razem, w przeciwieństwie do Prologu, nieco bardziej skupiłaś się na otoczeniu, dość obrazowo pokazując bagienne warunki.
Za to już mniej podobały mi się zwroty personalizujące narratora. Kilka razy pojawiły się zdania, które o wiele bardziej pasowały do narracji pierwszoosobowej, takie jak: „Każda metoda była dobra, żeby nie ocipieć w tej saunie”. Nawet jeśli używasz mowy zależnej, narrator trzecioosobowy nadal powinien wtapiać się w tło, niekoniecznie trzeba nakreślać jego charakter, ponieważ to nie bohater. Jego zadanie to opowiedzieć co się dzieje, nie zaznaczając tym samym swojej obecności.
Rozdział II
Rozdział jest zaskakująco krótki, na oko nawet krótszy niż prolog. Biorąc pod uwagę, że niewiele się w nim dzieje oprócz zwiedzania tajemniczej chaty (w tym aż połowę objętości zajmuje przekomarzanie się braci, czy wejść do środka czy nie), to gdybym śledziła rozdziały na bieżąco, ciężko byłoby mi się porządnie wciągnąć w wydarzenia.
Z jakiegoś powodu Mads i Sasza wydają się sympatycznymi bohaterami, mimo rubasznego języka, którym się posługują. Czytając rozdział, widzę dwóch zuchwałych młodziaków. Mam nadzieję, że wkrótce dowiem się, kim tak naprawdę są, skąd pochodzą i co sprowadziło ich na bagna. Jest to jak dla mnie na razie największa zagadka (wraz z wyjaśnieniami, co ukształtowało świat, w którym rozgrywa się akcja).
Sam wątek wiedźmy również intryguje i jestem ciekawa, czy połączysz go później z wyjaśnieniami. Czasami lubisz wprowadzać czytelnika w błąd, najpierw przedstawiając obraz widziany oczyma bohaterów, a później dopiero odkrywając przed nami, czym on był w rzeczywistości. Podoba mi się to, ponieważ robisz to na tyle umiejętnie, że tekst działa na wyobraźnię. Po akcji z trampkami przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że bracia natrafili na chatkę najprawdziwszej czarownicy!
Rozdział III
Czy mi się wydaje, czy rozdziały stają się coraz to krótsze i krótsze? Napisałaś w krótkiej przedmowie, że notka zajmuje niespełna stronę A4. Naprawdę uważam, że można zrobić przerywnik w postaci na przykład trzech gwiazdek, gdy nagle zmieniasz scenę, nie trzeba się tak rozdrabniać. Jak już wspomniałam — w tak krótkie wpisy ciężko się wczuć, gdy nie czyta się opowiadania hurtowo. Inna sprawa, że trudno jest się podzielić rozbudowanymi uwagami na tak krótkie rozdziały.
Sytuacja z misją dla chłopców wydaje się nieco naciągana, ale tylko z jednego powodu — jak na osobę, która ni stąd, ni zowąd napotyka we własnym domu dwóch obcych nastolatków równie dobrze mogących ją w jednej chwili powalić i ograbić, staruszka wydaje się aż nazbyt spokojna. Żyje w postapokaliptycznym świecie na ponurych bagnach i dotąd nie przejawia ani odrobiny nieufności? Nie sądzę, żeby trzymała w komodzie tyle maczet dla samej przyjemności (swoją drogą rozsądniej byłoby je zabezpieczyć, choćby kluczem, skoro tak łatwo jest wkraść się do jej domu). Nie twierdzę, że powinna się jakoś specjalnie bać, lecz stoicki spokój również nie pasuje do sytuacji.
W efekcie dotąd wszystko przychodzi bohaterom zbyt gładko — bez trudu wkradają się do środka chatki, bez trudu zdobywają zaufanie Baby Jagi oraz równie beztrosko podjęli misję i wyruszyli na poszukiwania. Na dokładkę zostali poczęstowani ciepłym posiłkiem. No proszę, włamywanie się ludziom do domów ma same zalety!
Ale za to wyznaczyłaś konkretny kierunek, w którym zmierzają bohaterowie, a dotąd go nie było. W tym wypadku, choć pytania o przeszłość chłopców — czego szukali na bagnach lub dokąd podróżowali — nadal siedzą w mojej głowie, jestem coraz to bardziej zainteresowana.
Rozdział IV
Hej, a ja się prawie nabrałam, że w tym postapokaliptycznym świecie ktoś hoduje trampki na krzakach! Lubię Twoje poczucie humoru i lekkość, z jaką czyta się rozdziały. Ale jeśli rzeczywiście trampki należały do Marcysi, to dlaczego jeden miał kolor czerwony, a drugi niebieski? Czyżby tak trudno dostać tam jednokolorowe obuwie? Nie zauważyłam takiej skłonności u innych mieszkańców Shroomville. W dodatku takie buty to nie najlepszy pomysł na przedzieranie się przez bagna, z tego, co się orientuję, jedno nieuważne stąpnięcie w błoto oznacza całą stopę przemoczoną do suchej nitki.
Brakuje mi dłuższego opisu wioski, choćby kilka przelotnych zdań. Biorąc pod uwagę to, że akcja dzieje się w przyszłości, wspomnienie o tym, jak wyglądali mieszkańcy ogółem, jak się zachowywali czy jak się ubierali, pomogłoby w szerszym przedstawieniu świata. Jak na razie wyobrażam sobie Shroomville jak średniowieczną wiochę z ludźmi odzianymi w starodawne łachy. Dodatkowo brak choćby wzmianki o kimkolwiek w karczmie czy na drogach stworzył wrażenie, że podczas przeprawy przez całą wieś bohaterowie napotkali góra dwie osoby, a przez resztę czasu ulice i karczma pozostawały opustoszałe. Wystarczyłoby tylko dopisać, że na przykład uszy chłopców wychwyciły ożywiony gwar, gdy weszli do zajazdu „U Mabel”, zaskoczyła ich mała ilość klientów rozproszonych po kątach albo że próbowali wypytywać jeszcze przypadkowych przechodniów, a Shroomville nie sprawiałoby wrażenia niemal kompletnie wyludnionego.
Należy Ci się pochwała za nagły zwrot akcji pod koniec rozdziału, który wprowadza atmosferę tajemnicy. Podobało mi się także, że pilnujesz, aby nawet postacie epizodyczne pozostawały charakterystyczne, a nie do znudzenia płaskie czy jednolite. Czy to Baba Jaga podgryzająca podejrzane zioło, czy to staruszek chciwy na widok Konserwy-Która-Niemal-Na-Pewno-Nie-Jest-Psią-Karmą — każdą z nich opisujesz ciekawie.
Rozdział V
Takie dodatki jak podziękowania czy uwagi odnośnie poprzednich komentarzy sugeruję umieszczać na końcu rozdziałów zamiast na początku — moim zdaniem prezentuje się to o wiele lepiej, bo nie wygląda na aż tak wciśnięte byle gdzie, a na zamierzone podsumowanie notki.
Ponownie brakuje mi wzmianek o szczegółach, które dałyby szerszy opis sytuacji. To, co chciałaś przedstawić, ukazałaś dobrze i ciekawie. Coraz wyraźniej nakreślają się charaktery chłopców, osobiście bardziej przypadł mi do gustu nieco rozważniejszy Mads. Pojawia się taki moment w rozdziale, w którym w przeciągu kilku zdań aż trzy razy wspominasz o samoróbkach mężczyzny, podczas gdy można tego uniknąć — w wyobraźni czytelnika bardzo wyraźnie maluje się obraz szeryfa cały czas celującego z broni. Później zresztą wspominasz o tym wystarczającą ilość razy, więc takie powtórzenia wyglądają, jakbyś usilnie chciała nam wbić do głowy ten jeden fakt, zamiast skupić się na innych elementach.
Sam rozdział sprawia wrażenie, jakby urwał się w połowie. Nie rozumiem za bardzo wtrącenia o tym, że wyrwane ze snu dzieci obrzucały całą trójkę bohaterów grudkami ziemi. Czy to dlatego, że darzą samego szeryfa pogardą, czy może miałaś zamiar przekazać, że ogólnie mieszkańcy buntują się przeciw władzy? No i skoro mężczyzna tak bardzo się uzbroił (o czym przypominasz wiele razy) oraz na pierwszy rzut oka widać, że jest osobą, która ustrzeliłaby człowieka bez mrugnięcia okiem, czy dzieci nie powinny raczej odczuwać przed nim strachu?
Coraz więcej akcji i coraz więcej tajemnic sprawiają, że z chęcią sięgam po kolejny rozdział.
Rozdział VI
Podoba mi się rezolutna postać Marceliny, tak jak w przypadku poprzednich bohaterów już na wstępie nie jest ani przesadzona, ani nudna. Trochę dziwiło mnie jedynie, że jak na osobę, która przesiedziała całe dwadzieścia cztery godziny w ciasnej, błotnistej dziurze, bez szans na ucieczkę (podejrzewam, że również bez wody i jedzenia), trzyma się nad wyraz dobrze (a, jak sama przyznała, niedawno omal nie utonęła). Najbardziej interesuje mnie, w jaki sposób się tam dostała. Dlaczego Mads, gdy dowiaduje się, że to ona jest dziewczyną, którą miał odnaleźć wraz z bratem, nie odzywa się ani słówkiem na ten temat? Ani że napotkał jej babcię? W ogóle o niczym nie wspomniał. Czyżby miał w tym jakiś zamysł?
