Blog
— Ogarnąć
Apokalipsę
Autorka
— Rinkashi Meari
Oceniająca
— Maxine
Ostrzeżenie:
ze względu na tematykę opowiadania mogą pojawić się treści
nieodpowiednie dla młodszych bądź wrażliwych czytelników
(wulgarny język, przemoc).
Uwaga!
Ocena zawiera spoilery.
Pierwsze
wrażenie:
Zacznijmy
od adresu: wielce prawdopodobne jest, że osoba niezaznajomiona z
historią łowczyni zombie będzie miała problem z odszyfrowaniem
jego znaczenia, gdyż pierwszy człon to nawet nie wyraz, a
skrótowiec. Sądzę, że dywiz pomiędzy „wadaz” a „agency”
mógłby
nieco rozjaśnić sytuację, choć z drugiej strony opowiadanie ma
już zapewne stałą grupę czytelników, dla której taka zmiana
byłaby całkowicie zbędna.
Początkowo
napis na belce bardzo mi się spodobał. Brzmiące beztrosko Ogarnąć
Apokalipsę
to
naprawdę dobry wstęp do niepoważnej opowieści o zombiakach.
Niestety, po zapoznaniu się z treścią opowiadania muszę z
przykrością stwierdzić, że belka zwyczajnie wprowadza w błąd.
Trzydzieści rozdziałów, a o żadnej apokalipsie nie ma mowy, chyba
że policzymy rzygo-gównokalipsę z ostatnich dwóch rozdziałów,
ale raczej nie o nią tutaj chodziło. Poważnie zastanowiłabym się
nad zmianą na bardziej pasujący cytat, chyba że za kilka
rozdziałów rzeczywiście szykuje się prawdziwy armagedon.
Szata
graficzna prezentuje się całkiem nieźle — domieszka ciemnej
czerwieni w nagłówku ładnie ożywia ponurą całość. Gdy patrzy
się na grafikę, można od razu poczuć klimat opowiadania. Do tego
fonty są czytelne i z polskimi znakami, a to przecież
najważniejsze. Podoba mi się również idea umieszczenia Spisu
treści
w
bocznej kolumnie — podczas oceniania było to bardzo wygodne
rozwiązanie.
Jednak
im dłużej się przyglądam, tym mniej podoba mi się całość.
Dlaczego? Cóż, w moim mniemaniu blog wygląda na zagracony. Ramki
otoczone poświatą sprawiają wrażenie, jakby znajdowały się zbyt
blisko siebie. Prawa kolumna została zapchana gadżetami;
szczególnie razi zapisana ogromnym fontem liczba wyświetleń, która
odwraca uwagę od treści rozdziałów. Nietrudno też zauważyć, że
cały blog został przesunięty w lewo (i nie jest to błąd
przeglądarki, bo trzech różnych wygląda to identycznie). Jest ku
temu powód? Radzę to zmienić, bo ciągłe patrzenie w bok ekranu
odbiera komfort czytania.
Blurb
znajdujący się nad Obserwatorami
wcale
nie zachęca mnie do pozostania na dłużej. Po pierwsze — jest
nieciekawie napisany: prawie wszystkie zdania mają podobną długość
i prostą konstrukcję. Po drugie — na siedem zdań tylko dwa
zawierają interesujące wiadomości (pierwsza — Reva zajmuje się
wybijaniem zombie i druga — coś stało się podczas jednej z
misji), a reszta pełni funkcję zapełnienia miejsca. Po trzecie —
większość z tych zapychaczy jest napisana w taki sposób, że
chciałoby się powiedzieć:
„No
shit, Sherlock”. Coś stało się w pracy — będą z tego
problemy. Coś się zmienia — bohaterka musi się przystosować. To
bardzo logiczne wypowiedzi, które nie budują klimatu, ale denerwują
swoją przewidywalnością. Zamiast zaciekawić czytelnika wciągającą
intrygą i pojawiającymi się na drodze bohaterki problemami, całość
brzmi w stylu: „No i stało się to, więc trzeba nauczyć się
robić tamto, bo coś tam”. Zwyczajnie za dużo tutaj ogólników.
Ostateczny
werdykt to pół na pół — nie jest źle, ale warto by pokusić
się o mały remont.
Zakładki:
Nie
ma ich wiele, bo tylko cztery, z czego Strona
Główna
jest
zwyczajnie niepotrzebna, kiedy równie dobrze można kliknąć w
nagłówek. Zdecydowanie polecam też przejrzeć WSZYSTKIE linki w
Polecanych
i
usunąć te nieaktualne.
LBA,
hm…
czy ktokolwiek jeszcze bawi się w Liebstera? Na koniec została
zakładka Agency
Info i
to jej poświęcę parę słów.
Sam
pomysł na stworzenie podręcznika-przewodnika moim zdaniem jest
bardzo dobry. Znajdą się głosy przeciw umieszczaniu dodatkowych
informacji poza obrębem rozdziałów, ale jak dla mnie mogą
stanowić świetne uzupełnienie budowanego w opowiadaniu świata.
Powtarzam — uzupełnieniem — nie całkowitym zastąpieniem
kreacji tła. Jak wypadło to tutaj?
Niestety
zakładka okazała się jednym wielkim spojlerem. Do tego w żaden
sposób nie zostało to zaznaczone na początku, bo przykro mi, ale
słowa
„(Wydanie
czwarte) Zaktualizowane w związku z nowymi wydarzeniami”
mogą
oznaczać cokolwiek. Ja odebrałam je jako nowe wydarzenia (jakie?
Nikt nie wie), ale wciąż SPRZED rozpoczęcia akcji opowiadania. W
ogóle nie spodziewałam się, że zostanę zaatakowana informacjami,
do których nie powinnam mieć na tym etapie dostępu. Dobrze, że
przeczytałam je jakiś czas przed zabraniem się za rozdziały i
zaczęły powoli zacierać się w mojej pamięci, inaczej zostałabym
pozbawiona jakiegokolwiek elementu zaskoczenia (choć i tak niektóre
rewelacje z początku mi go odebrały). Konkludując — miało być
sprytnie, a wyszło kiepsko.
Co
do samego tekstu zakładki Agency
Info:
zdecydowanie nie czytało się go jak kartki wyrwanej z prawdziwej
książki. Został napisany zbyt potocznym językiem, by mógł
znaleźć się w oficjalnym podręczniku. Denerwowały mnie
niedokładne informacje — jak gdyby autorzy sami nie mieli
zielonego pojęcia, o czym pisali, i rzucali ogólnikami na
odczepnego, byle szybko skończyć i mieć z czego zapłacić
rachunki. Do tego znalazło się sporo błędów logicznych. Nie będę
się tutaj rozpisywać o potknięciach w pisowni i niepotrzebnych
zmianach czasów, bo zajmę się tym przy omawianiu rozdziałów, ale
trzeba przyznać, że nie dodają one otoczki realizmu. Krótko
mówiąc — zakładka powinna migiem lecieć do edycji, jeżeli
naprawdę miałaby imitować prawdziwy tekst naukowy.
Uwaga
do rozdziałów — jeśli błąd, który omówiłam wcześniej,
pojawił się ponownie w kolejnych cytatach, świadomie nie zwracałam
na niego uwagi. Starałam się wybierać po jednym, dwóch
przykładach dla zasygnalizowania problemu i uważam to za
wystarczającą wskazówkę dla autora.
Tak
Jakby Prolog
Pierwsze,
co rzuca mi się w oczy, to duże litery wszystkich wyrazów w
tytule. Sytuacja ta powtarza się przy wszystkich rozdziałach i
nagłówkach, nie ma więc mowy o przypadku. Otóż w polskich
tytułach dużą literą pisze się tylko pierwszy wyraz —
link.
Analogicznie więc powinno to wyglądać: „Tak jakby prolog”.
„To
był bardzo męczący dzień. Właściwie nie wiem dlaczego, po
prostu był. Najlepiej jednak zacznę od początku. Nazywam się Reva
Angelina McCartney i jestem łowcą zombie”. — Nie rozumiem
umieszczania pierwszych dwóch zdań w rozdziale — później temat
męczącego dnia w żaden sposób nie wraca. Ot, Reva się zmęczyła
i zachciało się jej przez to opowiadać historię życia. Patrząc
przez pryzmat całego rozdziału, wygląda to co najmniej na
niepotrzebne. Zgaduję, że po prostu nie udało się wymyślić
lepszego rozpoczęcia, ale to też jest bardzo kiepskie. Bardziej już
pasowałoby, gdyby zacząć od „Nazywam się...”.
„Należę
do W.A.D.A.Z, czyli World Agency of Defense Against Zombies”. — W
sytuacjach takich jak ta, czyli dwóch różnych znakach
interpunkcyjnych stojących obok siebie, powinno zapisywać się je
oba — powinno być więc „W.A.D.A.Z., czyli”, gdyż każda
litera akronimu powinna mieć po sobie kropkę (oczywiście mówimy o
akronimach z zagranicy, bo polskie kropek nie mają, np. ZUS).
Pierwszy
akapit zbił mnie z tropu przynajmniej kilka razy. Ludzie wiedzą o
zombie czy jednak nie wiedzą? Istnienie tych stworzeń to tajemnica
czy powszechnie znany fakt? Każde kolejne zdanie zdaje się przeczyć
poprzedniemu. No i co to za teorie spiskowe? Reva stwierdza, że
omawianie struktur agencji jest nudne, ja jednak wolałabym się
chwilę ponudzić, ale przynajmniej wiedzieć, na czym stoję.
„Ojciec,
jak to wojskowy, chciał mieć dzielnego synka, a mama, uroczą
dziewczynkę”. — Nie mam pojęcia, po co znalazł się przecinek
między „mama” a „uroczą”. W tym miejscu mógłby za to
pojawić się myślnik zastępujący analogiczną do ojca część
„chciała mieć”.
„Właściwie
nie czuję bólu, no chyba, że ktoś próbowałby spalić mnie
żywcem”. — Zbędny przecinek przed „że”.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego spalanie by ją bolało, a np. topienie
już nie. Jeśli ktoś nie czuje bólu, no to cóż, nie czuje bólu.
Czemu akurat wysokie temperatury to zmieniają?
„No
cóż, przynajmniej będę musiała przejmować się emeryturą”. —
Zabrakło tutaj „nie” między „przynajmniej” a „będę”.
„Rodzice
nawet nie próbowali tego (choroby) przede mną ukrywać. Wiedza ta
bynajmniej nie miała większego wpływu na mój rozwój. Od
zawsze
chciałam dokonać czegoś wielkiego. Biorąc pod uwagę moje
wrodzone właściwości, postanowiłam zostać superbohaterką. Od
razu
zaczęłam trening w tym kierunku, chodziłam na
przykład
na
taekwondo.
Tata często jeździł na
misje
wojskowe, ale gdy
był
w
domu, zawsze znalazł dla mnie czas. Razem zajmowaliśmy się
wszystkimi tymi rzeczami, które ojciec z synem lubią robić
najbardziej. Nie przeszkodziło w tym nawet to, że nie byłam
synem.
Gdy miałam czternaście lat, mama przegrała walkę z rakiem
trzustki. Bardzo to przeżyłam i raczej nie lubię o tym mówić”.
Po
pierwsze — ukrywanie tego typu choroby ze strony rodziców byłoby
największą możliwą głupotą, więc właściwie nie wiem, po
wspominać o tak logicznej rzeczy. Nielogiczne z kolei wydaje się
zdanie, jakoby choroba nie zmieniła niczego w życiu Revy. Powinna i
to dużo. Każdy, nawet najmniejszy ból wynika z uszkodzenia ciała.
Brak takiego bodźca jest bardzo niebezpieczny dla osoby dotkniętej
analgezją wrodzoną — wystarczy poczytać pierwszy lepszy artykuł
na ten temat. Trenowanie sztuk walki i sam pomysł o zostaniu
superbohaterką powinien zostać od razu wybity Revie z głowy przez
rodziców. To, co dla zwykłego dziecka nie będzie dużym
zagrożeniem, dla niej mogłoby skończyć się śmiercią.
Po
drugie — nie rozumiem, dlaczego wieści o chorobie, byciu
superbohaterką, zabawach z ojcem i, w szczególności, śmierci
matki, są w jednym akapicie. To zupełnie różne tematy, o różnym
tonie i niepowiązane ze sobą zbyt ściśle. No bo tak, wszystko
fajnie, mała Reva biega sobie po podwórku w pelerynie, a tu nagle
pojawia się obraz martwej matki — niezbyt to do siebie pasuje.
Po
trzecie — zastanawiam się, jakim cudem Reva zaszła tak daleko.
Już liceum wojskowe powinno być dla niej zamknięte na cztery
spusty, bo na pewno nie biorą wszystkich kandydatów jak leci, tylko
trzeba mieć zaświadczenie o możliwości podjęcia nauki na takim
kierunku. O ile jej ojciec nie znał jakiegoś lekarza i nie załatwił
jej szemranego papierka po znajomości (co byłoby wielką głupotą
z jego strony), nie sądzę, by mogła ukończyć jakąkolwiek szkołę
o profilu wojskowym, a co dopiero podejmować czynną służbę
wojskową (naprawdę była głupia, jeśli myślała, że oszuka
system, choć chyba głupi ma szczęście, patrząc, że jednak jej
się udało [co jest dla mnie mega naciągane tak swoją drogą]). W
końcu ze swoim stanem zdrowia Reva byłaby zagrożeniem nie tylko
dla siebie, ale też dla swoich współtowarzyszy. Szkoda również,
że nie zostało powiedziane, w jakim kraju dzieje się akcja, bo
było ku temu kilka okazji.
„Powiedział,
że nie może patrzeć jak taka zdolna dziewczyna gnije w tej
jednostce”. — Brakuje przecinka przed „jak”.
„Wręczył
mi adres, pod którym przeprowadzano rekrutację do W.A.D.A.Z i
polecił się tam zgłosić”. — Sytuacja z brakiem kropki
powtarza się, choć w innej wersji, bo tutaj nie ma żadnego innego
znaku, który mógłby wprawiać w konfuzję. No właśnie, brakuje
tu również zamknięcia wtrącenia przecinkiem przed „i”.
Ogólnie kropki w skrócie „W.A.D.A.Z.” wydają się dość
problematyczną kwestią — raz są wszystkie, innym razem już
brakuje tej ostatniej.
„Już
wcześniej słyszałam od ojca o organizacji anty-zombie, nikt jednak
nie raczył mi powiedzieć gdzie mam wysłać swoje CV”. —
Brakuje przecinka przed „gdzie”.
„Zaczynając
od podstaw: Zombie powstają w wyniku zarażenia wirusem Z”. —
Dlaczego „zombie” zostały zapisane tutaj dużą literą? Nigdzie
indziej tak nie jest.
„Jego
działanie wymyka się wszelkim prawą biologii”. — „Prawom”
— „prawą” można być co najwyżej czyjąś ręką.
„Aby
zapobiec rozpadnięciu ciała, główny ośrodek wirusa po jakimś
czasie tworzy coś na kształt nitek, trzymających zwłoki do kupy”.
— „W kupie”. „Do kupy” mogłoby być przy wyrazie
„składać”. Zbędny przecinek przed „trzymających”.
„Owe
członki po jakimś czasie tak jakby odżywają, trzeba więc uważać
aby na przykład taka zombie-noga nie kopnęła cię w dupę”. —
Brakuje przecinka przed „aby”.
Plus, „owe” to forma przestarzała, mocno niepasująca do
stylizacji na mowę potoczną.
„Są
one
szybkie,
zwinne i posiadają resztki inteligencji. Na szczęście zdarzają
się one
rzadko”.
— Powtórzenie.
Mam
nadzieję, że Reva na szkoleniu dostała lepsze informacje niż te,
które przekazuje czytelnikom, bo równie dobrze mogłaby mówić:
„takie coś z takim czymś bez takiego czegoś” i wyszłoby mniej
więcej na to samo. Niestety nie brzmi to tak, jakby protagonistka
chciała oszczędzić odbiorcom bólu głowy od nadmiaru naukowego
bełkotu, a jakby takie szczegóły nie zostały nawet wymyślone.
Chętnie poznałabym nazwę „takiego czegoś, co steruje
człowiekiem” albo „czegoś na kształt nitek trzymających
zombie w kupie”. To nawet nie musiałaby być oficjalna nazwa, a
żargon wojskowych z jednostki Revy. Nie sądzę, żeby
współpracownicy bohaterki, albo nawet i ona sama, nie nazwaliby
tych rzeczy po swojemu choćby i dla wygody.
„Na
początku zwiadowcy, zbierają informację o miejscu ataku”. —
Bardziej pasują tu liczba mnoga, czyli „informacje”. Poza tym
znów pojawia się przecinek, którego istnienia nie jestem w stanie
w żaden sposób usprawiedliwić.
„Te
wszystkie przydatne informacje są jakże nudne”. — Nie jestem
przekonana, czy na pewno chodziło o „jakże”,
a na pewno nie w tym miejscu — to słowo bardziej pasuje przed
„przydatne”.
„Mamy
też
do dyspozycji siłownie, stołówkę i część rekreacyjną”. //
„Mamy
na
przykład do wyboru taki sprzęt jaki się tylko nam spodoba”. //
„Wszystko po to aby uatrakcyjnić pracę tutaj, ma
ona
jednak też swoje złe strony”. — Powtórzenia, do tego raczej
„siłownię” — Reva wspomina w kolejnym rozdziale o jednej.
Plus brakuje przecinka przed „jaki”.
Pod
koniec rozdziału aż chciałoby się rzec — Reva, jak ja cię
zaraz palnę w łeb za gadanie, że wszystko jest nudne. Chcę to
wszystko wiedzieć! Bardzo mi szkoda, że tak poskąpiono szczegółów
na temat zombiaków i samej organizacji. Jeśli ten rozdział ma być
praktycznie jedną wielką ekspozycją, no to niech będzie
przynajmniej porządną ekspozycją.
No
właśnie, jeśli już jesteśmy przy ekspozycji. Jedni nienawidzą,
innym nie przeszkadza aż tak bardzo. Decydując się na potężną
jej dawkę w samym prologu, bardzo łatwo odrzucić od opowiadania tę
pierwszą grupę.
Przyjmuje
się, że nie powinno się zaczynać historii od ekspozycji, że to
choroba niedoświadczonych autorów i osób nazbyt zakochanych w
światach, które kreują. Ogólna zasada mówi, że opowieść
powinno rozpoczynać się jak najbliżej ważnych wydarzeń lub
zmian. Tutaj niestety tak nie było, bo cały prolog okazał się
autobiografią protagonistki. Czy potrzebowałam tych wszystkich
suchych informacji? Z całą pewnością nie.
Tym,
co jednak wybiło się na pierwszy plan i zostało najjaśniejszym
punktem tekstu, jest narracja Revy. Muszę przyznać, że tak
wyluzowana główna bohaterka bardzo przypadła mi do gustu. Nie
wiem, czy ta stylizacja sprawdzi się na dłuższą metę, ale na
razie jestem bardzo pozytywnie nastawiona.
A
co ogólnie sądzę o rozdziale? Ano podobał mi się nawet mimo
pewnego niedosytu i kilku zgrzytów. Jak na rodzaj treści, którą
dostałam (czyli ekspozycję), długość prologu była bardzo
przyjemna — nie za długa i nie za krótka. Ilość błędów
zmieściła się w granicach spokojnego czytania (najgorzej wyszło
tu z przecinkami). Styl na razie nie do końca jest wyrobiony, ale to
normalne przy początkach, bo autorzy nie zdążają się jeszcze
wkręcić w opowiadanie. Najważniejsze, że sama treść zaciekawiła
mnie na tyle, bym chciała kontynuować lekturę.
Dzień
jak codzień
Na
sam początek zauważyłam różny zapis tytułu: w spisie treści
nieprawidłowo „dzień, jak codzień”, a w samej notce już
„dzień jak codzień”. Dodatkowo, słowniki nie akceptują
pisowni łącznej w „codzień”, zastępując ją formą „co
dzień”.
Zastanawiająca
jest też długość rozdziału: okazuje się on bowiem prawie o
połowę krótszy od prologu — tylko nieco ponad pięćset słów.
Jestem bardzo ciekawa, jak przełoży się to na treść.
„Jak
zwykle obudziłam się koło południa. Na szczęście tym razem
udało mi się nie przespać lunchu. Taka już jestem, po prostu
kocham spać. Bynajmniej nie mam żadnych problemów ze wstawaniem.
Zawsze potrafię się rozbudzić w niecałe pięć minut, i to nawet
bez kawy. Chodzi o to, że ja po prostu uwielbiam
drzemać.
Moje sny są strasznie popieprzone, dlatego uwielbiam
śnić.
Szkoda, że w ciągu godziny o nich zapominam, bo jestem pewna, że
na ich podstawie mogłabym napisać świetną książkę”. — To
wydaje się strasznie pokręcone: Reva nie ma problemów ze
wstawaniem, ale lubi spać do południa, bo ma dziwne sny. Czy to nie
znaczy więc, że jednak ma problemy ze wstawaniem? W końcu przecież
nie robi tego o normalnej porze.
Pierwszy
akapit zahacza o temat lunchu, a potem całkowicie go pomija i
kontynuuje coś całkiem innego. Lunch wraca dopiero w kolejnym
akapicie. Uważam, że o wiele lepiej opowiedzieć najpierw o jednej
rzeczy, a dopiero potem przechodzić do drugiej — inaczej
czytelnicy mogą poczuć się zdezorientowani. Takie skakanie
pojawiło się też w prologu, więc obawiam się, że niestety
będzie to tutaj nagminne.
Już
na początku zaczyna się również mieszać czas przeszły i
teraźniejszy. Ogólna zasada jest taka, żeby chociaż w obrębie
akapitu trzymać się tylko jednego — tutaj z pewnością tak nie
jest. W niektórych miejscach brzmi to nawet naturalnie, w końcu
mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, ale na ogół wygląda
mocno chaotycznie, np.:
„Razem
z resztą drużyny usiadłam przy naszym ulubionym stoliku w kącie
sali. W
samobójcach jest nas ośmioro. Wydaje się że to niewiele, ale jak
już wspominałam, ratownicy borykają są z ciągłym wakatem. Razem
z nami siada również dwóch chłopaków ze spalarki i mój
najlepszy kumpel Tim, który jest zwiadowcą.
Rozmowy
przy posiłku jak zwykle dotyczyły jakiś dupereli, co chwilę
padały też jakieś seksistowskie komentarze”.
Pisząc
w czasie przeszłym, najlepiej trzymać się go i tylko w ramach
wyjątku zmieniać go na teraźniejszy. Szczególnie nie powinno się
tego robić w środku zdania. Nie ma obawy o nieporozumienia,
czytelnicy są przyzwyczajeni, żeby odbierać czas przeszły nie
tylko jako jednorazową czynność, która już przeminęła, ale też
i coś, co dzieje się ciągle w życiu bohaterów.
„Rozmowy
przy posiłku jak zwykle dotyczyły jakiś
dupereli,
co chwilę padały też jakieś
seksistowskie
komentarze”. — „Jakichś”, „jakiś” odpowiada za liczbę
pojedynczą męskoosobową, np. jakiś pływak.
„W
obrażaniu przeciwnej płci jestem nawet lepsza niż koledzy”. —
Oni obrażają dziewczyny, a ona, gadając z nimi, obraża ich? To
nie brzmi jak dobra taktyka.
„Na
stołówce nikt nie śmiał poruszyć tematu misji sprzed dwóch
tygodni, podczas której straciliśmy dwoje ludzi. Gdybyśmy
rozpamiętywali każdą śmierć członka drużyny, już dawno byśmy
oszaleli. Okręg działań naszej grupy jest stosunkowo mały, więc
idealnie nadaje się do nabywania doświadczenia”. — Podobny
problem jak z ze wspominaniem o śmierci matki, tyle że tutaj
najpierw Reva wspomina członków załogi, a potem nagle w tym samym
akapicie zaczyna gadać o okręgu działań drużyny. Do tego
zastanawiające jest wspomnienie, że stracili „dwoje ludzi”.
Dwoje oznacza osoby o różnych płciach, a wcześniej Reva wspomina
tylko o dwóch dziewczynach w bazie — wydaje mi się, że bardziej
zwróciłaby uwagę, jeśli niedawno straciliby trzecią. Jeśli obaj
zmarli byli mężczyznami, byłoby „dwóch”.
„Wszystko
wskazywało na to reszta dnia będzie spokojna”. — Brakuje „że”
między „to” a „reszta”.
„To
był
już
siódmy atak w ciągu trzech miesięcy. Jak na taki mały okręg jak
nasz to
było
dość
nietypowe”.
„Ciekawe
co teraz powiedzą ci, którzy narzekają na niektórych ludzi i te
ich „problemy pierwszego świata”. W mojej ocenie problem żywych
trupów jest jednak warty uwagi”. — Brakuje przecinka przed „co”.
To zdanie jest dość konfundujące, bo wciąż nie wiem, czy ludzie
wiedzą, czy nie wiedzą o zombie — mam nadzieję, że ta zagadka
rozwiąże się niedługo raz na zawsze.
„W
ciągu kwadransa wszyscy wyjechaliśmy naszymi dwoma Jeepami”. —
Powinno być „jeepami”.
„Różnica
między nami a antyterrorystami jest taka, że nawet godzina różnicy
zombie nie obejdzie, nadal będą tak samo głodne i zabójcze.
Zaatakowanym ludziom również nic się nie stanie, i tak albo
zostali zagryzienie
od
razu, albo schowali się w jakimś bezpiecznym miejscu”. — Wow,
mocna końcówka, choć tak naprawdę wątpię w całkowitą
prawdziwość tych słów. Może to wynikać z faktu, że nie znam
wszystkich szczegółów dotyczących ataków zombie, ale godzina
różnicy jak dla mnie powinna mieć duże znaczenie.
Szczerze
powiedziawszy, po dotarciu do końca, mam mieszane uczucia. Znów
zastałam streszczenie przeplatane z ekspozycją — ani jednego
dialogu, a opisy szczątkowe, więc wyszło słabo. Przynajmniej Reva
wciąż jest ciekawą narratorką.
Z
jednej strony fajnie, że dowiedziałam się czegoś o ogólnych
nastrojach w agencji, ale z drugiej nie było żadnej akcji, a
najważniejszą informacją rozdziału wydaje się to, że Reva lubi
spać.
Nie
powiem, miło i sprawnie się to czytało, ale liczyłam, że po
prologu zobaczę trochę brutalnej walki z zombiakami, a dostałam
poranne czynności i schodzenie na śniadanie w wersji
wojskowej.
Człowiek
Człowiekowi Wilkiem
„Zwyczajnie
nie ma nic - ani informacji o unikaniu zakażenia, ani nawet środków
łączności z łowcami zombie”. — Zamiast dywizu powinien tutaj
stać myślnik: pauza (—) lub półpauza (–) do wyboru.
W
pierwszych zdaniach tego rozdziału Reva stwierdza, że ludzie jednak
nie wiedzą o zombie. Cóż, chyba nie mam innego wyboru, jak jej
uwierzyć, bo ciągłe miotanie się między różnymi wersjami
zaczyna robić się męczące.
„Czasem
mija nawet kilka godzin nim się dowiemy o ataku”. — Brak
przecinka przed „nim”.
„Gdy
znaleźliśmy
się na miejscu okoliczna ludność była właśnie ewakuowana pod
pozorem awarii grożącej wybuchem, a zwiadowcy od jakiegoś czasu
już pracowali. Na ich motorach o wiele łatwiej dostać się na
miejsce akcji” oraz „Gdy
się
zbroiliśmy przekazano nam zebrane już informacje”. — Brakuje
przecinków w zdaniach złożonych rozpoczynających się od „gdy”.
„Zombie
wypełzły z kanałów przebijając się do piwnicy”. — Brakuje
przecinka przed „przebijając”, który oddzielałby czasownik
(„wypełzły”) od imiesłowu („przebijając”).
„Szkolna
budowla była bardzo stara”. — Raczej mowa o budynku.
Można też po prostu napisać „szkoła”.
„Podczas
drugiej wojny światowej znajdowało się w nim ukryte wyjście
ewakuacyjne, prowadzące do kanalizacji”. — Takie cytaty
sprawiają, że miejsce akcji nie brzmi zbyt amerykańsko — z tego
właśnie powodu początkowo skreśliłam USA z listy podejrzanych.
Zakładka
Agency
Info
twierdzi,
że zombie nie potrafią chodzić po schodach ani się wspinać —
jak zatem mogłyby przedostać się z kanałów do piwnicy i stamtąd
na parter? Nie sądzę, aby ktoś łaskawie rozłożył im rampę, a
kolejny rozdział wyraźnie mówi, że do piwnicy agenci musieli
zejść.
„Gdy
przeszliśmy przez niewielką furtkę od razu natknęliśmy się na
przemienionego dozorcę. John strzelił bez wahania”. — Brak
przecinka przed „od” oddzielającego od siebie dwie części
zdania złożonego. Takie zdanie można łatwo poznać po dwóch
czasownikach — jeśli pojawia się ich dwa lub więcej, należy je
od siebie oddzielić przecinkami.
„Grube
cielsko zombie zwaliło się na ziemię. W filmach nigdy nie pokazują
tak oczywistych rzeczy. Jeszcze nigdy nie widziałam w telewizji
zombiaka
z nadwagą. Może w ten sposób telewizja
zmniejsza
koszty charakteryzacji?”. — Nie bardzo wiem, czego tyczy się
drugie zdanie — jest zbyt ogólnikowe.
„Nie
mają też wytworzonych tych dziwnych niteczek, czy jak im tam było”.
— Zbędny przecinek przed „czy”, by występuje tu w funkcji
spójnika. Eh, chyba jednak nie dowiem się, czym są te nitki. Plus
Reva wygląda przez coś takiego na dość głupią, bo domyślam
się, że wiedza na ten temat w agencji walczącej z zombie to
totalne podstawy.
„Widok
takich małych truposzy i świadomość, że ofiarami są niewinne
dzieci jest okropna. Wielu z nas uważa to za najcięższy element
naszej pracy. Wkrótce pozbyliśmy się wszystkich żywych trupów
pałętających się na terenie należącym do szkoły”. —
Brakuje przecinka przed „jest”, który zamknąłby wtrącenie.