Rozdział VII
Sposób, w jaki opisujesz próby wydostania się bohaterów, jest bardzo dobry. Przez cały rozdział siedziałam niemal z nosem trzy milimetry od ekranu i powtarzałam w głowie: „Kurczę, jak oni się z tego wydostaną?” albo „No nie, no to już po nich!”. Akcja toczy się wartko, nie tracisz czasu na zbędne szczegóły, a jednocześnie opisujesz sytuację w ten sposób, że czułam się, jakbym była tam z bohaterami naprawdę. Nie omijasz ważnych elementów, ale też nie przesadzasz w opisach. Poproszę więcej!
Rozdział VIII
Mimo tego… nagłego ataku jest coś uroczego w późniejszej wymianie zdań pomiędzy Saszą a Marcysią. Przeczuwam, że masz co do tej dwójki dwójkę jakieś większe plany. Choć nielogiczne wydaje mi się, że — gdy chłopak już ją puścił — zamiast znów pobiec w stronę chatki z próbą ratunku, dziewczyna tak bardzo skupiła się na mordobiciu biednego chłopaka. Jednak z drugiej strony trudno wymagać, aby bohater w takiej sytuacji zachował trzeźwe myślenie. Dodało to i tak już beznadziejnej sytuacji dramaturgii, a dziewczynie realizmu, więc w tym wypadku działa to na korzyść opowiadania.
Szczególnie podobają mi się obrazowe opisy lasu na samym początku.
Rozdział IX
Tak, nareszcie rozdział na tyle długi, abym mogła się w niego porządnie wczuć! Moje serducho szczerze się raduje.
Przez pierwszą połowę rozdziału nie byłam pewna, czy przypadkiem czytałam właściwą notkę. W jednej chwili mamy bohaterów przed płonącą chatką, a w drugiej nagle teleportują się z powrotem do Schroomville. Zrobiłaś bardzo gwałtowny przeskok w czasie, przez co szczerze mówiąc, poczułam się rozczarowana. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że niemal umierałam z ciekawości, co stanie się kilka chwil potem, a zamiast tego natrafiłam na problem rozczesywania włosów. Sama Marcysia zachowuje się… jakby nic się nie stało. Gdzie się podziało jej: „Chyba się zajebię, jeśli…?”. Być może szok spowodowany nieudanym ratunkiem przeżyła akurat w momentach, które zdecydowałaś się pominąć? Naprawdę szkoda, przecież potrafisz realistycznie kreować bohaterów. A tutaj przydałoby się więcej skupić na Marcelinie, przez wątek Madsa ją zaniedbałaś.
Za to druga połowa przypadła mi do gustu o wiele, wiele bardziej. Nie tylko dlatego, że dowiedziałam się czegoś więcej o moim ulubionym bohaterze oraz jego przeszłości, ale także dzięki namacalnej, braterskiej więzi i tej… reakcji Madsa na martwe ciało. Cała rozmowa pomiędzy braćmi bardzo mi się podobała.
Kocham te polityczne smaczki w Twoich rozdziałach!
Rozdział X
Co rozdział, to lepszy i obszerniejszy. Z zadowoleniem wreszcie stwierdzam, że natrafiłam na swój ulubiony. A to wszystko zasługa głównych bohaterów, którzy z każdą chwilą stają się coraz bardziej wielowymiarowi i w żadnym wypadku nie kojarzą się już z tylko gimnazjalistami ciągle wykrzykującymi barwne przekleństwa (co miało miejsce przez co najmniej trzy pierwsze rozdziały i chociaż osobiście mi to nie przeszkadzało, to jednak zastanawiałam, czy masz wobec chłopców jakieś większe plany. I, na całe szczęście, nie zawiodłam się). Dodałaś coś więcej do plakietek: „Silna Polka”, „Ten Naiwniejszy” oraz „Ten Rozważniejszy”. Uśmiechałam się, gdy Marcysia i Sasza wyjaśnili sprawę beretu z carskiej armii albo gdy dziewczyna oraz Mads nieco się przekomarzali i gdy ostro kazała mu wsuwać te… jedzeniopodobne konserwy (mały akt troski bez zbędnej ekspozycji). I przy tym wszystkim cała trójka pozostała sobą, nic nie wydawało się zrobione na siłę albo przesadnie podkoloryzowane.
Jednakże trochę późno pojawiła się odpowiedź na pytanie, które zadawałam sobie już od pierwszych rozdziałów — skąd dwaj samotnie wędrujący chłopcy wzięli się w środku lasu, dokąd zmierzali i kim byli. Rozumiem, że ich pochodzenie chciałaś zachować w tajemnicy przez dłuższy czas, aby w końcu okazało się to zaskoczeniem — ta część Ci się udała. Jednak dalej wyjaśniasz, jak znaleźli się w lesie, za pomocą samej ekspozycji, a to można było spokojnie wpleść już wcześniej. Nawet ujawnienie tożsamości matki Madsa i Saszy zyskałoby na sile, gdybyśmy znali okoliczności, w jakich bohaterowie trafili w tamto miejsce. Można by to podciągnąć pod czepianie się, niemniej dotąd bardzo umiejętnie dawkowałaś poszczególne informacje, dlatego też odkrycie naraz dwóch większych tajemnic tego opowiadania tak zwróciło moją uwagę. Szczególnie że jedna z nich ładnie wplata się w fabułę, a drugą narrator wyłożył nam na tacy, przez co sporo ucierpiała.
Po raz kolejny również pochwalę Cię za barwny opis i smaczki, które dają szerszy ogląd na świat przedstawiony. Wplatasz je częściej niż w środkowych rozdziałach; widocznie poprawa długości wpłynęła też dobrze na poziom opowiadania, ponieważ nie wygląda to już tak, jakbyś próbowała upchnąć jak najwięcej akcji w możliwie najkrótszym tekście. Oby tak dalej!
Mam też nadzieję, że wkrótce bezpośrednio pojawi się Natasza. Zbudowałaś wokół niej aurę osoby z autorytetem i nie mogę się doczekać, aż pojawi się w rozdziałach.
Rozdział XI
Muszę przyznać, że koncepcja miasta Rosenfield jest ciekawa. Nie wiem, czy to Twój własny pomysł czy też realia gry, także zakładam, że to pierwsze. Cały czas narasta napięcie związane z wojną, zapewne wcześniej czy później bohaterowie napotkają sprawców rzezi, za co po cichutku trzymam kciuki.
Sama Marcysia również coraz bardziej nabiera charakteru. Uchyliłaś nam rąbka tajemnicy z przeszłości każdego z bohaterów, choć Natasza zrzucająca Madsa z klifu do wody to już całkowita fikcja (szczególnie, że on nie umiał nawet pływać), aż nie wiem, czy się roześmiać, czy współczuć chłopakowi, że ta kobieta omal go nie utopiła. Chyba te jej metody nauczania są skuteczne tylko dla tych, co je przeżyli.
Opowiadanie zaczyna mi nieco przypominać survival, a teraz, gdy Sasza się rozchorował, owo wrażenie zyskało na sile. Ale najbardziej zaskoczyła mnie… orientacja Madsa. Nie sądziłam, że poruszysz podobny temat w swoim opowiadaniu, a tu proszę, jaka niespodzianka. Ciekawi mnie, jak dalej potoczą się nowe wątki.
Rozdział XII
To się dopiero nazywają kobiety z charakterkiem, nie ma co! Natasza Iwanowna okazała się nawet ciekawsza, niż się spodziewałam, czułam się, jakbym czytała o ruskim, tęgim chłopie w kobiecej skórze. No i udało Ci się zachować typowo wojskowy klimat, dyscyplina i rygor wisiały w powietrzu. Nadieżda także zachowuje się tak, jak to, że się tak wyrażę, na porządną carską babę przystało. Szczególnie przypadło mi do gustu przesłuchanie, gdzie w jednej chwili pozostaje opanowana, wręcz uprzejma, a w drugiej roztacza taką aurę grozy, że przez moment założyłam, iż Scarlett zaraz zemdleje na miejscu.
Zaczyna mi już przeszkadzać brak sprecyzowania wątku wojny. Niby cały czas pojawia się kilka wzmianek, napotykamy też wyrżnięte do ostatniej nogi wioski, ale w gruncie rzeczy nie dowiadujemy się niczego konkretnego. Jak się zaczęła? Kiedy? Szczególnie że w Twoim opowiadaniu pojawiło się zdanie: „Kiedyś, dawno temu, zanim na dobre dotarło do nich, że starego świata już nie ma (...)”, które najbardziej mnie zaintrygowało. Kiedy upadł „stary świat”? Jak to się stało? Czy to był początek wojny, czy może wybuchła ona później? Kiedy Rosja stała się z powrotem cesarstwem? Jak? Nawet jeżeli Twoje opowiadanie ma miejsce w wykreowanym uniwersum, powinnaś klarownie przedstawić czytelnikowi wszystkie realia. Jak na razie odczuwam niedosyt.