Kolejny sztandarowy przykład wrzucania wszystkiego na kupę — co
ciekawe, znów wraca temat śmierci. Zaczynam się nawet zastanawiać,
czy to nie jest celowy zabieg. Mimo wszystko zwyczajnie źle to
wygląda — widać w tym brak dbałości o segregację tekstu pod
kątem tematyki i tonu, przez co wdziera się chaos. Reva mówi
teoretycznie o czymś trudnym dla żołnierzy, a sekundę później
relacjonuje, że już pozbyli się wszystkich zombie-dzieci. Tyle z
trudności. To możliwie najgorszy wynik użycia ekspozycji —
potencjalnie ważny moment został od razu zabity przez suchy,
jednozdaniowy komentarz. Z obecności morderczych zombiaczków można
by wycisnąć naprawdę wiele makabrycznych scen zakończonych
przeróżnymi wnioskami i spodziewałam się, że zostanie to jakoś
pociągnięte. Niestety padła decyzja o kontynuowaniu akcji bez
żadnego rozwinięcia tego tematu i cały potencjał został
zmarnowany.
W
środku rozdziału pojawia się wolna linijka, ale z treści nijak
nie wynika, że chodzi o przerwę czy zmianę sceny. Jak ekspozycja
była, tak dalej jest — zupełnie nie rozumiem chęci oddzielenia
tych dwóch fragmentów.
„Zakończono
pierwszą część ewakuacji. Zwiadowcy donieśli jednak o dwóch
niewielkich grupach ocalałych, uwięzionych w
bibliotece
i w
piwnicy.
Zombie w
budynku
miało być stosunkowo niedużo. Około pięćdziesiąt świeżaków
i kilkanaście
tych,
które przyszły z kanałów. Na szczęście wśród nich nie było
mutantów”. — To, że zakończono pierwszą część ewakuacji,
nie wyklucza się wcale ze znalezieniem nowych grup ocalałych, jak
wskazuje „jednak” w drugim zdaniu. Plus podwójne spacje.
„Biblioteka
znajdowała się na parterze i miała formę tak jakby wysepki na
skrzyżowaniu korytarzy”. — Narratorka powinna wiedzieć, na co
patrzy, więc sformułowania typu „tak jakby”, „jakieś”,
„coś” i inne sugerujące niewiedzę słowa powinny zostać
wyeliminowane — w końcu jeśli nie ona, to kto ma wiedzieć?
„W
środku miało się znajdować siedmioro dzieci oraz dwoje
nauczycieli” i „Wrzaski zwabiły dwoje zombie”. — Te cytaty
utwierdzają mnie w przekonaniu, że wcześniejsze słowa o dwóch
zmarłych agentach mogą być prawdziwe. Używanie zawsze formy
„dwoje” jest po prostu podejrzane.
„Zewsząd
było
słychać
jęki truposzy. Zaczęliśmy iść w stronę biblioteki, po drodze
wybijając żywe trupy, które się napatoczyły. Nie było
czasu
na dekapitację, mieliśmy jednak jakąś godzinę do ich ponownego
powstania. W końcu dotarliśmy do celu. Drzwi były
zamknięte.
Trzeba było
otworzyć
je z kopa”. — Znów pojawia się dziwne użycie „jednak”.
Polecam porządne przestudiowanie jego znaczenia.
„-
Spokojnie, przyszliśmy z pomocą - powiedziałam, starając się je
uspokoić”. — No i stało się, w końcu mamy pierwszy dialog.
Szkoda tylko, że niepoprawnie zapisany za pomocą dywizów.
Koniecznie trzeba je zmienić na myślniki.
Swoją
drogą, zamiast straszyć dzieci, mogli najpierw krzyknąć, że nie
zrobią im krzywdy, a potem dopiero wywalać z kopa drzwi.
„Gdybyśmy
dotarli tu wcześniej, ten człowiek nie musiałby szukać lekarstwa
dla dziecka i prawdopodobnie nie zostałby zakażony”. — Reva
zaprzecza tutaj sama sobie — we wcześniejszym rozdziale twardo
mówiła, że nieważne, kiedy jej oddział przyjedzie, bo kto miał
umrzeć, i tak umrze, a teraz nagle zmiękło jej serce?
„Usłyszałam
pojedynczy strzał, po wykonanej robocie szybko dołączyliśmy do
grupy”. — Zrobiłabym z tego dwa zdania.
Zastanawiam
się, co z nauczycielką/drugim nauczycielem. Wspomniane zostało
tylko o jednym nauczycielu, a potem tylko o dzieciach. Można
domyślić się, że uratował/a się z nimi, ale to nieco dziwne, że
nie ma o niej/nim żadnego słowa.
„-
Właściwie to nic - odpowiedział Trevor, bawiąc się czymś
małym”. — Reva na pewno nie była w stanie tego zobaczyć?
„Chciałeś
żeby to się stało na oczach dzieci?”. — Brak przecinka przed
„żeby”.
„Całe
szczęście przechodzi ci jak tylko wypijesz sobie dwa piwka…”. —
Brak przecinka przed „jak”.
„Natychmiast
porzuciliśmy ten ponury temat. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę,
co rusz rzucając głupie żarty”. — To doskonały przykład
tego, jak nie używać streszczeń. Po co mi wiedza o tym, że Reva z
przyjacielem pożartowali, jeśli nie mogłam się pośmiać z nimi?
Trochę
nie rozumiem, jak tytuł miałby nawiązywać do treści rozdziału —
dostaliśmy walkę z zombie, za to żadnego konfliktu na linii
człowiek-człowiek nie stwierdzono.
Trzeba
za to przyznać, że ten rozdział prezentował się nieco ciekawiej
od poprzedniego — głównie ze względu na pojawienie się zombie,
a dokładnie mówiąc, jednego tłustego zombie, bo śmierdząca masa
z podwórka i korytarzy się nie liczy.
Z
pozytywów — wreszcie pojawił się dialog, a nawet kilka.
Oczywiście o wiele lepiej byłoby, gdybym dostała je od rozdziału
pierwszego albo chociaż drugiego — scena w stołówce idealnie się
do tego nadawała.
Wciąż
mam wiele pytań odnośnie zombie i całej reszty. Jak na razie nie
mogę poskładać tego wszystkiego w całość, ale jest jeszcze
wcześnie, więc mogę to wybaczyć. Oby tylko niedługo sytuacja
nieco się wyklarowała, bo inaczej będzie trudno cieszyć się
lekturą.
… a
Zombie Zombie Zombie
„Gdybym
miała kiedykolwiek wybierać miejsce do kręcenia horroru, byłaby
to
właśnie piwnica w tej starej szkole, chodź sceneria przypominała
bardziej opuszczony psychiatryk, niż miejsce, gdzie jeszcze kilka
lat temu odbywały się lekcje”. — Zbędny przecinek przed „niż”.
„Choć” nie „chodź” — „chociaż”, nie „chodzić”.
Lekcje odbywające się w piwnicy nie brzmią jak dobry pomysł, a
przynajmniej w takiej, którą próbuje się tutaj opisać. Wymogów
BHP na pewno ten budynek by nie spełnił.
„Korytarz
był
dość
wąski. Ściany były
pokryte
łuszczącą się farba w odcieniu jajecznicy, a strop był
tak
niski, że Trevor, który ma nie więcej niż 190 cm wzrostu, musiał
się garbić aby nie szorować czupryną sufitu”. — „Farbą”
i „sto dziewięćdziesiąt”. Ten bardzo krótki opis wcale nie
wywołuje u mnie gęsiej skórki, nijak też nie wczułam się w
horrorowy klimat — trochę złuszczonej farby i niski strop to nic
strasznego; w dodatku nie wiem, czemu Reva miałaby kojarzyć piwnicę
z psychiatrykiem. Miało być przerażająco i klaustrofobicznie, a
wyszło nijako.
„Czy
ci uczniowie nie mogli znaleźć sobie gorszego miejsca na
kryjówkę?”. — Lepszym pytaniem jest, jak w ogóle się tam
dostali. Wiadomo, że zombie przylazły z piwnicy na parter —
dzieciaki wbiegły prosto w nie? No i zastanawia mnie, że nic w tej
szkole nie jest zamknięte — przejście do kanałów otwarte,
przejście do piwnicy otwarte, przejście na parter… tak, zgadza
się, otwarte. Czy oni nie słyszeli o zamkach? Przecież gdyby nie
zamykali takich pomieszczeń, na sto procent jakieś głupie
dzieciaki urządziłyby sobie tam zabawy. No i właśnie — zamiast
wczuwać się w akcję, myślę o tak rażących niedociągnięciach.
Przy dobrym horrorze nie powinnam nawet przez chwilę zastanawiać
się, czy to logiczne, że w szkole nie przestrzegają najprostszych
reguł. Powinnam siedzieć w napięciu, czekając na uchylające się
ze zgrzytem drzwi i wybiegającą zza niech gromadkę przerażających,
jęczących zombie-dzieci.
„Wyciągniecie
ich wydawało się jednak dość proste, nawet dla takiego nowicjusza
jak ja”. — „Wyciągnięcie”. Tak właściwie to ile czasu
Reva już jest w W.A.D.A.Z., że nazywa się nowicjuszką?
„Mieli
pilnować aby żaden zbłąkany trup, przypadkiem się tu nie
przedostał.” — To jeden z tych przecinków, których zupełnie
nie rozumiem. Zamiast przed „aby” pojawia się na samym środku
zdania. Po rozdzieleniu obu części żadna z nich samodzielnie nie
ma sensu, więc dlaczego?
„Z
zamkniętego pomieszczenia dochodziły szepty, po chwili stare, lekko
zdewastowane
drzwi jednej z klas lekko
się
uchyliły”. — W teorii „zdewastowany” to synonim do
„zniszczony”, ale w praktyce brzmi on nieco bardziej, hm…
poważnie i używa się go do zniszczeń na większą skalę, dlatego
połączenie z „lekko” brzmi kiepsko, jak „trochę przepiękna”
albo „ociupinkę przerażający”. Jeśli chce się zaznaczyć, że
coś było tylko troszkę muśnięte zębem czasu, używanie wyrazu
oznaczającego największe możliwe zniszczenie i dodawanie do tego
„lekko” nie ma sensu. Należy szukać słowa odpowiadającego
najwierniej opisowi — tutaj mogłoby być np. podniszczone albo
poobijane.
„Gdy
byliśmy w połowie drogi, usłyszeliśmy krótkie, ale znaczące
zdanie. „O kurwa!!!””. — Nie mogę powiedzieć, żeby było
to zdanie, prędzej słowa. No i lepiej byłoby, gdyby były zapisane
po myślniku, dwukropku, a najlepiej po prostu od nowego akapitu jako
dialog.
„Poczułam
wtedy przeciągły ból, który był dla mnie całkiem nieznanym
doświadczeniem. Ostatnio zdarzyło mi się cokolwiek czuć, gdy ktoś
przypadkiem postrzelił mnie na strzelnicy”. — Ale jak to? Reva w
prologu stwierdza, że mogłaby coś poczuć tylko, jeśli zacznie
się palić (choć i w tę teorię trudno mi uwierzyć). Tutaj nagle
stwierdza, że czuje ból, i dodaje, że czuła coś (niestety nie
wiadomo, czy to samo co teraz) już wcześniej, kiedy została
postrzelona. No więc jak to z nią jest? Naprawdę mam uwierzyć, że
ugryzienie zombie nagle uleczyło jej chorobę?
Stwierdzam,
że opis zeżarcia Revy był strasznie suchy. Wszystko napisane
ciągiem, jedno zdanie za drugim, w tym samym akapicie z
pięćdziesięcioma innymi rzeczami. Nudne chodzenie po korytarzu nie
powinno zabierać tyle samo miejsca co walka z zombie na śmierć i
życie, a tak właśnie się stało. Zabrakło tutaj dłuższego,
szczegółowego opisu całego zajścia oraz — co ważniejsze —
reakcji Revy na wydarzenia, emocji, odczuć i myśli. Jej porażka
nie wybrzmiewa tak, jak powinna. To tylko kolejny punkt na liście
wydarzeń.
Nie
może tak być — takie zdarzenie ma być super emocjonujące dla
czytelnika — w końcu bohaterka właśnie umiera. Niestety dotarłam
do trzeciego rozdziału i wciąż nie zżyłam się z protagonistką.
Wszystko to, co jej dotyczy, czytam z takim samym neutralnym wyrazem
twarzy. Myślę sobie: O,
Reva siedzi na stołówce; o, morduje sobie zombiaki; o,
„rozpaczliwie” woła o pomoc; o, zostaje zeżarta — e tam, i
tak pewnie nie umrze, przecież to dopiero początek opowiadania.
Nie powinno tak być — jeśli nie zależy mi na tym, co się stanie
z panną McCartney, po co mam dalej czytać?
„Było
źle,
i to bardzo, kurwa, źle. Z przerażeniem zauważyłam, że z mojego
ciała były
powygryzane
kawałki mięsa”. — Bardziej pasowałoby „zostały”.
„Nie
wiem ile czasu minęło od kiedy, tak jakby umarłam”. —
Przecinek w dziwnym miejscu — zamiast przed „ile” pojawia się
przed „tak”, oddzielając części zdania, których nie powinno
się dzielić. Wygląda na to, że pojawia się myśl o tym, żeby
separować od siebie czasowniki przecinkami, niestety brakuje wiedzy,
jak to robić.
„Jeden
ze zmutowanych zombie chwycił
mnie
za rękę i wyrwał ją w łokciu. Kończyna upadła na ziemię.
Niewiele myśląc chwyciłam
ją
i odskoczyłam kilka metrów w tył. Instynktownie wiedziałam co
powinnam zrobić”. — Brak przecinków przed „chwyciłam” i
„co”.
„Przytknęłam
wyrwane ramię na miejsce, po chwili kości się połączyły, a
mięśnie powoli zaczęły się scalać”. — Prędzej stawy, a nie
kości.
Pierwszy
akapit nowej sceny jest stanowczo za długi. Wszystko ściśnięte
razem. Tak zdecydowanie nie powinno być.
„Zrobiłam
unik i padłam na ziemię, jednocześnie podcinając napastnika
oszczędnym kopnięciem”. — Nie mam pojęcia, jak wygląda
„oszczędne kopnięcie”, które nie wygląda jednocześnie
komicznie.
„Wykonałam
prosty gest dając do zrozumienia, że wszyscy nie żyją”. —
Niestety jaki był to gest, nie wie nikt.
„Na
moim
ciele wciąż widniały paskudne ślady po niektórych ugryzieniach.
Na
jego
twarzy malowała się trwoga”.
„Ludzie
ze spalarki relacjonował to, czego byli świadkami”. —
„Relacjonowali”.
„Tego,
jak mordowałam zombie gołymi rękami, mając zapewne szaleństwo w
oczach. — Ci ludzie nie byli pewni, co widzieli, że „zapewne”?
„-
No dobra McCartney”. — Za każdym razem, gdy wtrąca się do
dialogu czyjeś imię, nazwisko, ksywkę, zawód i inne określenia,
należy oddzielić je przecinkiem — pełnią one bowiem funkcję
wtrącenia. Tutaj należy więc postawić przecinek przed
„McCartney”.
„Tych
zombiaków było dziesiątki, jeśli nawet nie setki”. — Setki
zombiaków? Jak mam uwierzyć, że to wszystko się nie wydało,
kiedy na setki zombiaków agencja posyła kilka/kilkanaście osób?
Zapewne nie tylko ten jeden atak wyglądał w ten sposób. Szansa na
to, że agencja za każdym razem posprzątała wszystko do czysta,
jest bardzo, ale to bardzo mała.
„-
Ja pierdolę - był naprawdę zmieszany”. — Powinna się znaleźć
kropka po wypowiedzi i duża litera w „był” — dopisek nie
dotyczy sposobu wypowiedzenia zdania, a stanu emocjonalnego
mężczyzny.
„To
jest zupełnie niezgodne z tym jak działa wirus Z”. — Brak
przecinka przed „jak”.
„-
Jestem głodna - dodałam nieśmiało po chwili. // Wszystkie oczy z
przerażeniem zwróciły się w moją stronę”. — Bardzo dobra
końcówka, idealnie wpasowuje się w czarny humor. Oby takich
więcej.
Cóż,
mimo że tak naprawdę dużo się działo, właściwie trudno wyrazić
mi zdanie o tym rozdziale. Wszystko (oprócz zabawnej końcówki)
było takie… przytłaczająco nijakie. Suchość zabiła cały
makabryczny wydźwięk scen.
Były
tam jakieś dzieci, ale czy zostały uratowane, czy nie, nie miało
żadnego znaczenia. Trevor i reszta grupy Revy zginęła, a ja wcale
się nie przejęłam. Kończyny latały, krew bryzgała, a wyobraźnia
nie podsunęła mi ani jednego sugestywnego obrazka. Sama Reva
dosłownie umarła i powstała jako myślące półzombie, a moja
jedyna reakcja na to brzmiała — Aha.
Okej, no spoko.
Końcówka
ratuje resztę. Dowódca myślący tylko o raporcie też bardzo
dobry. Do tego trzeba powiedzieć, że Reva wciąż jest ciekawą
protagonistką (zabranie zegarka), chociaż mocno brakowało mi
większej ilości wewnętrznych przemyśleń na to, co działo się
wokół niej.
A
w Mordę Chcesz?
„Chyba
nazywał się Abercrombie - wręczyłam mu przedmiot i pomachałam na
do widzenia”. — Znów, dopisek nie należy do sposobu
wypowiedzenia zdania (tylko wtedy można pominąć kropkę i zacząć
go od małej litery), więc potrzeba postawić na końcu zdania
kropkę, a następne zacząć dużą literą.
„-
Spokojnie panowie, obiecuję, że będę grzeczna - powiedziałam
rozbawiona i posłusznie wsiadłam do samochodu”. — Kolejny
przykład na oddzielanie imion lub określeń osób od reszty zdania.
Brakuje przecinka przed „panowie”, bowiem, tak samo jak inne
wtrącenia, trzeba je oddzielić z obu stron.
„Siedziałam
z tyłu ubrana w podkoszulek i podarte spodnie kombinezonu”. —
Kombinezon jest jednoczęściowy, więc gdzie podziała się jego
góra? Zombie aż tak obżarły Revę, że nic z niej nie zostało?
„Zmierzaliśmy
przecież do stolicy, która była oddalona o jakieś tysiąc
kilometrów”. — „Oddalona” od czego? Zabrakło
doprecyzowania, np. „od nas” lub „od naszej bazy”.
„Na
oko miał jakieś 30 lat” i „Musiał mieć mniej niż 160 cm
wzrostu”. — W tekście literackim trzeba zapisywać liczby
słownie, a więc „trzydzieści” i „sto sześćdziesiąt”.
Nie powinno się też używać skrótów, dlatego „centymetrów”
a nie „cm”. Przy okazji nieco klimatu mogłyby dodać
amerykańskie miary.
„Nosił
okularu w grubych, czarnych oprawkach”. — „Okulary”.
„Gdy
tylko mnie zauważył, uśmiechnął się w dziwny sposób.
Gdyby był rudy, można by pomyśleć, że to właśnie on tył
głównym bohaterem „Laboratorium Dextera”. — Podwójna spacja.
Co to znaczy „dziwny uśmiech”? Obleśny, szalony? O wiele lepiej
byłoby go opisać, zamiast kazać czytelnikom zgadywać. Do tego
„był”, nie „tył”, choć niestety wprowadza to powtórzenie.
Podobało
mi się, jak naturalnie wyszło wplecenie w tekst wzrostu Revy
poprzez porównanie z naukowcem.
„-
Nie trudno się było domyślić - odpowiedziałam”. —
„Nietrudno” — „nie” z przysłówkami odprzymiotnikowymi
piszemy łącznie.
„Z
lekkim przerażeniem spostrzegłam że znajdują się w niej kajdany
wmurowane w ścianę i „Najpierw musimy ustalić, czy nie jesteś
groźna dla innych ludzi albo czy w jakiś sposób nie zarażasz -
powiedział trochę poirytowany” oraz „- Co znowu? - spytał
lekko już wkurzony”. — Identyczne sytuacje jak z „lekko
zdewastowanymi” drzwiami. Brak też przecinka przed „że”.
„-Skąd
wiesz jak na mnie mówią?- spytał” i „- No dalej, bieliznę
też- powiedział Dex”. — Brak spacji przed „myślnikami”.
„Zostałam
w samych majtkach i w staniku sportowym”. — Drugie „w” można
pominąć.
„Nie
macie tu ogrzewania, czy co? - powiedziałam, chodź jako zombie
raczej nie odczuwałam już zmian temperatury”. — „Raczej”,
czyli co, Reva nie wie, czy czuje zmiany temperatury czy nie? Mimo
wszystko to i tak bez sensu, bo gdyby nie odczuwała temperatur, to
nie mogłaby zauważyć, że w laboratorium jest zimniej niż gdzieś
indziej.
„Wyjął
ostrze i z dziwnym zadowoleniem obserwował jak moje ciało się
regeneruje”. — Brak przecinka przed „jak”.
„-
A mieliście tu kiedyś jakiegoś zombiaka? - zapytałam
zaciekawiona. // - Raz, dziesięć lat temu”. — Zombie istnieją
od (przynajmniej) dziesięciu lat i dalej są tajemnicą? Jakoś
ciężko mi w to uwierzyć.
„W
środku nie było nic poza łóżkiem i kocem”. — „Niczego”.
„No
nie jest przyjemne uczucie, uwierz mi”. — „To”.
„-
Oj nie marudź już”. — Przecinek przed „nie”.
„-
Tak, bardzo śmieszne – zirytowałam się. - A nie ma jakiegoś
schabowego, albo czegoś takiego? - spytałam z nadzieją”. —
Czasem zauważam taką zbłąkaną półpauzę w gąszczu dywizów i
zaczynam wszystko kwestionować. Jeśli można użyć jej raz, to
czemu nie wszędzie? To przypadek? Skąd się to tu wzięło? No i
muszę powiedzieć, że ten schabowy to pasuje do Ameryki jak pięść
do nosa. Gdzie podziały się steki?
„Najwyraźniej
tutejsza stołówka była
już
zamknięta. (...) Kanapki, jak to żarcie z automatu, nie były
zbyt
smaczne, ale przynajmniej zjadliwe. Miałam mnóstwo czasu aby
rozmyślać. Właściwie to nie wiedziałam co mam sądzić o tej
całej
sytuacji.
Najgorsza była
ta cała
niepewność.Co
jeśli mieli zamiar zrobić ze mnie królika doświadczalnego? Takie
życie byłoby
do
niczego. Postanowiłam jednak, że zacznę się martwić, dopiero gdy
wszystko się już wyjaśni. Na razie i tak nie było
sensu.
Wszystko było
dla
mnie tak odmienne, że nawet nie umiałam sobie wyobrazić co mnie
czeka”. — Przecinek przed „gdy”, a nie „dopiero”.
Rozdział
taki sobie. Widać, że to przejście między jednymi wydarzeniami a
drugimi i służy zachowaniu ciągu przyczynowo-skutkowego. Był
potrzebny, ale jak łatwo się domyślić, niezbyt interesujący.
Nie
popisała się też Reva. Według mnie nie zachowywała się jak
ktoś, kto właśnie stał się hybrydą zombie i człowieka, raczej
jak pyskata uczennica przyłapana na paleniu w łazience. Gdybym
miała do czynienia z inną narracją, mogłabym uwierzyć, że jej
luźne podejście do całej sytuacji to gra, ale kiedy jej myśli mam
podane na srebrnej tacy, nie da rady podjąć tego w wątpliwość.
To, co robi i mówi, nie wskazuje też na szok ani wyparcie — ona
zachowuje się po prostu, jakby nic takiego się nie stało. Nawet
niewiele myśli o całym zajściu (streszczenie na koniec się nie
liczy, to dowód równie warty z powiedzeniem „na płocie
pisało...”). Nie przejmuje się również śmiercią towarzyszy
ani własnym losem. Rozumiem, że to opowiadanie ma mieć lekki ton i
być śmieszne, ale kurczę, to, co przydarzyło się Revie, jest
zbyt istotne, żeby mogła po prostu wzruszyć ramionami i iść
dalej. To nie zabawny absurd, tylko źle poprowadzona kreacja
bohaterki, która przez takie traktowanie staje się płaska jak
karton.
Z
ciekawszych rzeczy: poznałam nową postać, naukowca ze znajdującej
się w stolicy (na tym etapie niestety wciąż nie wiadomo, że
chodzi o Amerykę) siedziby W.A.D.A.Z. Dexter ma potencjał, ale po
tak krótkim występie ciężko wyrobić sobie o nim zdanie. Zostaje
tylko czytać dalej i mieć nadzieję na pozytywny rozwój wydarzeń.
On
jest Chory
Ten
rozdział jest o wiele dłuższy od poprzednich. Nieźle się
zdziwiłam, kiedy wyliczyłam sobie mniej więcej czas na
przeczytanie go, a ostatecznie siedziałam dwa razy dłużej.
Początkowo lektura mnie nużyła, ale kiedy dotarłam do środka (i
Revy, i rozdziału), zrobiło się ciekawiej.
„Naukowcy
rozpoczęli pracę jakąś godzinę temu a Dexterek oczywiście nie
raczył się jeszcze stawić”. — Brak przecinka przed „a”.
„W
ogóle nie byłam śpiąca, ani nawet zmęczona”. — Nadprogramowy
przecinek przed „ani”.
„Przez
kilka godzin wierciłam się na łóżku, w tym czasie wypróbowałam
chyba wszystkie możliwe pozycje do spania”. — Rozdzieliłabym
dwie części tego zdania średnikiem zamiast przecinkiem.
„Od
jakiegoś czasu siedziałam sobie na podłodze i składałam żurawie
origami z opakowań po kanapkach, lepsze to niż nuda”. —
Czytając beztrosko brzmiące „siedziałam sobie”, poczułam
poważny zgrzyt. Dlaczego Reva wcale nie traktuje swojej ciężkiej
sytuacji poważnie? Tak samo było zresztą na samym początku
poprzedniego rozdziału.
„Nagle
drzwi do
laboratorium
się otworzyły. Do
środka
wszedł doktor Abraham. Skierował się do
mojej
celi. Uśmiechnął się do
mnie,
po czym ze swojej teczki wyjął ogromną torbę z KFC”. —
Pojawia się tutaj nazwa firmy — KFC — i okej, ale zastanawiające
jest, że w późniejszych rozdziałach trafiają się określenia
jak „popularne sieciówki”. Jak dla mnie albo się coś nazywa po
imieniu, albo nie, a tutaj bywa różnie.
„-
Ten głupi system znów się zawiesił, i nie mam dostępu do twojej
historii choroby… no nic, zanim nie naprawią tego złomu, mogę
przeprowadzić z tobą wywiad”. — Bez przecinka przed „i”.
„-
Analgezja Wrodzona i choroba Fabry’ego - odpowiedziałam”. —
Nazwy chorób zapisuje się małą literą. Szkoda też, że o
drugiej z chorób dowiaduję się teraz, bo wcześniej Reva
twierdziła, że ma „chorobę” genetyczną, nie „choroby”.
Choroba Fabry’ego nie tylko powoduje straszliwy ból, jak
stwierdził Dexter, ale i masę innych objawów, przez co tym
bardziej zastanawiam się, jakim cudem Reva trafiła do wojska.
Dodatkowo taka mieszanka chorób wydaje się wysoce nieprawdopodobna.
„-
Wiesz, żyje z tym już dosyć długo, więc trochę to ogarnęłam,
opierając się na dotyku nauczyłam się dostatecznie szybko
reagować”. — „Żyję”. Od „opierając się” zaczęłabym
nowe zdanie.
„Coś
w stylu: „O kurde, to jest bardzo ciepłe, powinnam więc to
puścić, bo się poparzę”, albo „Coś dotknęło mojego
mięśnia… to znaczy, że jestem ranna””. — Nadprogramowy
przecinek przed „albo”.
„Miejsca
urazu czasem swędzą lub łaskoczą, więc mam łatwiej - takie
zwierzanie nie było dla mnie naturalne, jednak
tak
się w to wciągnęłam, że na chwilę przestałam jeść. // - A
wydaje się to takie fajne - stwierdził Dex. - Ludzie zapominają
jednak
o
tym, że przypadkiem mogłoby ujebać im rękę i nawet by nie
zauważyli”. — „Zwierzanie się”.
„-
No bez przesady… ale tak, nie jest
łatwo.
Po każdej misji musiałam dokładnie sprawdzać swoje ciało, pod
kątem niezauważonych ran. Co miesiąc wizyta u lekarza, żeby
przypadkiem nie przegapić jakiejś choroby, ale
nie narzekam.
Przynajmniej
codzienne zastrzyki nie były
nieprzyjemne.
Kiedyś było
o
wiele gorzej. Mam
od cholery blizn po oparzeniach, złamaniach i innych takich.
Nawet
na twarzy. Jak byłam
mała
zdarzyło mi się sprawdzać policzkiem, czy żelazko jest ciepłe,
no i było
…”.
— Niepotrzebne zmiany czasu. Nadprogramowy przecinek przed „pod”.
Brak przecinka przed „zdarzyło”. Nadprogramowa spacja przed
drugim wielokropkiem.
„-
To nawet ma sens. No proszę, do tej pory raczej wątpiłem w twoją
inteligencję, a nawet w to, że w ogóle posiadasz jakąś
inteligencję… // - Wal się! // - Dobra, skończyłaś już
jeść?//- Chwila - wysiorbałam shake do końca. - Okay, już”. —
„Shake’a”.
To była naprawdę szybka zmiana tematu, a mówiąc „szybka”, mam
na myśli ekspresowa.
„Ciekawe,
czy zdawał sobie sprawę z głupoty swojego czynu…”. — Lepiej
pasowałby na końcu znak zapytania.
„Chwyciłam
kluczyki i otworzyłam drzwi od swojej klatki”. — „Od”
niepotrzebne — brzmi to trochę, jakby Reva zabrała swojej klatce
drzwi.
„I
wreszcie po trzecie, to decyzja z góry, więc nie masz tu nic do
powiedzenia”. — Brakuje przecinka przed „wreszcie”
otwierającego wtrącenie.
„Psychopata
w białym kitlu mógł mnie sobie
obejrzeć
w całej okazałości, czego oczywiście sobie
nie
oszczędził”.
„Odrywanie
mięśni od żeber było dość śmiesznym i osobliwym uczuciem, ale
dzięki temu wszystkiemu mogłam podziwiać, jakby wyglądał
człowiek wywrócony na lewą stronę”. — Zastanawiam się, jak
ona mogła to oglądać, leżąc na stole — na suficie było
przykręcone lustro?
„-
No więc… Robiłeś to już kiedyś? - spytałam, starając się
jakoś przełamać tą niezręczną ciszę”. — „Tę ciszę”.