Rozdział XIII
Zbliżam się do końca opowiadania i niestety z przykrością zauważam, iż ostatni rozdział pojawił się z grubsza półtora roku temu, szczególnie że zakończyłaś go w takim momencie, że aż ma się ochotę znów zajrzeć w zakładkę z rozdziałami i jęknąć: „I co, to już wszystko?”.
Mimo że wciąż skupiasz się teraz na bohaterach niż na wartkiej akcji, nadal jest wciągająco. Gdy przedstawiłaś tamto niezwykłe zdarzenie z życia Marcysi, stała się ona moją ulubioną bohaterką. Imponuje mi jej zaradność, czy to przy łowieniu ryb, gdy nie bała się najobrzydliwszych z rozwiązań, czy też gdy opowiadała swoją historię. Doszłam do momentu, w którym prawdziwie zżyłam się z całą trójką, nie wspominając już o tym, że chcę zobaczyć więcej Nataszy i jej sławnego mordobicia kolbą karabinu.
Uwagi
W wielu rozdziałach do zapisu dialogów używałaś dywizów (-) zamiast pauz (—) lub półpauz (–) albo korzystałaś z nich jako zamienniki. Proponuję także wyjustować tekst oraz dodać wcięcia akapitowe w miejscach, w których ich brakuje.
Legenda:
(,) — brakujący przecinek,
(-) — nadprogramowy przecinek lub znak,
Podnios(ę) — poprawa literówki,
[jakieś słowo] — brakujący, acz niezbędny wyraz. Na przykład: „Aneta spóźniła [się] na obiad”,
(.) — brakująca kropka.
Prolog
Pociągnęła się za rękaw wytartego, bordowego dresu za dużego na nią jakieś dwa czy trzy razy. — Zbędne „się”.
Błoga cisza, która zapadła(,) kiedy tylko dziewczyna zamknęła usta, była zbyt piękna, by być prawdziw(ą). — Powtórzenie.
Jasnowłosa złodziejka podciągnęła śpiwór aż pod sam nos i spojrzała na Madsa z upiorną uwagą i koncentracją. — Nie da się na kogoś patrzeć z „upiorną uwagą”, to zestawienie w ogóle do siebie nie pasuje. Myślę, że chodziło Ci bardziej o to, że jej zainteresowanie było wręcz dokuczliwe, ale na pewno nikogo aż tak nie przeraża cudze skupienie. Ponadto w tym przypadku „uwaga” i „koncentracja” to zamienniki, można więc spokojnie pozbyć się jednego z nich i sens zostanie zachowany.
- No weź(,) nie bądź taki mrukliwy! – warknęła dziewczyna, rzucając w niego wyjętą ze schowka tabakierką. // Mężczyzna złapał tabakierkę i wsadził ją do kieszeni zwiniętych bojówek, które służyły mu za poduszkę. — Powtórzenie.
- Nie mów, że będziesz spał! – jęknęła(-) zawiedziona.
Usiadł na rozłożonym tylnym siedzeniu, spojrzał na nią zwężonymi oczyma. — Pomiędzy tymi zdaniami równorzędnymi przydałby się jakiś spójnik. Poza tym to nie oczy mu się zwęziły, tylko źrenice.
Jeśli nie chcesz, żebym spał, sama idź spać. Wtedy będę mógł ci coś opowiedzieć, chociaż jeśli mam być szczery, wolałbym tego uniknąć. — Nie rozumiem, dlaczego miałby jej coś opowiadać podczas snu? Przecież ona i tak tego nie usłyszy.
Lucy położyła się na brzuchu, podkurczyła nogi i wsparła twarz na rękach, by znów wpatrywać się w Sorensena prześmiesznie upiornymi oczyma. — Teraz z kolei jej oczy stały się prześmiesznie upiorne? Jak to sobie w ogóle wyobrazić? Ponadto patetycznie brzmiące słowo „oczyma” gryzie się z późniejszym stylem, którym opisujesz wydarzenia. Musisz zdecydować się, czy stylizujesz język na kolokwialny czy na wzniosły.
Rozdział I
W nozdrza brutalnie wdzierał się zapach lasu, przywodzący na myśl zdeptane zielsko, palone konopie i jakieś dziwne owoce, chyba marakuje. // Ale w tym lesie nie było żadnych owoców. Zapach podobny do zapachu marakui, tylko mocniejszy i gryzący, wydzielały małe srebrzyste żuczki, uwijające się w górę i w dół porośniętych lianami pni nienazwanych drzew. — Dlaczego narrator najpierw stwierdza, że nie do końca wie, do jakich owoców podobny jest zapach, a potem już z pewnością zakłada, że jednak do marakui? Czy w międzyczasie zdążył zajrzeć do jakiejś encyklopedii? Poza tym przez takie zwroty sprawia wrażenie dziwnie uosobionego, jakby narracja okazała się prowadzona w pierwszej osobie zamiast trzeciej. Pamiętaj, że narratora nie utożsamia się z autorem opowiadania.
Żuczek rozpaczliwie machał odnóżami, jakby nie rozumiał. — Podejrzewam, że to dlatego, bo naprawdę nie rozumiał, co się działo.
Mads uniósł brwi, dzieląc ogrom niezrozumienia z nieszczęsnym robaczkiem. — A czego on nie rozumiał w takim razie? To zdanie również brzmi, jakbyś siliła się na poważny, wzniosły styl, podczas gdy później w rozdziałach używasz w narracji takich określeń jak „facet” zamiast „mężczyzna” czy „śmieci” zamiast „rzeczy”. Takie zestawienie przeciwnych stylów to zły wybór.
Specyfik na komary skończył się im pierwszego dnia, zresztą i tak prawie nie działał. Konserw mieli jeszcze trochę, ale i tak najpewniej bardziej się zmęczą noszeniem ich, niż wzmocnią jedzeniem. — Powtórzenie; w dalszej części narrator mówi to w domyśle, także należałoby napisać „zmęczyliby”, „wzmocniliby”.
W sumie… ciężko było dziwić się Aleksandrowi, że zaczynał bawić się z żuczkami. Każda metoda była dobra, żeby nie ocipieć w tej saunie.
Mads przystanął nagle, obejrzał się na idącego za nim Aleksandra. — To zdanie również wyglądałoby o wiele lepiej ze spójnikiem.
Stanęli nad trampkiem, jakby to było jakieś wyjątkowo rzadkie, ale trochę niebezpieczne znalezisko, z którym coś trzeba zrobić, ale nie do końca wiadomo(-) co. — Zastąpiłabym spójnik „ale” spójnikiem „i”, zdanie brzmiałoby wtedy klarowniej. Ze względu na dalszą część zdania zmieniłabym szyk na „trzeba coś”.
Schylił się i dwoma palcami podniósł but, o którym mowa. — Wiemy, że nie podniósł żadnego innego.
Ruszyli szybko, chociaż obaj byli przeraźliwie zmęczeni. Moczary dusiły wcale nie słabiej niż węże, których tutaj na szczęście nie było. // W ogóle nie było tu żadnych zwierząt poza insektami.
Aleksander zatrzymał się nagle, śmiejąc się zaraźliwym, wcale nie histerycznym śmiechem. — Zamiast pisać, jaki śmiech nie był, wypadałoby raczej wspomnieć, jaki jednak był. Równie dobrze nie można go określić na przykład „różowym” i nic to nie zmienia.
Mads również się roześmiał, również zupełnie nie histerycznie. — No to w końcu jak?
Rozdział II
Sasza wziął głęboki oddech, potem drugi. — Wdech.
Sasza podszedł do chatki, założył ręce na piersiach. — Tutaj przydałby się spójnik.
Obszedł pień, wlazł po schodach na nieduży ganeczek i, sądząc po tym, jak szybko wszedł do środka, nie musiał się nawet włamywać. — To teraz narrator w dodatku sądzi? Przecież jest obserwatorem, nie bierze udziału w wydarzeniach, tylko opisuje je takimi, jakie są. Miałoby to o wiele więcej sensu, gdybyś wyjaśniała sytuację za pomocą narracji pierwszoosobowej lub zależnej trzecioosobowej.
- Nie stój tak – powiedziała rechoczącym i gulgoczącym ze starości, ale wciąż pewnym i mocnym głosem. — Nieco za dużo tych epitetów naraz dotyczących jej głosu. Wystarczyłoby je wszystkie rozłożyć równomiernie w dalszym tekście.
- Nie wiedźmy, psycholu, nie wiedźmy. – Aleksander pokręcił głową. – Baby Jagi. — Kim była zatem Baba Jaga, jeśli nie wiedźmą?
Na bagnach mieszkała masa popierdoleńców. — Czy to stwierdza Mads, czy narrator?
Rozdział III
To było strasznie odrealnione. — Słowo „strasznie” nie jest zamiennikiem „bardzo” czy też „niezwykle”, zatem tu nie pasuje. Można go użyć w dialogach, ale nie w opisie.
Baba Jaga spojrzała na niego tak, że Mads przez moment uwierzył, że naprawdę zażąda od nich wypasania koni. A potem będą musieli ukraść jej najmarniejszego źrebaka… — Zaraz, skąd w ogóle naszedł go pomysł, żeby zasugerować staruszce wypasanie koni? Przecież akcja ponoć działa się w gęstej, parnej dżungli z nieznanymi roślinami i stworzonkami, które teoretycznie mogłyby wypalić ręce na wylot. Skąd w takim miejscu znalazłaby się izba dla tych zwierząt? Co by jadły? No chyba, że są zmutowane i lubią dżunglowe jedzenie. No ale w takim razie po co byłyby staruszce konie, skoro nawet nie dałyby rady poruszać się po bagnach? Zapewne od razu ugrzęzłyby w jakimś błocku albo zaplątały w gęstwinę.
- Powinna była wrócić wczoraj – mówiła dalej starowinka, żując liść, który niemal na pewno nie był tytoniem. — Chciałabym się więc dowiedzieć, czym był.
Odsunęła szufladę w przeżartej przez wilgoć i korniki komodzie, a Madsowi i Saszy oczy aż rozchyliły się ze zdumienia. — Oczy nie mogą się rozchylić, prędzej powieki.
Baba Jaga potarła pomarszczone lico. Szesnastu lat nie miała już od jakiegoś czasu, więc widocznie musiała się zastanowić. — To oczywistość sama w sobie.
Rozdział IV
Od czterech dni nie widzieli cywilizacji i chociaż nie mieli zbyt wielu śmieci na wymianę(,) to pozostał im jeszcze cień nadziei, że może spędzą tę noc w łóżkach.
Starszy facet wymownie wbił spojrzenie w podłogę domu na palach, pod którym siedział. — Siedział pod palami, czyli „pod którymi”. W dodatku znów mieszasz tyle, używając jednocześnie „facet” i „wymownie”. Byłoby to dopuszczalne, gdybyś pisała parodię, a przeczytawszy całość nie sądzę, abyś chciała, żeby tak odbierano Twoje opowiadanie.
Mabel okazała się być przerażająco grubą kobietą o ślicznej, niemal anielskiej twarzy i lekko przetłuszczonych(,) ciemnych lokach spływających na plecy. — Jeśli opowiadanie nie jest parodią, to zestawienie obok siebie „przerażająco grubą” i „ślicznej, niemal anielskiej twarzy” brzmi źle. Musisz przemyśleć, czy chcesz przedstawić Mabel pozytywnie, negatywnie czy oba naraz. Jeżeli oba naraz, to pogrupuj zalety razem i wady razem. Przykładowo: „Mabel była niesamowicie gruba, a jej przetłuszczone włosy nie stanowiły przyjemnego widoku. Jednak okrągła twarz kobiety wydawała się niewinna, miała w sobie coś na swój sposób interesującego. Czarne loki spływały jej za ramiona i Sasza podejrzewał, że odrobina szamponu odkryłaby w pełni ich piękno”.
- Tu nie ma żadnych żołdaków sędziego, głuptasku! – powiedziała głosem lepkim od słodyczy. — Chciałabym kiedyś dotknąć lepkiego głosu.
Rozdział V
Aleksander spróbował mu się wyrwać, ale nie zdołał, nie był tak nabuzowany adrenaliną(-) jak on. — Pod koniec pomieszały się podmioty.
Młody, tykowaty facet w granatowej kurtce z odznaką szeryfa przypiętą do klapy celował do nich z poobijanej samoróbki. Uśmiechał się. Chyba… w tych ciemnościach nie było za dobrze widać. — Chyba raczej „tyczkowaty”. Poza tym narrator raz jest wszechwiedzący, a raz nawet nie jest pewny, czy w ciemnościach widzi uśmiech szeryfa. To się nie trzyma logiki.
- Jesteście zatrzymani w imieniu prawa! – zawołał, odpinając od pasa drugą samoróbkę, jeszcze smętniejszą. — Samoróbka sama w sobie smętna nie była, co najwyżej jej wygląd.
- I czego ci się morda cieszy, gnido! – warczał na niego Człowiek z Samoróbkami, kiedy szli przez zabłocony ryneczek Shroomville, a wyrwane ze snu dzieciaki obrzucały ich grudami ziemi (...) — Zbyt wiele razy powtarzasz się z tymi samoróbkami. Nie rozumiem też, czemu nagle postanowiłaś nadać szeryfowi określenie „Człowiek z Samoróbkami”, skoro nie padło ono z ust żadnego z bohaterów.
Ze stęknięciem podniósł ciężką kratę, którą byle jak nakryty był dół. — To zdanie ze względu na szyk brzmi po prostu źle. Drugą część zdania można by zamienić na: „którą dół został nakryty byle jak” lub „którą został nakryty byle jak (dodać określenie, np. głęboki) dół”.
Mads podszedł, chcąc wejść za nim, ale Człowiek z Samoróbkami natychmiast wycelował w niego jedną ze swoich przepotężnych broni. — W przypadku Twojego stylu, który starasz się wykreować na kolokwialny, ten epitet brzmi jak ironia narratora.
Rozdział VI
Skrzywił się, odsunął jej rękę. (...) Mads zaklął, podszedł do niej. (...) Przykucnął przy jej kamieniu, spojrzał w górę. — Zbyt wiele używasz zdań, których nie łączysz ze sobą spójnikiem. Wyglądają przez to nienaturalnie, jak wyliczanka poszczególnych czynności.
Nie wiedział, po co jej to mówi. — Nagła zmiana czasu na teraźniejszy.
- Zaraz ci powiem! –odparła. — Półpauza przyklejona do słowa.
Kilka razy w rozdziale wdarła Ci się podwójna spacja.
Rozdział VII
Marcelina przebierała dłońmi tak szybko, że przypominała bardziej kreta niż dziewczynkę. — Określenie „dziewczynka” w żadnym wypadku nie pasuje do takiej osoby jak Marcelina.
Natknęła się dłońmi na jakiś kamień, [a następnie] szarpnęła. — Niepotrzebne „się”.
- Cooo?! – ryknęła Marcelina, wygrzebując z ziemi wielki kamulec. — Kamulec z definicji jest wielkim kamieniem, także to doprecyzowanie jest zbędne.
- Dokąd masz wodę? – krzyknęła, przyciskając się brzuchem do kamienia i stając Madsowi na ramionach. – Ach… Wypchnij mnie stąd, człowieku. Sasza! Dokąd masz wodę? // - Do pasa! // Marcelina zmełła w zębach jedyne dwa polskie słowa, jakie Mads znał. Kiedy w końcu udało jej się wypełznąć na brzeg, znów zaklęła. // - Nie przeciśniesz się! – jęknęła rozpaczliwie. – Musimy wypchnąć ten kamień, a wtedy będę dla ciebie jedynym oparciem. Dasz radę? — W pewnym momencie pomyliłaś podmioty i wygląda to tak, jakby Marcelina cały czas mówiła do jednej i tej samej osoby, czyli do Saszy. A przecież co najmniej od słów: „Musimy wypchnąć ten kamień” zwracała się do Madsa. Wprowadziło to zamieszanie.
Wiatr powiał mocniej, niosąc falę ostro tnącego deszczu. Marcelina zawyła z bólu, kiedy krople uderzyły ją w odsłonięty kark i ramiona. — Myślę, że jeżeli krople deszczu nie były skażone jakimś kwasem, to chyba nie sprawiły jej tyle bólu, żeby aż zawyła. Bądź co bądź to nadal tylko woda.
Mads szukał oparcia, naprawdę szukał, ale go nie było. — Nikt w tej sytuacji chyba by nie zakładał, że Mads szukał oparcia na niby. Nie trzeba zatem dopisywać oczywistości.
Błocko natychmiast zalepiło mu uszy i nozdrza. Machał rozpaczliwie rękami, szukając Saszy, ale zamiast tego uderzył w coś twardego i ruchliwego. Omal nie zachłysnął się błockiem, ale zanim zdążył się naprawdę przestraszyć, Sasza złapał go mocno za szyję.
Chciał się wyprostować, ale nie mógł. Nie mógł nawet wrzasnąć.
Złapał Saszę z całych sił, próbując go odepchnąć na długość wyciągniętych ramion, ale nie dał rady. Gdy już w sumie pogodził się z tym, że obaj utopią się w błocie, ktoś z całych sił pociągnął go za kołnierz.
Upadł plecami na miękką ziemię, a Sasza upadł na niego. Wbił mu palce w ramiona, nawet przez zabłoconą koszulę(,) kalecząc go za długimi paznokciami. — Poprzez te podmioty domyślne nie wiadomo już, kto zrobił co.
- Nie puszczę! – wrzasnął na niego histerycznie Sasza, plując brudem. — Do niego.
Rozdział VIII
Rano Marcelina wyciągnęła z wykrotu wielkiego, wielkiego wija i trochę go przywędziła w dymie, bo było zbyt mokro, żeby rozpalić ogień. — Jedno „wielkiego” w zupełności wystarczy. Ponadto już z definicji wędzenia wiadomo, że w dymie, także to tylko dopisywanie oczywistości. Sam szyk tego określenia brzmiałby o wiele lepiej w postaci „przywędziła go trochę w dymie”.
(...) byli przeraźliwie głodni i pół metra wysokobiałkowego śniadania potraktowali jak dar od Boga. // Wyruszyli bladym świtem, łudząc się nadzieją, że wtedy będzie chociaż trochę chłodniej. // Nie było. // Kiedy w końcu dotarli do porośniętej trampkami polany(,) byli tak zmęczeni, że ledwie trzymali się na nogach. — Powtórzenia. Ponadto „łudzić się” znaczy tyle samo co „mieć nadzieję”, także to dopowiedzenie oczywistości.