Nie ma potrzeby, by pisać „robiłeś” dużą literą. Część
po wielokropku kontynuuje rozpoczęte wcześniej zdanie.
„-
No gdzie tam, zauważyłem jeszcze coś ciekawego w sercu - Dexter
chwycił przyrząd, przypominający sekator i zbliżył go do mojej
klatki piersiowej”. — Nadprogramowy przecinek przed
„przypominający”.
„-
Tak, wszystko fajnie… Ale pamiętasz, że pozwoliłeś mi
popatrzeć? // - No tak, sorki. // - Okay, no to patrz - powiedział
mężczyzna, wracając z lusterkiem. Naukowiec ustawił je tak, abym
mogła zobaczyć jak najwięcej”. — Czyli wychodzi na to, że
wcześniej Reva wcale nie widziała przeprowadzanej na sobie operacji
— zły dobór słów nieźle zamieszał.
„-
No tak. Kiedy zbliżam je do odpowiedniego miejsca, to delikatnie
starają
się połączyć. - Mężczyzna delikatnie
puścił
mostek i oddalił ręce od mojej klatki”.
„-
Daj zobaczę - wyrwałam mu odciętą rękę i z całej siły
przywaliłam mu nią w pysk. Na jego policzku, czerwonym śladem,
odbiły się palce”. — Brakuje przecinka przed „zobaczę”. No
i muszę przyznać, że to było dość zabawne.
„-
Tak - odpowiedziałam spokojnie. - Domyśliłam się tego, gdy
omawialiśmy genetykę w gimnazjum, ale tata z pewnością nie wie i
chyba lepiej, żeby tak zostało. Nie wiem co by zrobił, gdyby
dowiedział się, że mama go zdradziła”. — Czy tata McCartney
nie miał genetyki w gimnazjum? Ale tak na serio — podczas
diagnozowania chorób Revy w dzieciństwie ten temat musiał
wypłynąć. Albo więc ojciec Revy jest głupi jak but, albo ona,
myśląc, że jest sprytniejsza od rodziców, którzy pewnie dawno
temu ustalili, że nie będą jej o tym mówić.
„Widniała
na nim jedynie cienka czerwona szrama”. — Przecinek przed
„czerwona”.
„Przez
resztę posiłku gadaliśmy o jakiś głupotach”. — Szkoda, że
tak to zostało streszczone. Dalszy dialog mógłby być
interesujący.
Ten
rozdział czytało mi się naprawdę przyjemnie. Scena z sekcją była
dość absurdalna, ale w zaistniałej sytuacji całkiem logiczna.
Rozmowy Revy z Dexterem (nawiązania do innych Dexterów były fajnym
smaczkiem) wyszły interesująco. Dowiedziałam się więcej zarówno
o niej samej, jak i o naturze zombie. Charakter Dexa na razie
prezentuje się głównie pozytywnie — jest niczym szalony, bądź
co bądź, naukowiec, ale ma w sobie coś ciepłego i choćby
przynoszenie Revie jedzenia było z jego strony miłym gestem.
Rodząca się między tą dwójką więź dobrze rokuje na
przyszłość, a sama wymiana zdań była często zabawna i mimo
całej tej „sekcyjnej” otoczki, lekka w odbiorze.
Klimacik
co prawda można by trochę mocniej podkręcić i lepiej wyeksponować
makabryczność oglądania swojego wnętrza, ale i tak podglądanie
przez Revę swoich płuc wyszło naprawdę fajowo.
Po
mocno ekspozycyjnym wstępie rozdział skupiony głównie na dialogu
okazał się przyjemnym odświeżeniem. Rozmowy Revy z Dexterem
wyszły zabawnie i nawet parę razy się zaśmiałam. Oby trafiło
się więcej takich fragmentów w przyszłości.
Nareszcie
Wolność
Od
razu zaznaczę, że nie mam zielonego pojęcia, ile z tych naukowo
brzmiących zdań jest prawdą, a ile to całkowity bezsens. Jeśli
zwrócę uwagę na coś kompletnie działającego w teorii, proszę
nie krzyczeć.
„Tyle
razy pobierano mi krew, że powinnam otrzymać tytuł mega honorowego
krwiodawcy. Było z dziesięć litrów jak nic”. — Dziesięć
litrów w osiem dni? To wydaje się dość podejrzane nawet jak na
samoregenerujące się zombie.
„Po
kolejnych badaniach, odkryto coś, co przypominało antygen, ale
raczej nim nie było, więc sprawa stała się jeszcze bardziej
skomplikowana”. — Nadprogramowy przecinek przed „odkryto”.
Nie jestem przekonana, czy ktokolwiek jest w stanie zrozumieć
Dextera, bo czasem jego „naukowy bełkot” zmienia się po prostu
w bełkot.
„Zapakował
wszystkie próbki, a w dokumentach, w rubryce Grupa Krwi, wielkimi
literami zapisał „POJEBANA”. — Zbędne duże litery w „grupa
krwi”.
„Potrafiłam
na przykład wykorzystać ponad 60% mózgu na raz”. i „Człowiek
wykorzystuje go w całości, jednak nigdy na raz”. i „Ja na raz
potrafiłam zużyć dwa razy więcej. Dexter nie jest jednak pewien
czy to ja, czy wirus, tego nie dało się niestety w żaden sposób
sprawdzić”. — „Naraz”.
Zużywanie procentów swojego mózgu brzmi dziwnie, lepiej użyć
wersji niedokonanej czasownika „używać”. No i tak — w jednym
zdaniu Reva mówi, że to ona używa mózgu, a zaraz poprawia, że
Dexter tego nie wie — warto od razu przyjąć jedną wersję,
żeby nie dezorientować czytelników.
„Większość
wyników to był po prostu naukowy bełkot”. — „Była po prostu
naukowym bełkotem” albo „To był po prostu naukowy bełkot”.
„Trawienie
odbywało się tylko wtedy gdy nikt nie patrzył”. — Nie wiem
dlaczego, ale to zdanie wydaje mi się bardzo zabawne. Nawet jeśli
coś takiego kompletnie nie ma sensu.
„Normalnie
prowadzę badania w swoim czystym, schludnym, miłym i
przytulnym gabinecie”. — To naprawdę dużo określeń jak na
jeden raz. Plus podwójna spacja.
„Nie
stanowisz zagrożenia, więc możemy cię już wypuścić –
powiedział, i jak to ma w zwyczaju, rzucił we mnie kluczami”. —
Niepotrzebna zmiana czasu. Przecinek powinien stać za „i”, a nie
przed — jeśli wytnie się wtrącenie, zdanie brzmiałoby:
„powiedział rzucił we mnie kluczami” zamiast „powiedział i
rzucił we mnie kluczami”.
Puszczanie
potencjalnie zabójczego stwora samopas po tygodniu obserwacji nie
wydaje się zbyt racjonalne, szczególnie że na Revę nie działają
żadne toksyny. Do tego dawanie jej za przewodnika staruszki —
najmniej odpowiedniej osoby do tego zadania — nie wydaje się
szczególnie dobrym pomysłem.
„Zużyłam
całą butlę szamponu”. — Czy to ma jakikolwiek sens? Butla,
czyli na oko jakiś litr albo i jeszcze więcej. Przecież ona by to
wypłukiwała przez miesiąc. Jeśli to celowe wyolbrzymienie, to
zwyczajnie niepotrzebne, nieśmieszne.
„-
Odwiedziłabym stołówkę”. — Wiecznie głodna Reva jest
naprawdę pocieszna (oczywiście przez pierwsze kilka rozdziałów,
bo potem już niekoniecznie).
„Nagle
zauważyłam obszar idealny do ćwiczenia parkour, lub innych
akrobacji”. — Nadprogramowy przecinek przed „lub”.
Może trudno w to uwierzyć, ale słowa takie jak „nagle”,
„momentalnie”, „niespodziewanie” bardzo rzadko dodają
wydarzeniom szybkości i pełnią głównie funkcję ozdoby.
„Najwyraźniej
nigdy nie dam rady tego opanować”. — Reva jest naprawdę bardzo
optymistyczną osobą, prawda? Nawet raz nie spróbowała tego
kontrolować, a już uznała, że nic się nie da zrobić z tym.
„Gdyby
miał jeszcze blond włosy to sam Hitler z pewnością by się w nim
zakochał”. — Brakuje przecinka przed „to”. Poza tym niezłe
zdanie.
Tego
się nie spodziewałam — to znaczy, spodziewałam się, ale
zdecydowanie nie tak szybko. Dexter ledwo wypuścił naszą nową
półzombiaczkę z klatki, a już agencja chce posłać ją w teren?
Aby nie za szybko? Wciąż nie odkryto natury wirusa i nie wiadomo,
czy, powiedzmy za tydzień, Reva nie zmieni się w mutanta i nie
wymorduje swojej nowej jednostki. Jak dla mnie to bardzo
nieodpowiedzialne ze strony władz organizacji, że zgodzili się na
taki układ bez dłuższej obserwacji bohaterki. Dodatkowo powinni
bardziej przetestować zdolności Revy, a nie tylko popatrzeć, jak
skacze sobie beztrosko po rurach. Nie ma też żadnej gwarancji, że
będzie ona w stanie kontrolować swoje nadludzkie zdolności i nie
zrobi przypadkiem krzywdy nowym towarzyszom. Ach, tyle wątpliwości,
tyle pytań.
Rozumiem,
że z punktu widzenia szybkości akcji trzymanie Revy całymi
tygodniami w klatce nie byłoby nazbyt ekscytujące (choć na
upartego można by zrobić to całkiem nieźle, zagłębiając się w
psychikę bohaterki), ale warto zachować chociaż minimum realizmu.
Przydałby się przynajmniej jeden rozdział, gdzie protagonistka
siedzi w zamknięciu — na pewno dałoby się znaleźć jej coś
ciekawego do podsłuchania albo kogoś interesującego do rozmowy.
„Moją
uwagę od razu przykuło ogromne łóżko. Postanowiłam się na nim
położyć. Było niesamowicie wygodne”. — To brzmi, jakby Reva
najpierw musiała się dogłębnie zastanowić nad tym, czy chce się
położyć, czy nie, zamiast po prostu to zrobić.
„W
środku znajdowały się moje
rzeczy i
list, który był od Tima. Kochany Tim, zaraz po moim
wyjeździe
spakował moje
rzeczy i
wysłał je do stolicy. Obiecałam sobie, że następnego dnia do
niego zadzwonię. W pudle znajdował się mój
laptop,
komórka, wszystkie moje
bibeloty
i większość ubrań. Zapakował nawet mojego
kochanego
Skull-guna, tak koledzy ochrzcili mój
karabin,
zaraz po tym, gdy dla jaj umieściłam na nim naklejkę z uroczą
czaszką”. — Naturalniej brzmiałoby po prostu „list od Tima”.
Ciągłe powtarzanie „moje” jest dość denerwujące —
czytelnicy i tak dobrze wiedzą, do kogo należą te przedmioty. Do
tego w ostatnim zdaniu bardziej pasowałby myślnik zamiast przecinka
przed „tak”, żeby lepiej oddzielić część od genezy nazwy
karabinu.
„Tata
nienawidził zombie, gdyż zabiły jego brata”. — Niezbyt
naturalnie brzmi nazywanie w myślach swojego wujka „bratem taty”.
Ten wątek nie miał żadnego znaczenia w opowiadaniu, więc nie
rozumiem, po co ta dokładność. Oczywiście poza tym, żeby
czytelnik na sto procent wiedział, że nie chodzi o np. brata matki.
„Niech
żyje sobie w błogiej niewiedzy, jak większość społeczeństwa…”.
— Reva mówi tutaj o dwóch różnych rzeczach — zwykli ludzie
nie wiedzą o zombie, a jej ojciec już tak. Jedyne, o czym nie ma
pojęcia, to o tym, że jego córka zmutowała w półzombie.
Hm…
ten rozdział nie był zły, chociaż nie działo się też właściwie
nic ciekawego — to po prostu kolejny przejściowy kawałek tekstu.
Dowiedziałam się za to kilku nowych, istotnych informacji o
zombizmie Revy i to zdecydowanie na plus. Wolałabym jednak, żeby
nie były one tak rzucane całymi długimi akapitami, bo po pierwsze,
czytelnik i tak tego wszystkiego nie spamięta, a po drugie, po kilku
takich rozdziałach zanudzi się na śmierć. Ważne, aby
wypośrodkować między scenami (dialogami) a opisami — tutaj
zdecydowanie było więcej tych ostatnich.
To,
co mi się nie podobało, to robienie z protagonistki superbohaterki.
Dostała w pakiecie z zombizmem masę supermocy, za to praktycznie
nic utrudniającego jej życie (sama stwierdziła, że zbrzydnięcie
nie jest zbyt dużą ceną za możliwość skakania trzy metry do
góry). Po prostu żyć, nie umierać.
Jak
wspomniałam wcześniej, mam spore obawy co do lekkomyślności
W.A.D.A.Z. w sprawie Revy. Akcja dzięki temu co prawda nie stanie w
miejscu, ale ucierpi na tym realizm. Tak duże luki w logice są w
stanie dosłownie wypchnąć czytelnika z lektury — zacznie się on
zastanawiać nad zasadnością wydarzeń, zamiast czytać dalej.
Miesiąc
Później
„Już
w pierwszym tygodniu, podczas jednego z wolnych wieczorów ktoś
rzucił mi wyzwanie w piciu wódki”. — Niezamknięte wtrącenie,
więc trzeba dopisać przecinek przed „ktoś”.
„Tej
nocy chyba ze dwadzieścia osób zaliczyło zgona a ja nie byłam
nawet
lekko wstawiona. (...) Pracownicy uznali, że nie mogę być
zła,
skoro mam taki talent. Mężczyźni byli
pod
wrażeniem, kobiety też, ale z innego powodu. (...) Kierowniczka
pracowniczego bufetu dała mi jednak
miesięczny
szlaban na wódkę, a rachunek, jaki dostałam za tę libację, był
naprawdę
kosmiczny. (...) W oddziale interwencyjnym było
jednak o
wiele lepiej. Nasze stosunki były
tak
luźne, że nawet jak pewnego dnia złamałam jednemu z eliminatorów
rękę za to, że klepnął mnie w tyłek, to nikt się nie obraził”.
„Czułam
jedynie, że zaraz mnie rozsadzi z powodu wypicia zbyt dużej ilości
płynów”. — Zastanawiam się, co się stanie z tymi wszystkimi
płynami, skoro Reva nie chodzi do łazienki.
„Każde
z nich składało się z
średniej
wielkości holu, korytarza prowadzącego do pokojów i ogromnego
pokoju rekreacyjnego”. — „Ze”.
„Jeśli
chodzi o mnie, to pierwsze co zrobiłam, to kupiłam niewielką
lodówkę”. — Pierwszego „to” można się pozbyć. No i, jak
na moje oko, Reva powinna kupić sobie jedną z tych dwudrzwiowych
lodówek albo, jeszcze lepiej, jakąś przemysłową.
„Jest
po czterdziestce i najdłużej z nas wszystkich służy w
Waszyngtonie”. — Po siedmiu rozdziałach nareszcie dowiedziałam
się, gdzie ma miejsce akcja. Hurra.
„Nie
wiele wiem o okolicznościach jej śmierci, gdyż mężczyzna nie
chce o tym opowiadać”. — „Niewiele”.
„Jessi
ma 29 lat i jest kobieca do aż bólu”. — „Aż do bólu”.