Urwał, kiedy dziewczyna odwinęła się i z całych sił przywaliła mu pięścią w brzuch, aż się zgiął. — Co konkretnie miałaś na myśli, pisząc „odwinęła się”?
Od razu puścił jej pasek, ale ona nie wstała i nie pobiegła dalej. Zamachnęła się za to i grzmotnęła go pięścią w twarz, raz i drugi, i trzeci, i biła ciągle i ciągle, dysząc ochryple, spazmatycznie. — Podwójne epitety na końcu tego zdania psują jego całość i dynamizm sytuacji, sugeruję wybrać jeden z nich.
- Puszczaj – jęknęła tylko nieładnie, na wdechu. — Dlaczego „nieładnie”? Komuś się mogło podobać.
Zrzucił ją z Saszy, zupełnie już zdezorientowany, a ona upadła na mokrą, porośniętą mchem ziemię, zwinęła się jak stonoga i zaczęła płakać. Głośno, przejmująco. — Ponownie dwa epitety na końcu, które psują całokształt, ponieważ zmuszają czytelnika do chwilowego zatrzymania się, aby dokładniej wyobrazić sobie dopiero co przeczytany fakt. Nie pasuje to do Twojego dynamicznego stylu pisania i brzmi jak ekspozycja, szczególnie gdy jest ot takim sobie oddzielnym określeniem, nawet nie w tym samym zdaniu.
Nie wiedział, czy zostawianie ich teraz samych to dobry pomysł, ale wolał, żeby zakrwawiony i obity Sasza nie właził w tę chmurę gryzącego dymu, a sam nie chciał zostawać z Marceliną – nie wiedział, jak mógłby ją pocieszyć. — To zdanie jest za długie, lepiej podzielić je na dwie części.
- Nie łap mnie, kiedy się wyrywam – powiedziała szybko, wilgotno, między świstami. — Te trzy epitety po prostu oddzielone od siebie przecinkiem to jednak lekka przesada. Ponadto nie da się mówić „wilgotno”.
- Puszczaj, pieprzona kurwo, albo rozdepczę ci palce! – wrzasnęła, unosząc nogę obutą w wielki, podkuty żelazem bucior. — To ona jednak nie zgubiła butów na bagnach, tak jak przypuszczali Mads i Sasza? Czyje w takim razie były nawiedzone trampki? Ponatdo trudno być obutym w coś innego niż buty...
Rozdział IX
W tym rozdziale zdecydowanie nadużywasz słowa „jakby”. Po przeliczeniu udało mi się wyłapać ich aż osiem i to zaledwie w pierwszej połowie tekstu.
Mads oparł czoło w zgięciu jego szyi, zacisnął dłonie na barkach. Niemocno nawet. — Nawet nie mocno.
Jakby wcale nie był niezdrowo wycofany, tylko jakby po prostu lubił przytulać się do Saszy. // Marcelina wstała chwiejnie. Jakby chcąc pewnie oprzeć się o stół, mocno przywaliła obiema dłońmi w blat. — Już z definicji da się przywalić słabo.
Kiedy Sasza posłusznie ruszył do łazienki, jęcząc tylko, że jest zmęczony, a Mads usiadł na krześle, rozszerzonymi oczami wpatrując się w jedzenie, Marcelina postawiła na stole swój plecak, polską wojskową kostkę, przeraźliwie ubłoconą i śmierdzącą kompostem. — Niepotrzebne jest aż tyle określeń na jeden plecak. Wiele z nich można wpleść w dalszy tekst. W głowie powstanie nam dokładnie ten sam obraz, a tekst nie straci na dynamiczności.
Swoje rzeczy znaleźli na śmietnisku(-) właściwie cudem.
– To znaczy(,) widziałem – odezwał się Mads po chwili milczenia. – Ale tego nie pamiętałem. Wyparłem albo po prostu byłem za mały. — Co to znaczy, że „wyparł”? W kontekście nieprzyjęcia tego do wiadomości? Jeśli tak, należy dodać tam na przykład „to z pamięci”, w przeciwnym wypadku nie wiadomo, o co chodzi.
Tego(,) // co było wcześniej nie. — Niepotrzebna zmiana linijki.
Kiedy weszli na pięterko po udającej schody drabinie, Marcelina spała jak zabita(-) z głową opartą o stół. — To zdanie jest źle skonstruowane. Zaczynanie je od „kiedy” sprawia, że druga część zdania podrzędnego powinna odnosić się do podmiotu pierwszej. Poprawny zapis wyglądałby na przykład tak: „Kiedy weszli na pięterko po udającej schody drabinie, zobaczyli, że Marcelina spała jak zabita z głową opartą o stół”.
Sasza szturchnął ją, ale ona w ogóle nie zareagowała. Spała dalej także, kiedy dźgnął ją grzebieniem w plecy, a kiedy nachylił się nad nią i szepnął jej konspiracyjnie do ucha: „Niemcy idą!”, zawarczała tylko przez sen. — <3
Pomieszczenie było nieduże, więc piętrowe łóżka stały tuż obok stołu, ale przeniesienie śpiącej Marceliny okazało się być zadaniem prawdziwie bojowym. Chociaż [śpiąca dziewczyba] była chuda i niezbyt wysoka, teraz stała się ciężka jak kamień, a wepchnięcie jej nóg za drabinkę okazało się wymagać niezłej gimnastyki. — Pojawiła się podwójna spacja. Ponadto drugie „być” jest zbędne.
– Psycholu! – wyszeptał przenikliwie. — Nie da się wyszeptać czegoś przenikliwie.
Rozdział X
Wcześniej nabrali wody z miejskiej pompy; studnia musiała być dość głęboko kopana, bo woda śmierdziała bardziej żelazem niż błotem. Przeszukali też chaty – wynieśli z nich tyle żarcia, ile tylko znaleźli, a nie było tego zbyt dużo: kilka konserw, parę kilogramów suszonej kukurydzy i trochę śmierdzącego granulatu w słoikach. Sasza wprawdzie trochę kręcił nosem, że nie widzi mu się wtrynianie żarcia dla psów, ale Marcelina postawiła sprawę jasno: mieszkańcy Shroomville nie trzymali żadnych psów, więc żarcie było dla ludzi. — Powtórzenia i pomieszanie czasów.
W zbudowanej na palach chacie szeryfa, w ciasnej izbie, na przykrytym zohydzoną przez starość ceratą stole leżała samoróbka. Jedna. — Trudno, aby ktoś pomyślał o dwóch samoróbkach, gdy napisałaś o niej w liczbie pojedynczej.
– Nie – odpowiedziała mu cierpko Marcelina. — Zbędne „mu”, jako że wiadomo, iż nie odpowiedziała nikomu innemu.
Sasza oklapł jakby i posłusznie odłożył samoróbkę na stół, ale zaraz podniósł ją i wsadził przybranemu bratu do wypchanego worka desantowego. — Sasza jakby oklapł.
Nie były duże. Średnie okazy pewnie przetrzebili głodni żołnierze, a dla tych naprawdę olbrzymich, chorych, pokrzywionych mutantów(-) było tu za czysto. Te tutaj nie były dużo większe od sporego owczarka niemieckiego.
Wyglądała na opuszczony obóz wojskowy, ale oni odebrali to jako dobry znak – skoro żołnierze już się stąd zmyli, to raczej nie wrócą. // A raczej odebraliby to tak, gdyby nie byli za bardzo zmęczeni. — To w końcu odebrali to za dobry znak czy nie?
Marcysia usiadła na kawałku suchej ziemi i zdjęła plecak, patrząc przed siebie tępo. — Patrząc tępo przed siebie.
Jezu, jakie to było dziwne, tak strasznie dziwne, chociaż wcześniej masę razy spali pod jednym kocem i przytulali się, żeby za bardzo nie zmarznąć. — Ależ bez przesady, Panie Narratorze, wszak dziwniejsze rzeczy zdarzały się w tym opowiadaniu.
Wyjęła menażkę(-) z trudem, krzywiąc się, wyciągnęła pięciolitrowy bidon z wodą. — Wyjęła menażkę z trudem. Ponadto w tym zdaniu przydałyby się spójniki, szczególnie przed imiesłowem, bo w przeciwnym wypadku opisane czynności wyglądają jak wyliczanka.
Sasza uchylił oczy i zaczął wygrzebywać się spod koca. — Uchylił powieki, ewentualnie otworzył oczy.
Zaczęła cofać się w stronę lasu, w wyciągniętej ręce trzymając niebieski berecik, jakby myślała, że zasłoni się nim jak tarczą. — Słowo „berecik” psuje powagę sytuacji.
Żeby widziała, że niczego nie trzyma[ł], chociaż to było naiwne z jego strony – był od niej sporo silniejszy i ona o tym doskonale wiedziała.
– Ile masz lat? – spytała wilgotnym głosem. — Głos nie może być wilgotny.
Chciała… chyba, bo z nią nic nie wiadomo, chyba chciała się po prostu przytulić. — Ten narrator wciąż nie umie się zdecydować, kim chce być. Raz jak wszystkowiedzący i wie, co siedzi bohaterom w głowach, a raz stoi obok i wszystko sobie spokojnie obserwuje. Musisz się zdecydować na jedną wersję.
Zawartość nie wyglądała apetycznie, ale chyba pierwotnie była przeznaczona dla ludzi. Albo dla kotów, a kocia karma nie była tak podła jak psia. Nie chciało mu się szukać w worku niezbędnika, więc najpierw spróbował jeść bagnetem, ale że paskudztwo było za rzadkie, to po prostu przechylił puszkę i wlał sobie jej cuchnącą zawartość do gardła. — W miejscu podmiotu domyślnego powinien być podmiot gramatyczny, jako że w przeciwnym wypadku „mu” odnosi się do „karma”. Poza tym mylisz podmioty, ponieważ to brzmi, jakby bagnet był paskudztwem, a nie jedzenie.
Marcelina, która zdawała się być naprawdę pewna, że świetnie zna drogę, stwierdziła, że tutaj w nocy będzie niebezpiecznie – więc nie powinni zatrzymywać się na nocleg, a w ogóle najlepiej by było, gdyby szli po drzewach. Uparcie odmawiała odpowiedzi na pytanie, co takiego może im grozić, ale poza tym była rozmowna i radosna. — Pierwsze „być” jest niepotrzebne.
Sasza patrzył przez moment w bok, jakby się zastanawiał, czy na pewno powinien jej odpowiedzieć. Mads patrzył na niego błagalnie ponad głową Marceliny, próbując na migi pokazać mu, żeby się zamknął, ale przestał, kiedy dziewczyna się do niego odwróciła, ciekawa o co mu chodzi[ło]. Sasza i tak tego nie widział, zbyt zajęty patrzeniem przed siebie, więc odpowiedział: — Musisz wyraźnie zaznaczyć, kto odpowiedział. Przez mylenie podmiotów i niedopowiedzenia trudno jest się zorientować, kto co zrobił. Poza tym w końcu Sasza patrzył w bok czy przed siebie?
Chociaż Marcelina zapewniła ich, że nie weszli i nie wejdą w złą zieleń, nie mogli pozbyć się wrażenia, że soczyste(,) grube liście i jaskrawe kwiaty mają w sobie coś dziwnie zwierzęcego. // Że wystarczy[łoby] trącić jeden z żółto-czerwonych kwiatów pnączy gęsto oplatających pnie drzew, żeby wszystkie, z trzepotem tysięcy ptasich skrzydeł, zerwały się do odlotu. — Niepotrzebnie zaczęłaś kolejne zdanie od nowego akapitu, w końcu kontynuujesz poprzednią myśl. Poza tym jak wyobrazić sobie „złą zieleń”?
Przeprosiła ich bełkotliwie, przepłukała buzię i oczy wodą z butelki i ruszyła przed siebie, a oni za nią. — To słowo nie pasuje do stylu, w jakim piszesz to opowiadanie. Równie dobrze możnaby dodać, że umyła też rączki i wyszczotkowała ząbki, a to przecież nie taki klimat budujesz od samego początku.
Rozdział XI
Teraz to on wyglądał najgorzej z całej trójki, strasznie blady nawet mimo ciemnej opalenizny, i z głębokimi cieniami zdającymi się zachodzić z oczu aż na policzki. — To samo, co wcześniej: „strasznie” nie jest zamiennikiem „bardzo”. Zamieniłabym „z” na „spod”, jako że cienie nie wychodziły mu bezpośrednio z oczu.
Sasza złapał bidoka i objął go ciasno, próbując utrzymać w pionie, a Marcelina przypadła do pnia drzewa i zaczęła się po nim wspinać, szybko i zwinnie jak małpka albo wiewiórka. — To teraz nagle Pan Narrator mówi gwarą?
Nieduże, lekkie chatynki, oplecione zielenią i połączone sznurowymi pomostami, z ziemi wydawały się malutkie jak domki elfów. — Dlaczego nagle zaczęłaś tak wszystko zdrabniać? W tym rozdziale pojawiło się wiele podobnych przykładów, co mocno odstaje od reszty notek. Od czasu do czasu nikt nie broni ich użyć, ale nie można przesadzać.
Sasza uśmiechnął się z nieprzytomnym niedowierzaniem. — A czy niedowierzanie może być przytomne?
Marcysia stała w drzwiach chatki, zapierając się o futrynę. — Opierając się.
Nachyliła się, podała mu rękę, [a następnie] pomogła wleźć. Puściła go dopiero(,) kiedy upewniła się, że jest zdolny ustać o własnych siłach. — Był.
Zostaw go! – zirytowała się, kiedy Mads nachylił się nad Saszą, przerażony jak nie wiem. — Ja tym bardziej nie wiem, Narratorze.
Ogólnie w całym rozdziale narrator zbytnio nadużywa słowa „chyba”, przez co wiele zdań traci na wartości, zmieniając się z konkretów na domysły.
Rozdział XII
Tielniaszki miały męski krój(-) niedopasowany do kobiecej sylwetki, dlatego gdyby Nadieżda podniosła teraz rękę, Natasza mogłaby…
I tak miały jeszcze chwilę, bo [W]ielka [K]siężna nie chciałaby widzieć ich przed czasem. Ale Scarlett nie wyglądała, jakby miała na to ochotę, więc to byłoby trochę jak gwałt. — Jeśli „Wielka Księżna” to oficjalne określenie na Nadieżę używane przez wszystkich, jest to nazwa własna i powinna zostać zapisana dużymi literami.
– Szerszeniówki, dziękuję. – Od dawna wiedziała, że grzeczne odmawianie trunku [było ]czymś, czego księżna bardzo nie lubi[ła].
Scarlett natychmiast podniosła szklankę do ust i napiła się trochę za szybko, z trudem powstrzymując kaszel. Mocna była zaraza. — Z tych zdań wynika, że to Scarlett była „mocną zarazą”.
Rozdział XIII
Wytarł ręce w spodnie i usiadł na progu(-) obok Marceliny.
Mads siedział w progu domku na drzewie, łowiąc ryby na dziwaczną wędkę, długą i cienką. — Niepotrzebnie aż trzy przymiotniki na jedną wędkę, która przecież nie pełni żadnej ważniejszej funkcji w opowiadaniu.
Miał nadzieję, że nie była napromieniowana, skażona ani mutagenna – chciało mu się jeść, a poza tym przypuszczał, że kiedy Sasza poczuje się lepiej, zażąda żarcia i pewnie sam opieprzy tę rybeńkę razem z flakami i ościami. — Ośćmi. Tym razem narrator jest trzecioosobowy zależny. Pogubiłam się już, którą z narracji ostatecznie wybrałaś do pisania opowiadania.
Oddech mu się uspokoił, a gorączka chyba całkiem już spadła. — A więc jednak naprawdę spadła czy nie?
Kolor też miała zupełnie normalny, może trochę ciemniejszy. Chłopak nie zdołał się też dostrzec żadnych nadprogramowych organów, chociaż może to dlatego, że na rybiej anatomii nie znał się zupełnie.
– Słyszałem – odparł Mads, patrząc na nią w końcu. — Tu o wiele logiczniej brzmiałoby „w końcu na nią popatrzywszy”.
Bohaterowie
Według mnie postacie to największy atut Twojego opowiadania. Każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa i z każdą zdołałam się zżyć przez te trzynaście rozdziałów. Na samym początku wydawało się, że przykleiłaś im plakietkę z określoną cechą charakteru, lecz to wrażenie prawdopodobnie było spowodowane krótkością pierwszych notek i tym, że starałaś się zawrzeć jak najwięcej akcji w jak najmniejszej ilości tekstu. Dopiero od momentu pożaru zaczęło się coś zmieniać, poświęciłaś swoim bohaterom i ich przeszłości o wiele więcej uwagi, co okazało się pozytywnym zaskoczeniem.
Jedyne, czego im brakuje, to częstsze wzmianki o wyglądzie. Oczywiście nie chodzi o to, abyś nagle w każdym rozdziale rozpisywała się szczegółowo o ich rysach twarzy czy ubraniach, jednak w ciągu całego opowiadania o ich ubiorze nie dowiedzieliśmy się prawie nic, a o wyglądzie chłopców napisałaś coś niecoś dopiero około rozdziału IX. Co miałam sobie wyobrażać wcześniej? Przez tak długi czas nie dowiedziałam się nawet, jakie mieli kolory włosów, do momentu aż pojawił się problem ich rozczesania. A przecież nawet najmniejszy fakt może bardzo wiele powiedzieć o bohaterze, choćby sama wzmianka o tym, czy Mads i Sasza byli odpowiednio ubrani do wyprawy na bagna lub przedzierali się przez zarośla z podartymi łachami daje całkiem odmienny ogląd na sytuację.