„Kosmetyczka
mogłaby się zdziwić, gdyby zauważyła jaka jestem zimna, i że
nie mam pulsu”. — Przecinek przed „i” zbędny, bo środkowa
część zdecydowanie nie jest wtrąceniem.
Reva
opisuje swoje nowe mieszkanie, budynki i nastroje w jednostce z
ostatniego miesiąca. Opowiada również o nowej drużynie. Niby
wszystko fajnie, ale o wiele bardziej wolałabym zobaczyć jej grupę
w akcji, a pomieszczenia przy okazji scen. Dodatkowo od razu zostaje
opisana cała dwunastka grupy Revy — niemożliwym jest zapamiętanie
ich wszystkich po samych krótkich akapitach, więc na dobrą sprawę
cała pierwsza część rozdziału mogłaby nie istnieć i nie
miałaby żadnego wpływu na fabułę.
Do
tego bardzo razi ciągłe zmienianie czasu z przeszłego na
teraźniejszy — Reva mówi przecież o przeszłości, więc nie
rozumiem, z jakiego powodu w kółko przeskakuje do teraźniejszych
zdań. To mocno rozprasza.
Wszystko
ratuje scena odcinania nogi na kanapie. Była tak absurdalna, że aż
parsknęłam śmiechem.
„-
Ale ja przecież prowadziłem tylko badania - odparł niewinnie. -
Dzięki temu dowiedzieliśmy się, jak cię poskromić, jeśli
straciłabyś rozum” i „- Ta, dlatego teraz ponad połowa
personelu nie rozstaje się z paralizatorem”. — Nareszcie jakieś
pozytywy. Wiadomo już, jak unieszkodliwić Revę, i o dziwo załoga
agencji zaczęła się zachowywać, jak na profesjonalistów
przystało. Nie można było tak od razu?
„-
Za późno, odrosła”. — Jestem ciekawa, czy załoga oglądała
film, czy odrastającą nogę Revy. Stawiam raczej na to drugie. No i
zdecydowanie podzielam ciekawość Dextera co do tego, jak to
wszystko działa. Obawiam się jednak, że niestety zombizm w
przypadku Revy ma więcej wspólnego z kopalnią supermocy niż
wirusem.
Sam
rozdział był dość krótki, ale przy okazji bardzo nierówny —
pierwszą połowę ze streszczeniami i ekspozycją szybko mi się
czytało, ale podejrzewam, że równie szybko o niej zapomnę, za to
druga połowa ze sceną przed telewizorem okazała się naprawdę
przyjemna. Widać tu smykałkę do wymyślania takich sytuacji.
Dialogi również są atutem opowiadania — wychodzą znacznie
lepiej niż opisy, dlatego zastanawiam się, dlaczego nie ma więcej
scen, tylko w te nieszczęsne, nudne streszczenia. Niby relacja Revy
ma w sobie coś z pamiętnika, ale to przecież wcale nie przeszkadza
w prowadzeniu żywej narracji.
Ameryka
„Nie
zdziwiłam się, gdy tego dnia dostaliśmy wezwanie”. — Jakiego
„tego” dnia? To był jakiś specjalny dzień?
„W
końcu, nie mieliśmy interwencji już od ponad tygodnia”. —
Zbędny przecinek przed „nie”.
„Mieliśmy
działać w osiem osób, Jerry, Jacks, Rao, Mołotow, Jessica, Owen,
Gabe, no i oczywiście ja”. — Po „osób” pasowałby lepiej
dwukropek albo myślnik.
„Oprócz
Jeremiego, nie było jeszcze nikogo z samobójców”. — Tutaj też
nie potrzeba przecinka przed „nie”.
„Zaczęliśmy
się już pakować do
naszych do naszych
jeepów,
nagle nadbiegł całkiem zdyszana Dex”. — Dexter zmienił tutaj
płeć.
Początkowo
istniał tutaj akapit, w którym snułam przypuszczenia, jakoby
zombie były przywożone ciężarówkami przez jakąś złą
organizację prosto w miejsca ataku. Jak się później okazało, nie
pomyliłam się. Tyle że moje przemyślenia miały charakter
humorystyczny i uważałam to za kompletnie absurdalny pomysł.
Naprawdę nie wiem, co o tym teraz myśleć.
„Sama
bym taką chciała, jeśli jednak wziąć pod uwagę to, że
teoretycznie jestem mutantem, byłaby to gruba przesada”. — Nie
rozumiem, w czym objawia się ta przesada. W tym, że Reva jest
praktycznie trupem?
„Przy
schodach postanowiliśmy się rozdzielić. Ja, Owen, Rao i Jacks
poszliśmy na piętro, podczas gdy reszta drużyny miała sprawdzić
mieszkania na parterze”. — Znów pojawia się problem z zakładką
Agency
Info
i
nieumiejącymi chodzić po schodach zombie. Chyba że ci złole,
którzy przywożą potwory, wrzucają je tam po drabinie przez okna.
„Na
łóżku siedział na oko czterysta kilowy zombiak, prawdopodobnie
płci żeńskiej. Potwór był zbyt opasły żeby wstać, kiwał się
jedynie w tę i wewtę, starając się chodź trochę zbliżyć do
nas swoją paszczę”. — „W
tę i we w tę”
oraz
„czterystukilowy”. „Swoją” można wyrzucić — wiadomo, że
czyjejś paszczy by nie zbliżał. O, widzę, że grube zombie
powracają.
„-
Ameryka – stwierdził Rao, wykonując przy tym adekwatny gest,
znany z popularnych memów”. — O wiele bardziej wolałabym, żeby
ten gest został opisany. Memów jest naprawdę dużo i szybko się
starzeją, więc domyślenie się, o który dokładnie chodzi, może
nie być tak łatwe, jak się wydaje. Podejrzewam, że chodzi o
history guya, ale pewności nie mam.
„-
Do kuchni – odpowiedziałam jakby nigdy nic”. — „Jak gdyby
nigdy nic”.
„-
Spadaj czarnuchu! Ciasto jest kłamstwem! - wrzasnęłam, po
czym wepchnęłam ciacho do plecaka”. — Nie jestem pewna, o co
chodzi ze zdaniem „Ciasto jest kłamstwem”. „The cake is a lie”
nie pasuje do kontekstu, a nic innego nie jestem w stanie wymyślić,
więc nie mam pojęcia, co wymyśliła Reva tu wymyśliła.
„Poruszały
się za pomocą nici wirusa Z”. — Koncept nici, choć mocno
naciągany, w jakiś sposób łata całkiem sporo dziur fabularnych i
jako tako tłumaczy, dlaczego w ogóle zombiaki są w stanie się
poruszać, więc muszę go pochwalić.
„Na
piętrze nie udało nam się nikogo uratować, chłopaki działający
na parterze odnaleźli jednak czworo osób. Eliminatorzy przystąpili
do akcji, ja w tym czasie pomagałam przetransportować złapanego
zombie. Wsadziliśmy go na pakę ciężarówki i przewieźliśmy do
laboratorium. Wchodząc do budynku ciągnęłam go za kark. Dex
czekał na nas w pracowni, w której sama spędziłam kiedyś ponad
tydzień”. — „Cztery osoby”. W jednym akapicie jest przeskok
z kamienicy do bazy bez żadnego ostrzeżenia — strasznie to
dezorientujące.
Sytuacja
z wyżeraniem zombiakowi z lodówki przez Revę była, hm… dość
dziwna. Nie jakoś specjalnie niesmaczna albo niezgodna z charakterem
tej bohaterki, po prostu dziwna. Chciałoby się sądzić, że będzie
miała jednak inne priorytety i skupi się na misji, a nie wpadnie
w połowie akcji na genialny plan buszowania — wciąż żywemu
zombie — po lodówce i pakowania ciasta do torby.
„-
Jakież to oryginalne - zakpiłam. – Z jak „zombie”, czy jak
„zjebana”? // - Tak. // - Tak co? - // - Eee, tak Proszę Pani?
// Nie wytrzymałam. Zgięło mnie w pół ze śmiechu”. —
Brakuje przecinka przed „proszę”, poza tym i „proszę”, i
„pani” są z niewiadomego powodu zapisane dużymi literami.
Zbędny przecinek przed „czy”.
Naprawdę nie rozumiem, co w tym śmiesznego — chyba jestem na to
za stara.
„-
Normalnie, to pobierałbym do oporu, ale jeśli moja teoria się
zgadza, to lepiej tego nie robić”. — Zdecydowanie nie wiem, po
co wciskać przecinek przed pierwszym „to”.
„-
E tam. Zombiakiem zajmuję się kto inny”. — Dość często
pojawia się literówka z „ę”
zamiast
„e” na końcu wyrazów. Warto się za tym porozglądać.
Zastanawiam
się, ile minęło czasu od rozpoczęcia opowiadania. Pierwsza akcja
miała miejsce na jesieni. Wiadomo też na pewno, że Reva siedziała
miesiąc w celi. Teraz nagle jest już zima, a McCartney kumpluje się
ze swoją nową drużyną.
Przeskoki
w czasie są bardzo denerwujące — czytelnik nie ma szans odczuć
jego upływu. Dla niego równie dobrze wszystko mogłoby dziać się
w tydzień i pewnie znaleźliby się tacy, którzy by uparcie
twierdzili, że tak właśnie było. Jestem na siódmym rozdziale,
mniej więcej co każde dwa dostaję przeskok, przy czym nie
zapowiada się na poprawę. To sytuacja w stylu „chce zjeść
ciastko i chcę mieć ciastko” — niestety dość często
powtarzająca się tutaj na wielu płaszczyznach. Przy chęci
zachowania realizmu czasowego zaczyna się upychane i przeskakiwanie
bardzo szybko do kolejnych wydarzeń. Czytelnik w takiej sytuacji
może jedynie to zaakceptować, ale nie będzie miał szansy poczuć
znużenia Revy siedzącej w celi czy nawiązywania przez nią
pierwszych przyjaźni z nową grupą. Pojawia się więc pytanie —
jeśli nie o tym, to o czym jest ta historia? O Revie obżerającej
się jak świnia i mówiącej o tym, jak bardzo lubi spać? Bo
właśnie temu do tej pory zostało poświęcone najwięcej czasu
antenowego.
Gdybym
miała streścić ten rozdział, mogłabym napisać jedno zdanie —
Reva porwała dla Dextera zombiaka. Tyle właściwie się stało,
reszta to po prostu zapchajdziura, tło do tych wydarzeń. Mam z tym
trochę problem — jasne, nie każde opowiadanie powinno mieć
eksplozje co trzy akapity, ale tutaj — wbrew pozorom — naprawdę
niewiele się dzieje. Przez streszczenia i zbyt krótkie opisywanie
sytuacji wydarzenia nie wybrzmiewają odpowiednio, nie robią na
czytelniku wrażenia. Z jednej strony można powiedzieć, że działo
się dużo: to i to, i tamto, i będzie to prawda, ale można też
powiedzieć — nie działo się nic i będzie to tak równie
prawdziwe stwierdzenie. Samo napisanie „zrobiliśmy to i poszliśmy
tam, a potem mówiliśmy o tym” jest tak naprawdę dla czytelnika
sygnałem — to nie jest ważne, nie trzeba tego pamiętać ani się
tym przejmować. I on właśnie tak zrobi — w mig zapomni wszystko,
co przed chwilą przeczytał. Niestety, kiedy połowa opowiadania
składa się z samych streszczeń, trudno oprzeć się wrażeniu, że
wydarzenia dzieją się gdzieś obok, a my, czytelnicy, dostajemy
same ochłapy. Jeśli miałabym coś poradzić, powiedziałabym, że
lepiej skupić się na dokładnym opisaniu dwóch wydarzeń niż
opowiadanie o dziesięciu. Proste jakość,
nie ilość
będzie
tutaj najlepszą wskazówką.
Z
bohaterami pobocznymi stało się dokładnie to, co przewidziałam
pod ostatnim rozdziałem. Gdzieś w środku zostali wypisani
członkowie grupy Revy, którzy mieli z nią być podczas akcji, a ja
miałam w głowie pustkę i nie potrafiłam dopasować ich imion do…
właściwie do czegokolwiek. Co ze streszczenia z poprzedniego
rozdziału? Ano nic, wszystko zlało mi się w jedno i gdyby ktoś
zapytał mnie, kto jest kim, nie byłabym w stanie odpowiedzieć.
Żeby naprawdę poznać bohaterów, trzeba być świadkiem scen z
nimi, a nie poczytać kilka zdań opisów. Na tym przykładzie jest
to najlepiej widoczne.
Takie
tam Odpały Jessiki
Początek
z „Ulepimy dziś bałwana” sprawił, że mimowolnie zaczęłam
śpiewać. A niech cię, „Kraino lodu”.
„Wróciłam
do pokoju i wygrzebałam z szafy czarne kozaki, oraz szary płaszczyk,
który
wybrał
dla mnie Philip na jednej z naszych zakupowych eskapad, do której
jak
zwykle zostałam zmuszona”. — Powtarzanie „który” w zdaniach
wielokrotnie złożonych nie prezentuje się zbyt dobrze. Zbędny
przecinek przed „oraz.”
„Wreszcie
udało nam się sklecić bałwana”. — Wcześniej zostało
wspomniane, że szło im całkiem sprawnie, więc słowo „sklecić”
nie
do końca tutaj pasuje.
„-
Co jest doktorku? – spytałam, chrupiąc marchewkę, wyciągniętą
wcześniej z torby Jessicy”. — W tytule pojawiła się poprawna
odmiana — „Jessiki”,
więc dlaczego tutaj jest błąd?
„Gdy
dotarł do mnie absurd całej tej sytuacji, zgięło mnie wpół ze
śmiechu”. — Dlaczego to, że Dexter szukał Revy, jest
absurdalne albo zabawne? Jeśli natomiast chodziło o to, że
marchewka jest za mała na nos wielkiego bałwana,niestety można to
wywnioskować dopiero po późniejszym dialogu Jessiki — a więc
stanowczo za późno. Z kolei pomysł z bakłażanem zamiast nosa był
całkiem zabawny.
„W
między czasie wrócił Owen”. — „Międzyczasie”.
„-
Ta jasne, wmawiał sobie.
– kpił sobie
ze
mnie w najlepsze”. — Więcej sensu miałoby „tak sobie
wmawiaj”, no i przy okazji kropka po „sobie” jest niepotrzebna.
Brak też przecinka przed „jasne”.
„Na
ramieniu miała przewieszoną torbę, a pod pachom trzymała puchaty,
różowy koc”. — Jedną „pachą”, nie kilku „pachom”.
„-
Ech, no dobra – zgodziłam się, ubolewając nad swoim
ciężkim
losem, po czym wpuściłam ją do swojego
pokoju.
// Jessi wyciągnęła ze swojej
torby
dużą butelkę wina, po czym postawiła ją na szafce nocnej. W
międzyczasie wyciągnęłam ze swoich
zapasów
ogromną paczkę chipsów cebulowych. Dziewczyna kazała mi usiąść
na łóżku. Zaczęła czesać moje włosy, z uporem udające siano,
czy raczej siano, udające włosy”. — Wróciło nazywanie
wszystkiego „swoim.”
„Mogłabym
też zostać super bohaterką”. — „Superbohaterką”.
„Poza
tym, makijaż i odpowiednia stylizacja jest wstanie wydobyć piękno
nawet z największego paszteta”. —„W stanie”. „Są”, bo
wymienia się tutaj kilka rzeczy.