Mads Sorensen — na samym początku odczuwałam do niego największą sympatię. Podobała mi się jego trzeźwa ocena sytuacji i troska o starszego brata. Przez większość czasu sprawiał jednak wrażenie o wiele starszego, niż był w rzeczywistości. Gdy odczuwał rozterki związane z ujrzeniem trupa i zapytał Saszę oraz Marcelinę, czy mógł zapalić, lub kiedy wkroczył do płonącego domu, aby odszukać staruszkę, automatycznie wyobrażałam sobie dorosłego mężczyznę i za nic nie pasował mi wówczas obraz piętnastolatka. Osobiście bardzo chciałabym wiedzieć, skąd wzięła się jego ksywka „Psychol”. Bardzo poskąpiłaś nam informacji o jego przeszłości, bądź co bądź nadal nie wiadomo, kiedy i dlaczego Wielka Księżna postanowiła go adoptować oraz jak to się stało, że Natasza dobiła targu z jego ojcem (naprawdę nie podejrzewam, aby akurat tej bohaterce zachciało się kupować dzieciaka i później go wychowywać, musiała mieć w tym jakiś określony cel).
Aleksander Tkaczenko — o ile Mads zachowywał się dojrzalej, niż można by przypuszczać, o tyle Saszę byłabym gotowa określić jako najmłodszego z bohaterów, gdyby w opowiadaniu nie został podany jego wiek. Wspomniałaś raz, że chciałaś go uczynić nieco naiwniejszym od reszty. Moim zdaniem nie był aż tak łatwowierny, a raczej zuchwały. Czasami nie potrafił trzymać języka za zębami i wydawał się weselszy od reszty, ale to czyniło go na swój sposób nawet uroczym. Szczerze mówiąc, aż trudno mi uwierzyć, że przez cały czas miałam do czynienia z synem Nadieży, nie wyłapałam pomiędzy nimi prawie żadnych cech wspólnych.
Marcelina Targowicka — w stu procentach Polka, w gruncie rzeczy, gdyby naprawdę wcześniej czy później zaczęła burzyć się o Katyń, to byłaby wręcz wisienka na torcie. W trakcie opowiadania imponował mi jej silny charakter i chociaż zdarzały się momenty, w których jej ostry temperament mnie irytował (pobicie biednego Saszy to już lekka przesada), to wraz z rozwojem wydarzeń stała się moją faworytką. No i… po cichu przyznam się, że trzymam kciuki, aby między nią a młodym Tkaczenko coś zaiskrzyło.
Natasza Iwanowna — innymi słowy: chłop w babskiej skórze. Byłam pod wrażeniem, jak dobrze udało Ci się odzwierciedlić jej zaciętość. Tło tej postaci budowałaś jeszcze, zanim się pojawiła, a gdy w końcu zaistniała scena z nią w roli głównej, nic a nic się nie zawiodłam.
Nadieża Tkaczenko — w tym wypadku również udało Ci się stworzyć wiarygodną, silną i charakterystyczną bohaterkę. Nie miałabym żadnych problemów z wyobrażeniem sobie, jakby w jednej ze scen z uprzejmym uśmiechem rzeczywiście odcinała ręce co niesforniejszym żołnierzom. W jednej chwili z wyrafinowanej kobiety umiała przemienić się w budzącego grozę przywódcę, dokładnie tak jak na carską twardzielkę przystało.
Świat Przedstawiony
Zacznę od elementów, które mi się podobały. Chciałabym pochwalić Cię za umiejętne odzwierciedlenie tego, czego spodziewałam się już od samego początku. Obiecałaś mi kurz, brud i smród i właśnie to dostałam — zarośnięty, zapuszczony postapokaliptyczny świat, w którym zmutowane aligatory i hodowla trampków to norma. A w połączeniu z elementami żołnierskiego rygoru, zgniłymi trupami oraz wojną wiszącą nad głowami bohaterów powstała wciągająca rzeczywistość specjalnie dla fanów tego typu gier komputerowych (i nie tylko).
Niestety, zbyt wiele rzeczy zostało niewyjaśnionych i po jakimś czasie taki stan rzeczy zaczął mnie męczyć. Nigdy tak naprawdę wytłumaczono, kiedy i jak nastąpił upadek starego świata ani dlaczego żołnierze Tkaczenko plądrują amerykańskie wioski (musiał być przecież jakiś konkretny cel i powód tej wojny). Z opowiadania można się domyślić, że miała miejsce pewna katastrofa nuklearna, która raz na zawsze zmieniła życie na Ziemi, ale to stanowczo za mało. Czy ludzie posiadają dostęp do tej broni? Który kraj w jakiej wojnie spowodował zagładę? Jakie środki w związku z tym podjęły państwa? No i… kim konkretnie byli ci żołdacy sędziego? Nawet jeśli odpowiedzi na te pytania znajdują się w grze, nie zwalnia Cię to z obowiązku ponownego przedstawienia w swoim opowiadaniu. Oczywiście nie za pomocą ekspozycji (dotąd bardzo zręcznie jej unikałaś i tak trzymaj). W nawale początkowych wydarzeń, gdy akcja biegła na łeb na szyję, na pewno nikogo nie znudziłoby chwilowe zwolnienie tempa i wyjaśnienie niezbędnych wątków. Na początku „Zapachu Luizytu” rzuciłaś nas na dzień dobry prosto w wir wydarzeń, a dalsze rozdziały nie przynoszą odpowiedzi na dręczące pytania. Wielu rzeczy trzeba było się po prostu domyślać.
Podsumowanie
Przez bardzo długi czas zastanawiałam się nad finalną oceną „Zapachu Luizytu”. Jakość rozdziałów i tempo akcji bardzo poprawia się na przestrzeni czasu i o ile za pierwsze notki nie postawiłabym więcej niż dostateczny, o tyle te końcowe (które często miały długość kilku początkowych) czasami podchodziły już po ocenę bardzo dobrą. Zdecydowałam się w tym wypadku postawić temu opowiadaniu trójkę z plusem.
To, nad czym musisz popracować, to narracja. W trakcie opowiadania narrator raz był wszechwiedzący i wiedział, co się dzieje w głowie bohaterów, a raz nie potrafił nawet dostrzec wyrazu twarzy w ciemności. Miejscami pozostawał zupełnie bezosobowy, a jeszcze gdzieś indziej zachowywał się, jakby naprawdę brał udział w wydarzeniach, co okazywało się niezwykle frustrujące. Odsyłam zatem do poradnika o odpowiednim doborze narracji. Zdecydowanie nadużywasz również słów „być”, „jakby” oraz „chyba” w trakcie opisów sytuacji, miejsc i zdarzeń. Wśród nich sugeruję zrezygnować z ostatnich dwóch, ponieważ burzy to klarowność informacji. Czytelnik nie wie, jak wyobrazić sobie kolor „chyba zielony” — albo coś jest zielone albo nie, a jeśli nie wiadomo, to lepiej napisać „o nieokreślonym kolorze”. Nikt nie lubi dostawać niewiadomych faktów.
Twój styl pisania jest lekki i przyjemny, jednakże pamiętaj, że nawet stylizacja języka na mowę potoczną nie zwalnia Cię z pilnowania poprawności. Często zdarzały się słowa, które całkowicie nie pasowały do stylu prowadzenia narracji (dla przykładu jakże patetycznie brzmiące „przepotężna broń”, które w zestawieniu z dalszym tekstem wyglądało nienaturalnie). Raz siliłaś się na wzniosłe epitety i poetyckie porównania, a zaraz potem pojawiało się coś w stylu „można było ocipieć w tej saunie”. Najgorzej, gdy obie rzeczy działy się w obrębie jednego zdania. Mimo że pod koniec sytuacja wygląda już zdecydowanie klarowniej, to jednak musisz nad tym popracować. Ponadto masz tendencję do niepotrzebnego dopowiadania oczywistości, jak choćby uświadomienie czytelnika że staruszka od dawna nie miała już szesnastu lat i dlatego właśnie uśmiech Saszy na nią nie zadziałał (każdy myślący czytelnik sam to załapie, naprawdę), albo zapewnianie, że Mads nie szukał oparcia na niby. Są lepsze sposoby na zwolnienie tempa akcji, jeżeli czujesz, że toczy się za szybko.
Zdecydowaną zaletą Zapachu Luizytu jest klimat. Umiejętnie opisane bagna zdają się niemal naprawdę wysysać siły, a widok unoszących się na wodzie trupów został przedstawiony wyjątkowo obrazowo. Ponadto masz talent do tworzenia realistycznych, zróżnicowanych i ciekawych postaci. Świat przedstawiłaś wiarygodnie, nie miałam żadnych problemów z wyobrażeniem sobie, że za wiele, wiele lat nasza rzeczywistość mogłaby wyglądać w podobny sposób, a polityczne nawiązania do współczesności tylko potęgują to wrażenie. Pomysł na fabułę jest ciekawy i wyjątkowy, dlatego też zachęcam Cię do kontynuacji opowiadania.
Zatem podsumowując:
Zalety:
— bohaterowie,
— lekki styl,
— barwne opisy otoczenia,
— ogólny klimat opowiadania,
— wartka akcja,
— ogólna poprawność interpunkcyjna,
— „smaczki” polityczne.
Wady:
— niedopracowane tło,
— niedomówienia,
— niespójny narrator,
— zbyt krótkie rozdziały początkowe,
— częste powtórzenia,
— mieszanie stylów,
— mylenie podmiotów,
— błędny zapis dialogów.
Dodatkowo odsyłam do poradników:
„Zapach Luizytu” to powiew świeżości w blogosferze. Nie jest to opowiadanie dla każdego, biorąc pod uwagę przekleństwa i barwne wyzwiska produkowane przez bohaterów na skalę masową, ale ogólnie prosty język i oryginalny, postapokaliptyczny świat raczej spodobają się fanom takich klimatów. Mnie osobiście bardzo przypadł do gustu i z niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych rozdziałów mimo niezbyt pocieszającej daty ostatniej publikacji. Trzymam kciuki za wznowienie opowieści!
Hej!
OdpowiedzUsuńDzięki za ocenę. Chociaż jeśli wrócę do tego opowiadania, to raczej w celu całkowitej przebudowy (za bardzo mi się styl zmienił, niektóre pomysły też), ale na pewno uwzględnię część Twoich uwag.
Z większością tych odnośnie poprawności się zgadzam, jednakże:
" - Nie wiedźmy, psycholu, nie wiedźmy. – Aleksander pokręcił głową. – Baby Jagi. — Kim była zatem Baba Jaga, jeśli nie wiedźmą?"
Baba Jaga jest Babą Jagą. Chodziło o rozróżnienie postaci z baśni zachodnich (gdzie czarownica zwykle występuje jako pożerające dzieci monstrum) i wschodnich (gdzie chętnie pomaga bohaterom, ale nigdy za darmo).
"Słowo „strasznie” nie jest zamiennikiem „bardzo” czy też „niezwykle”"
Ależ jest. https://sjp.pl/straszny
"Zaraz, skąd w ogóle naszedł go pomysł, żeby zasugerować staruszce wypasanie koni?"
Nawiązanie do ruskiej baśni.
"Starszy facet wymownie wbił spojrzenie w podłogę domu na palach, pod którym siedział. — Siedział pod palami, czyli „pod którymi”."
Słucham? :D Siedział pod domem na palach, więc dom miał nad sobą, a pale obok siebie.
"Chyba raczej „tyczkowaty”."
Nope. http://sjp.pwn.pl/sjp/tykowaty;2531568.html
"Twojego stylu, który starasz się wykreować na kolokwialny, ten epitet brzmi jak ironia narratora."
Yep, bo to była ironia narratora. ;)
"Natknęła się dłońmi na jakiś kamień, [a następnie] szarpnęła. — Niepotrzebne „się”."
Hm, co to znaczy "natknąć na coś"?
"Chciał się wyprostować, ale nie mógł. Nie mógł nawet wrzasnąć."
Orany, normalnie nie czepiałam się odczytywania metafor i wyolbrzymień jako błędów, bo to jednak kwestia osobistego odbioru, ale tutaj to jest tak oczywisty środek stylistyczny, że bardziej się chyba nie da.
"Co konkretnie miałaś na myśli, pisząc „odwinęła się”?"
http://sjp.pwn.pl/sjp/odwinac-sie;2494028.html Czwarte znaczenie.
"Nie da się wyszeptać czegoś przenikliwie."
Yyy, czemu nie?
"Uchylił powieki, ewentualnie otworzył oczy."
No nie. Kiedy zwróciłaś mi uwagę na "rozchylenie oczu", miałaś oczywiście rację, ale "uchylenie" to "częściowe otwarcie", więc skoro da się coś otworzyć, to uchylić zwykle też.
"Głos nie może być wilgotny"
Czemu?
"Poza tym mylisz podmioty, ponieważ to brzmi, jakby bagnet był paskudztwem, a nie jedzenie."
Nope, paskudztwo to kolejny podmiot.
"Poza tym jak wyobrazić sobie „złą zieleń”?"
Zła zieleń to element świata przedstawionego, który... no, różni się od normalnej roślinności. Ale to tak tylko gwoli ścisłości, bo jeśli nie znasz uniwersum Neuroshimy, to nie musisz o tym wiedzieć.
" Marcysia stała w drzwiach chatki, zapierając się o futrynę. — Opierając się"
Nope, ona się nie oparła, tylko zaparła. Ale fakt, zrobiłam tam błąd: powinno być "zaparła się o futryny".
"Jeśli „Wielka Księżna” to oficjalne określenie na Nadieżę używane przez wszystkich, jest to nazwa własna i powinna zostać zapisana dużymi literami."
To tytuł, nie ksywa. Tytuły, z tego co mi wiadomo, pisze się małą.
Z innych spraw:
"Osobiście bardzo chciałabym wiedzieć, skąd wzięła się jego ksywka „Psychol”."
Od imienia. xD A tak serio: on z założenia miał być nie do końca zdrowy psychicznie (w domyśle: lekko autystyczny, ale diagnozy nikt mu nie postawił), nie wiem na ile to widać na tym etapie opowiadania.
" No i… po cichu przyznam się, że trzymam kciuki, aby między nią a młodym Tkaczenko coś zaiskrzyło."
Zakończone na "ko" nazwiska męskie się odmieniają, więc młodym TkaczenkĄ. Jak "Matejką".
"innymi słowy: chłop w babskiej skórze"
Oh my, ale mi się to stwierdzenie nie podoba. W sensie: rozumiem o co Ci chodzi, ale Natasza w zamierzeniu nie miała zachowywać się jak mężczyzna ani jak kobieta, miała zachowywać się jak obrzydliwy degenerat.
Mimo tych uwag jestem dość zadowolona z oceny, zwróciłaś mi uwagę na kilka ważnych rzeczy (powtórzenia!). Do Waszych poradników też zajrzę.
Pozdrawiam!
Witaj :) Wybacz za nieco spóźnioną odpowiedź. Bardzo cieszy mnie, że ocenka okazała się przydatna c:
Usuń"Baba Jaga jest Babą Jagą. Chodziło o rozróżnienie postaci z baśni zachodnich (gdzie czarownica zwykle występuje jako pożerające dzieci monstrum) i wschodnich (gdzie chętnie pomaga bohaterom, ale nigdy za darmo)." - Rozumiem, co masz na myśli. Jednak "Baba Jaga" i "wiedźma" wcale się nie wykluczają.
"Ależ jest. https://sjp.pl/straszny"
W słowie mówionym owszem (dlatego wspomniałam, że można użyć tego zabiegu w dialogach bohaterów), ale w słowie pisanym odradza się ich używać jako zamienników. Jest zbyt potoczne.
"Nawiązanie do ruskiej baśni." - Myślę, że w takim wypadku warto zrobić przypis c; Nie każdy z czytelników (wliczając mnie) musi być obeznany z ruskimi baśniami i zrozumieć aluzję.
"Słucham? :D Siedział pod domem na palach, więc dom miał nad sobą, a pale obok siebie." - Oki, teraz już rozumiem, o co chodziło ;D Wyobraziłam sobie to po prostu nieco inaczej
"Yep, bo to była ironia narratora. ;)" - tylko że narrator, którego wybrałaś, nie może czynić ironii. To cecha bohatera. Tak jak już napisałam, skoro narrator nie jest ujawniony ani pierwszoosobowy, nie powinien być spersonifikowany.
"Hm, co to znaczy "natknąć na coś"?" - Zaimek zwrotny "Się" nie pasowało mi tutaj, ponieważ później dodałaś słowo "dłońmi" i jakoś ta konstrukcja zupełnie mi nie gra. Szukałam w internetowych słownikach i nie spotkałam się z konstrukcją, aby natknąć się czymś na coś, zwykle po "natknąć się" od razu pisze się, na co. W tym momencie nie jestem pewna, czy jest to błąd, ale o wiele bardziej pasuje mi "natrafiła dłoń mi" lub "napotkała dłońmi". Ale w tym wypadku mogę się mylić i może "natknąć się dłońmi" jednak jest poprawne
"Yyy, czemu nie?" - bo "przenikliwie" w stosunku do dźwięku znaczy, że drażni on słuch. Nieco mija się to z definicją szeptu, który jest cichy, niemal bezgłośny
"Głos nie może być wilgotny"
Czemu? - Bo głos to dźwięk, a dźwięki mokre być nie mogą.
"Zła zieleń to element świata przedstawionego, który... no, różni się od normalnej roślinności. Ale to tak tylko gwoli ścisłości, bo jeśli nie znasz uniwersum Neuroshimy, to nie musisz o tym wiedzieć." - Jeśli to rzeczywiście ofiacjalny element uniwersum, to w porządku. Jednak normalnie zieleń to zieleń, nie kolor nie ma świadomości więc sam w sobie zły nie jest.
"Oh my, ale mi się to stwierdzenie nie podoba. W sensie: rozumiem o co Ci chodzi, ale Natasza w zamierzeniu nie miała zachowywać się jak mężczyzna ani jak kobieta, miała zachowywać się jak obrzydliwy degenerat." - Rozumiem :) To była subiektywna wypowiedź, bo właśnie w trakcie czytania odnosiłam takie wrażenie. Miała ochotę złapać za pierś Scarlett, marzyło jej się wreszcie zjeść jakieś porządne mięso, uśmiechała się w myślach na widok krótkiej tielniaszki Nadieży i umiała porządnie wypić. Te wszystkie cechy stworzyły mi właśnie taki obraz. Ale to był dopiero jeden rozdział, także możliwe, że jeszcze mój pogląd na nią mógłby się zmienić
Co do reszty raczej się zgadzam :)
Pozdrawiam Cię ciepło! ~ Kräva