Scena
z Jessicą i Owenem bardzo mi się podobała — nie dostałam co
prawda żadnych zombie, akcji ani eksperymentów na Revie, co do tej
pory było filarem opowiadania, ale pojawiło się to, czego od
jakiegoś czasu zaczynało mi brakować — interakcji z postaciami.
Krótka
scenka pokazała charaktery bohaterów, była pocieszna, lekka i mogę
z całą pewnością stwierdzić, że chciałabym takich więcej.
Dowodzi to przede wszystkim tego, że akcja nie musi być jakaś
super, nie potrzeba latających flaków i wybuchów, żeby wciągnąć
czytelnika w lekturę — wystarcza trójka dorosłych ludzi
lepiących bałwana przed bazą wojskową.
Po
takim przedstawieniu na pewno o wiele lepiej zapamiętam tych
bohaterów i zrozumiem bardziej samą Revę odkrywającą przede mną
kolejne karty opowieści niż tysiąc suchych opisów. Jak już
mówiłam, sarkastyczne dialogi stoją tu na wysokim poziomie, więc
zawsze są mile widziane. Oby w przyszłości pojawiło się więcej
takich scen — jak i scen w tonie babskiego wieczoru Revy i Jessi —
w zamian za streszczenia.
Od
Kiedy to Jestem Saperem?
Interlinia
w całym rozdziale jest okropnie wąska — coś niedobrego stało
się z formatowaniem.
Świadkowie
ataków zombie nie mają lekko w tym świecie. Prawdę mówiąc,
bardziej by im się opłacało, gdyby nikogo nie wzywali i pozwolili
zombiakom na opanowanie Ziemi. Serio, to, co W.A.D.A.Z. robi z tymi
ludźmi, to jakiś koszmar oraz pogwałcenie najbardziej podstawowych
praw człowieka. I pomyśleć, że mam do czynienia z organizacją
międzynarodową, ściśle współpracującą z rządami, i nikt się
temu nie przeciwstawia. To bardzo problematyczna kwestia w tym
opowiadaniu. Zdecydowanie nie wystarcza powiedzenie przez Revę „nie
podoba mi się to”.
Dodatkowo
zastanawiam się, jak ukrywanie zombie działa w dwudziestym
pierwszym wieku, gdzie wyciąganie smartfona z aparatem staje się
pierwszym odruchem zamiast ucieczki. Nie chce mi się wierzyć, że
po ichniejszym internecie nie wala się pełno zdjęć i filmików z
zombiakami. To też udaje się zatuszować agencji?
„-
Po to – dowódca wskazał na strumyk płynący w pobliżu baraków.
– Ta rzeczka łączy się bezpośrednio z rzeką Potomac. Po
wybuchu z pewnością wpadłyby do niej szczątki zombie, a wtedy…
// - O kurwa! – wymsknęło mi się. // To byłaby prawdziwa
katastrofa. Jeśli drobnoustroje dostały by się do tak dużej
rzeki, mielibyśmy tyle zakażeń, że mogłaby nastąpić prawdziwa
apokalipsa”. — „Dostałyby” — „by” z czasownikami
osobowymi piszemy łącznie. Dziw, że do tej pory nie było
apokalipsy. Naprawdę. Zombie są okropnie głupie — co im szkodzi
wleźć do rzeki i dać porwać się przez nurt?
„–
Baraki
z drugiej wojny światowej, które grożą zawaleniem. Środek lasu,
nikt tu się nie zapuszcza. Teren znajduje się tuż przy dopływie
rzeki Potomac. Po prostu idealne miejsce, aby zostawić zombie,
poczekać aż bardziej zgniją, po czym rozrzucić ich szczątki przy
pomocy bomby odłamkowej. Gdyby te kilka zombiaków nie
rozwaliło ogrodzenia i nie udało się na spacer, to w życiu byśmy
się o tym nie dowiedzieli”. — Brakuje przecinka przed „aż”.
Zawalające się baraki z drugiej wojny światowej brzmią cokolwiek,
ale nie amerykańsko. Wyczytałam, że w tamtej okolicy znajdują się
forty utrzymywane jako atrakcje turystyczne, więc skąd ciemna
puszcza i zero ludzi?
„-
Dokładnie – potwierdził dowódca. – Do tego mamy styczeń, więc
wirusa nie powinna zlikwidować zbyt wysoka temperatura. Ale mniejsza
z tym. Zwiadowcy sprawdzili timery w bombach, są ustawione na
pojutrze. Saperzy już są w drodze, tylko że nie możemy ich zabrać
do budynku. Bez użycia broni palnej nie damy rady ochronić ich
przed truposzami”. — Taka ciekawostka na początek — wirusy
giną w około sześćdziesięciu stopniach. Jakoś nie sądzę, żeby
w Waszyngtonie mieli tak gorące lata. No i kiedy pierwszy raz
czytałam ten fragment, zaczęłam się zastanawiać, kto mógłby
podłożyć bomby. Leśniczy, zombiaki? Potem wyszło, że chodzi o
tajną organizację. Dziwi mnie, że dla Revy i reszty agencji
wiadomość, że ktoś podłożył bomby i planuje atak, nie jest
niczym dziwnym. Do tej pory byłam przekonana, że zombie po prostu
wyłażą z jakichś dziur. Dlaczego protagonistka ani słowem nie
zająknęła się, że walczy nie tylko z zombiakami, ale i poniekąd
z ludźmi, którzy te stwory nasyłają?
Co
właściwie robią w tym opowiadaniu zwiadowcy? Siedzą w krzakach z
lornetką? Puszczają drony? Na pewno nie wchodzą do budynków, bo
gdyby tak było, sami rozbroiliby bomby, nie? Przecież przeszli
szkolenie tak jak Reva.
„Poszło
mi dość sprawnie, chodź strasznie drżały mi ręce. Ładunek miał
o wiele mniejszą masę niż się spodziewaliśmy. Po skończonej
robocie przeszłam do kolejnego budynku”. — Rozbrajanie bomby, a
emocje jak na grzybobraniu. Streszczanie tak emocjonalnego wydarzenia
to po prostu hańba. Jeśli miałam trzymać za Revę kciuki, to nie
wyszło. Ta laska nawet jak wysadzi się razem z bombą, to nic się
jej nie stanie. Nawet nie mogę udawać, że drżę o jej życie. Ona
jest po prostu niepokonana. Czytanie, jak ciągle wychodzi obronną
ręką, z opresji stało się zwyczajnie nudne.
Gdyby
ktoś zapytał mnie, czym jest esencja tego opowiadania, bez wahania
powiedziałabym, że pojawiająca się w tym rozdziale oderwana ręka
pokazująca faka.
Powracający
gag z kierowniczką nawet się udał, można by nawet pokusić się o
lepsze rozwinięcie jej postaci, choć nie zbyt dużo, żeby nie
przesadzić.
Ogólnie
rozdział był taki sobie — niby dużo się działo, ale to wciąż
suche opisy, bardzo krótkie i pozbawione emocji. Czasem sarkastyczne
myśli Revy nie wystarczają i trzeba dołożyć do nich trochę
myśli skierowanych w stronę odczuć bohaterki, żeby czytelnik mógł
lepiej się z nią utożsamiać. Osoba, która szuka oderwanej nogi
ot tak sobie, z neutralną miną i pustą głową, może być zabawna
przez pewien czas, ale po później stanie się po prostu
jednowymiarowa, a tego przecież nikt nie chce.
W
Centrum Zainteresowania
„-
A no tak, rozumiem. Dobry kebab piecze dwa razy?”. — „Ano”
„Później
rozdzieliliśmy się z Gabem i jak już wracałem do agencji, to
zaczęło mnie porządnie skręcać, a w pobliżu nawet najmniejszego
Toi Toia, no to spinam dupę i lecę”. — Toi Toi to polska firma.
Nie sądzę, żeby Amerykanie sprowadzali stamtąd przenośne
toalety.
„To
chyba turecki odpowiednik „zemsty faraona”. — Turcja zalicza
się do krajów, w których można dostać zemsty faraona, więc nie
rozumiem, dlaczego „odpowiednik”.
Pierwszy
fragment z Jacksem był całkiem fajny, szkoda tylko, że nie mogłam
za nic przypomnieć sobie, kto to. Zdecydowanie zabrakło jakiegoś
opisu; może niekoniecznie z nim siedzącym na kibelku, ale czegoś
wcześniej, żebym mogła lepiej zaznajomić się z postacią i móc
sobie ją wyobrazić. A tak widziałam jedynie drzwi łazienki
i wychodzący z niej niezidentyfikowany bliżej męski głos — choć
w tej konkretnej sytuacji może to i lepiej.
„-
Antidotum na wirusa Z. // - Co?! – niemal wszyscy krzyknęliśmy
chórem. // - Antidotum, spokojnie, już przebadane, najpierw
sprawdziliśmy na małpach, później wysłaliśmy je agentom z
Rosji, bo tam było najłatwiej zatwierdzić eksperymenty na
ludziach... Wszystko działa jak trzeba”. — Wow, to stało się
szybko i bez fajerwerków. Spodziewałabym się prędzej wielkiego
świętowania czy czegoś w tym rodzaju, a nie przerzucania cichaczem
specyfiku grupie zaraz przed misją.
„-
No, a pozyskaliśmy je z krwi Revy, więc jak skończą się wam
strzykawki, to możecie ciągnąć prosto z jej żyły. Zadziała tak
samo”. — To nie brzmi zbyt wiarygodnie, szczerze mówiąc. Gdyby
pozyskano z jej krwi jakiś składnik i dodali do tego innych
chemikaliów, to może bym w coś takiego uwierzyła. W krew prosto z
żyły nie chce mi się wierzyć, w końcu Reva jest zmutowanym
zombie, a nie wyleczoną osobą. Jak to niby miałoby pomóc w
odwracaniu działania wirusa Z?
„-
Tak, ale do jego produkcji ciągle potrzebujemy nowych próbek.
Średnio tak litr krwi na 100 litrów antidotum. Niedługo zaczynamy
masową produkcję, więc przyjdź później do laboratorium”. —
Jeśli krew prosto z żyły miałaby działać tak samo jak ta
rozwodniona, to co oni tam dodają?
Antidotum
na zombie przedstawione na szybko, z takimi wyjaśnieniami Dextera
jak teraz, nie przekonało mnie zupełnie. Kryje się pod tym zbyt
wiele niewiadomych, niedopowiedzeń oraz grania na wierze i
zaufaniu czytelnika. Sam fakt, że Reva nie miała pojęcia o próbach
Dexa i całej reszcie, wydaje się mocno naciągany. Siedząc tyle
czasu u niego na testach, musieli o czymś rozmawiać, i dziwne, że
naukowiec nie chwalił się swoimi postępami. No i wszystko
dotyczące normalnej krwi wstrzykiwanej jako antidotum — po prostu
nie chce się wierzyć. Prędzej uwierzyłabym, że transfuzje z jej
krwi zrobią więcej zombieżołnierzy-superherosów.
„Sprawa
była bardzo poważna. Atak nastąpił w centrum
handlowym,
niemal w centrum
miasta.
Agenci mieli pełne ręce roboty przy zabezpieczaniu terenu. Wszędzie
było pełno gapiów. Musieliśmy zaangażować wojsko, przez co
wszystko wyglądało jeszcze bardziej podejrzanie”. — A jednak
zombiaki potrafią wleźć w tłum ludzi w centrum handlowym —
naprawdę nie mam pojęcia, jak gapiom nie udało się strzelić
kilku fotek i pochwalić się nimi na fejsie znajomym.
„Nie
wiadomo jak się tam dostały, ale jak to bywa w tak zatłoczonych
miejscach, od razu wybuchła panika i wielu osobom nie udało się
uciec, dlatego musieliśmy się zmierzyć z kilkoma setkami potworów.
Istniało też niebezpieczeństwo, że z centrum handlowego wydostał
się ktoś zakażony wirusem. To jednak nie było już zmartwieniem
samobójców”. — Piewsze zdanie przydałoby się podzielić —
teraz za dużo w nim różnych podmiotów. Przy okazji — kilka
setek potworów na kilkuosobową grupę Revy? Tak, to ma sens. Może
mi ktoś powiedzieć, dlaczego jeszcze nie ma apokalipsy?
„Podłoga
była usłana zastrzelonymi zombie. Wojskowi zawsze świetnie
spisywali się w roli tymczasowych eliminatorów. Nic dziwnego, ich
zadanie było naprawdę proste. Mieli jedynie siać zniszczenie przy
pomocy karabinów maszynowych”. — Czemu grupa Revy nie może
robić tego samego?
„Przebijaliśmy
się przez chordę zombiaków do następnych schodów”. —
„Hordę”.
„Myśląc
logicznie, jedyną bezpieczną kryjówką były toalety, ale te
znajdowały się jedynie na dole”. — Takie wielkie centrum, a
toalety tylko na dole? To nie brzmi jak budynek dopuszczony do użytku
publicznego.
„Cały
czas było słychać jakieś strzały”. — „Jakieś” zbędne.
„Musieliśmy
dokładnie sprawdzić każde zaplecze, puki co na próżno”. —
„Póki
co”.
„Ocalałych
znaleźliśmy dopiero na zapleczu. Ukryło się ich tam całkiem
sporo, głównie pracownicy marketu, ale wśród nich było trzech
klientów, w tym kobieta z na oko jedenastoletnim synem”. —
„Pracowników”.
„-
A więc macie dziś ogromne szczęście — kontynuowałam”. — O,
nawet pauza się znalazła. Naprawdę nie rozumiem tego kompletnego
misz-maszu w znakach.
„Ivan
wykonał zastrzyki obu ofiarom. Całe szczęście każdy członek
oddziału ratunkowego został przeszkolony nie tylko w pierwszej
pomocy”. — Jeśli nie tylko w pierwszej pomocy, to w czym
jeszcze? Na pewno nie brzmi to, jakby chodziło o te zastrzyki.
„Karta
dostępu do owej windy wpadła nam w ręce już po kilku minutach
poszukiwań”. — Ot tak sama sobie wskoczyła prosto w ręce Revy.
Podejrzewałabym prędzej, że jest gdzieś zamknięta pod kluczem,
żeby byle kto jej nie wziął — takie rzeczy denerwują, bo brak
wyjaśnienia sprawia, że czytelnik zakłada zazwyczaj najprostsze, a
często zarazem najgłupsze rozwiązanie, które może nijak się
mieć do intencji autora.
„Pogryziony
wcześniej kasjer wyjął klucze i otworzył drzwi do personelu”. —
„Dla”.
„Dłonią
zasłoniłam oczy przestraszonego chłopca, wtulonego w ramię matki
i, jakby nigdy nic, wyciągnęłam glocka i zastrzeliłam
zainfekowanego kasjera”. — Nie ma co, genialny plan. Reva mogła
z powodzeniem zabrać faceta za róg i tam zastrzelić, ale nie,
lepiej mieć widownię i przy okazji ściągnąć na wszystkich uwagę
zombie.
„Wróciłam
na piętro, aby przekazać ludziom, że bezpiecznie mogą opuścić
ten koszmar”. — Który sama w połowie im zgotowała, mordując
jednego z ludzi i nawet nie siląc się na tłumaczenie dlaczego.
Reva powinna być na spalarce, a nie w samobójcach. Serio, strach
puszczać ją do ludzi. Najpierw wywalanie z kopa drzwi przy
dzieciach, a teraz to.
„Dnia
14 stycznia 2018 roku na zawsze pożegnaliśmy naszego przyjaciela,
Alfiego Fekete”. — Nareszcie dowiedziałam się, który to rok.
Chciałoby się powiedzieć, że akcja dzieje się w przyszłości,
ale ocenie się nie spieszyło, więc teraz to już przeszłość.
W
tym rozdziale dostałam ciekawy zwrot akcji — antidotum na wirusa
Z. Niestety było to za mało podkreślone i wrzucone na szybko. Nie
poczułam ulgi na wieść, że będzie można ratować ludzi.
Właściwie to niczego nie poczułam — a tak nie powinno się
zdarzyć. Jak na coś tak dużego — odkrycie antidotum po
kilkunastu latach bezowocnej walki z zombie — te sceny wyglądają
na nieporozumienie.
Oddział
Revy został uszczuplony, i dobrze, bo postaci było stanowczo za
dużo, ale szkoda, że wyszła z tego tak bezemocjonalna śmierć,
praktycznie nie do odczucia przez czytelnika, który nie miał szansy
nawet poznać tego bohatera. Zrobienie czystki wśród niepotrzebnych
postaci, co łatwo usprawiedliwić fabułą — spoko; ale
pozbawianie tych śmierci jakiegokolwiek znaczenia to po prostu
zmarnowana okazja.
Nie
Zadzieraj z Zombie Girl
„-
To dobrze, że przyjąłeś ofertę - stwierdziłam. // - Ta, wszyscy
mi to mówią. W przeciwnym wypadku czekałby mnie psychiatryk, a
potem śmierć w dziwnych okolicznościach… Tak w ogóle, to Borys
jestem”. — Fajnie, że pan leśniczy powrócił, ale patrząc na
to z innej strony, gdyby W.A.D.A.Z. miało zatrudniać wszystkich
świadków ataków zombie, nie robiliby niczego innego, jak budowali
nowe placówki, żeby móc zapewnić ludziom miejsca pracy.
„Zostawiwszy
uprzednio zakupy w pokoju, zeszłam do laboratorium”. —
„Uprzednio” jest zbędne — „zostawiwszy” to imiesłów
przymiotnikowy uprzedni — znaczy więc „uprzednio zostawiając”.
„-
Właśnie za to mnie kochasz – odpowiedział. – Dobra, wracając
do bełkotu… to nie koniec problemów z antidotum. Po pobraniu krwi
trzeba wyizolować komórki i poddać rozmnażaniu. One również
dzielą się jak głupie, ale i tak cała procedura trwa ponad
miesiąc. Oczywiście moglibyśmy to skrócić, ale wtedy byśmy
otrzymali mniej tych komórek i potrzebowali więcej krwi, a ty
jesteś tylko jedna. Na szczęście potem już z górki. Dodajemy
środek rozrzedzający, trochę katalizatorów i gotowe”. — Dalej
nie mogę uwierzyć, że krew protagonistki ma różny skutek na nią
i na innych ludzi.
Zastanawiam
się, czy odcięta noga Revy będzie istniała do końca świata, bo
nigdy się nie rozłoży. To byłoby dość straszne. No i czy czasem
McCartney nie potrafi poruszać odciętą ręką na odległość? Czy
to znaczy, że kiedy odrosła jej nowa, to stara się „odłączyła”?
Byłoby naprawdę czadowo, gdyby Reva mogła zrobić sobie armię
samobieżnych kończyn.
„Postanowiłam
nie ciągnąć tego tematu. W końcu sama pozwoliłam mu zatrzymać
moją stopę na pamiątkę”. — To w końcu stopę czy całą
nogę? Różnica jest dość spora.
Bardzo
podoba mi się sposób pokazania Revy jako fanki literatury — nie
ma okropnych ekspozycji o tym, jak to bohaterka kocha czytać, tylko
po prostu od czasu do czasu można ją zastać czytającą w wolnym
czasie. Tak właśnie powinno być, brawo. To bardzo naturalne
podejście i coś, czego w wielu opowiadaniach brakuje — wiary, że
czytelnicy sami zauważą powtarzający się wzór.
„Wszyscy
kanalarze zostali zwolnieni do domu, a likwidacją umarlaków miało
zająć wojsko”. — „Zająć się”. Czy kanalarzy nie
obowiązuje obijanie facjat i wysyłanie do psychiatryka?
Dobrze,
że Reva do każdej misji dostaje innego partnera, dzięki czemu
możemy poznać lepiej jej grupę.
„-
Ja tam się nie znam, ale te podobno działają – odpowiedział
jeden z mężczyzn. – To jakiś bardzo zaawansowany technicznie
model, czy coś”. — Bardzo profesjonalny ten żołnierz, nie ma
co. Dobrze, że chociaż umie to włączyć.
„Ruszyliśmy
w dalszą drogę. (...) Najpierw zaczęliśmy grać w „Państwa,
Miasta”, później wywiązała się rozmowa”. — Nie jestem
przekonana, czy w Ameryce znają tę grę, przynajmniej pod tą
nazwą. No i jak oni grali, idąc? Przecież odpowiedzi pisze się na
kartce.
„-
No bo latacie tak za tymi zombiakami i dupy narażacie, żeby
uratować pojedynczych ludzi, a nie chcecie podać do ogólnej
wiadomości, jak się przed nimi skutecznie bronić. // - Wtedy
nastąpiłaby panika – odpowiedziałam bez przekonania, nie mogłam
przecież otwarcie przyznać, że myślę tak, jak on”. — Jeśli
żołnierz myśli, że to bez sensu, Reva myśli, że to bez sensu i
ja myślę, że to bez sensu, to ewidentnie coś tutaj nie gra.
Muszę
przyznać, że po kilku podobnych akcjach, mordowanie zombie stało
się cholernie nudne. Siekają je na prawo i lewo, przebijają się
przez umarlaków jak przez masło i Reva nawet niespecjalnie zwraca
na nie uwagę. Ot, opowiadanie o zombie, więc muszą być zombie.
Opowiadanie o agencji, to muszą być misje. Tylko że niekoniecznie
wychodzi to tak ekscytująco i satysfakcjonująco jak w teorii. Nawet
Reva miejscami brzmi na znudzoną, a tak nie powinno być. Zamiast
żołnierzy bojących się o swoje życie i mrożących krew w żyłach
scen z udziałem zombiaków wyłążących hordami ze śmierdzących
kanałów mamy spacerek i kilka zabawnych żartów z żołnierzami.
No halo, czy ja pomyliłam adresy? Gdzie moja makabrycznie opisana,
krwawa rozwałka i strach bohaterów o przetrwanie? Normalnie jakby
to nie były zombie, a kurczaki z fermy drobiu czekające sobie
spokojnie na śmierć. To nie piknik, tylko akcja eliminacji potworów
w ciemnych kanałach. Niestety mamy tu zero mroku i zero klimatu, a
za to parę śmieszków, Chucka Norrisa i śmierdzącą Revę. W
innych okolicznościach fajnie, tutaj — słabo.
„-
A dlaczego oglądamy anime? – zapytałam. // - To proste; cycki –
stwierdziła Jessica. // - A co cię tak dziwi Jess? – zdziwił
Jacks”. — Ale to Reva się zdziwiła, nie Jess. Plus, zamiast
średnika powinien być dwukropek.
„-
Okey, a drugiego do ręki”. — „Okay”.
„Tajemniczy
mężczyzna zbliżał się do sprzątaczki, wyjął z kieszeni dłoń
i wykonał nią dziwny ruch, po czym szybko odszedł. Kobieta
podrapała się po ramieniu. // - Zadrapał ją czymś i przekazał
jej wirusa – stwierdził Philip”. — Jeśli pomyśleć, że
wszystkie wcześniejsze ataki zostały zorganizowane, wiele rzeczy
zaczyna mieć sens, choć więcej zaczyna go tracić. Po co ktoś
zadawałby sobie tyle trudu, by zainfekować centrum handlowe, a
jednocześnie nie dopilnował, żeby wojsko nie wlazło tam zbyt
szybko i wszystko zatuszowało? Z drugiej strony, po co w ogóle
zarażać ludzi wirusem? Atak terrorystyczny, szaleństwo? Raczej nie
chciwa firma farmaceutyczna, bo agencja poradziła sobie z antidotum
sama, i to jeszcze po cichu. Nie wygląda też na to, by temu komuś
bardzo zależało na rozgłosie, skoro przez tyle lat nie udało się
odkryć istnienia zombie. Trzeba również założyć, że nie działa
w pojedynkę, jeśli wirus objął wiele krajów. Kurczę, zaczyna
robić się naprawdę ciekawie.
Pytanie
tylko, co z tego wszystko wyniknie — w końcu grupa Revy nie
wydawała się zbytnio zaskoczona zamachowcem — wiedzieli o
podobnych przypadkach już wcześniej? Jeśli tak, to dlaczego ja
dowiaduję się o tym tak późno i dlaczego nie ma mowy o żadnych
działaniach prewencyjnych stosowanych przez wojsko w dużych
ludzkich skupiskach — nie mogliby robić czegoś w rodzaju
kontroli na lotniskach? Przecież nie musieliby nawet mówić, że
chodzi o zombie. Ach, mam nadzieję, że dowiem się czegoś wiecej
już niedługo, bo otwierają się przede mną coraz to nowe ścieżki,
a świat przedstawiony rośnie jak na drożdżach.
Parada
Absurdu
„Tym
razem Jessica była
naprawdę
przybita, było
to
do niej nie podobne”. — „Niepodobne”.
„Rozesłała
zaproszenia po facebooku i blisko pięćdziesięciu wielbicieli mroku
zjawiło się poimprezować wśród nagrobków”. — Powinno być
„Facebooku”, bo to nazwa własna.
„Na
ich nieszczęście pojawiły się zombie. Należało się tego jednak
spodziewać. Noc, cmentarz po zamknięciu i sporo osób, które mogą
paść ofiarą zombifikacji. Jeśli terroryści mają choć odrobinę
humoru, na pewno wykorzystają taką okazję, zwłaszcza, że
informacje o imprezie podobno krążyły po internecie od tygodnia,
aż dziwne, że policja nie zwaliła się im na głowę, w końcu
przebywali tu nielegalnie. Zastał ich dopiero zarządca, który z
samego rana przyszedł otworzyć cmentarne bramy. Dla imprezowiczów
było
jednak
za późno. Wokół grobów kręciło się mnóstwo umarlaków w
gotyckich strojach. Jedynym względnie bezpiecznym miejscem była
niewielka
kaplica oraz krypty, o ile jakikolwiek okazała się otwarta”. —
„Zwłaszcza że”, „jakakolwiek”. Tak zostało tu namieszane,
że zupełnie straciłam rozeznanie. Należało się spodziewać
nocy, cmentarza i ludzi zamienionych w zombie, bo? Policja zwali się
na głowę tym terrorystom? W ogóle skąd tam terroryści? Dlaczego
imprezowicze spotkali na cmentarzu zombie w gotyckich strojach? I
tak, jeśli bym się uparła, zrozumiałabym, o co tu chodzi, ale nie
na tym polega pisanie — w efekcie pisania wszystkiego ciągiem i na
kupie oraz paru skrótów myślowych, wyszła papka, którą trzeba
rozszyfrować. Podmioty tak tutaj poszalały, że trzeba czytać trzy
razy, żeby zorientować się, o co mogło chodzić. No i z tym
cmentarzem to też głupie, zombie przyszły akurat na tę imprezę i
żaden z tych gotów nie walnął ich z glana i nie uciekł? Po
opisach walk Revy z zombiakami wygląda to tak, jakby pięciolatek
mógł ich pokonać.
Długa
ekspozycja o Antonym była zbawieniem, bo nie kojarzyłam gościa w
ogóle, ale z drugiej strony… no nie. Opowiadanie historii życia
tuż przed akcją mordowania zombiaków, bo trzeba, żeby czytelnik
cokolwiek z tego zrozumiał, to zwyczajnie pójście na łatwiznę.
Pięknie wychodzi tutaj zbyt duża ilość bohaterów. Gdyby było
ich mniej, parę scen załatwiłoby sprawę, a tak, prawdopodobnie
przez jeszcze przez pięć kolejnych rozdziałów będą pojawiać
się nowe streszczenia i nowi bohaterowie, których w teorii Reva zna
i działa z nimi od dłuższego czasu.
„Terroryści
odpowiedzialni za wirusa nazwozili tu tych umarlaków chyba w
ilościach przemysłowych”. — Hm... czyli jednak terroryści (nie
tylko jeden gość z poprzedniego rozdziału) odpowiedzialni za ataki
zombie to wiedza bardzo powszechna. Z drugiej strony wciąż
zastanawiam się, dlaczego oni zawsze atakują miejsca, które mogą
być łatwo wysprzątane przez agencję. Robią jakieś testy czy co?
Już bym się nawet nie zdziwiła, gdyby to sama agencja stała za
tymi atakami, żeby szkolić ludzi.
„Zaczęłam
wrzeszczeć do słuchawki komunikatora, karząc się wszystkim
wycofać”. — „Każąc” — bo kazać, nie karać.
Wracając
do misji — ponad kilkadziesiąt zombie, Reva i jej kumpel siedzą
na grobowcu, niby są otoczeni i w „czarnej dupie”, a potem ona
zeskakuje, rozwala maczetami masę zombiaków i wszyscy uciekają
właściwie bez szwanku. Nie ma co, bałam się o życie Revy jak
nigdy. Normalnie o mało nie dostałam zawału. Ale tak na poważnie,
te walki nie są nijak satysfakcjonujące, bo sprawiają wrażenie,
jakby Reva opędzała się od natrętnych much, a nie walczyła z
zabójczymi monstrami. Albo więc bohaterka jest za bardzo
wykokszona, albo zombiaki to za słabi przeciwnicy, żeby brać ich
na poważnie. W każdym razie bezwzględnie należy wyrównać poziom
szans, bo jak tak dalej pójdzie, to czytelnicy zwyczajnie zaczną
pomijać te fragmenty, doskonale wiedząc, że nic złego nie stanie
się naszej drogiej Revie.
„W
tym czasie powstawał nowy plan. Zwiadowcy tym razem postanowili
włamać się do kamer ochrony. Dlaczego wcześniej na to nie
wpadli?”. — Żeby Reva mogła na oślep ciąć zombiaki?
„Na
jego terenie znajdowało się jakieś trzysta zombie, nie licząc
tych, co wcześniej zatłukłam”. — „Które”.
„Cmentarz
był idealnym miejscem na atak, aż dziwne, że takie zdarzenia miały
miejsce na całym świecie tylko cztery razy. Może ci tajemniczy
terroryści chcieli być oryginalni?”. — Tajemniczy? Czyli jednak
niewiele o nich wiadomo. Po tylu latach walki z nimi? Widać, że
agencja za mało płaci wywiadowi.
No
i czy ja wiem, czy cmentarze to taki super pomysł? Zombiaki równie
dobrze mogą wykopywać ciała, żeby je zeżreć, a nie przemieniać.
Do tego takie miejsca są zwykle dość oddalone od miasta i
relatywnie rzadko odwiedzane. Jest mało prawdopodobne, żeby
zombiaki zrobiły zamieszanie przed przyjazdem agencji, chyba że
właśnie trafią na dziką imprezę nastolatków albo Halloween.
Dlaczego
masa ciężarówek jadących na cmentarz nikogo nie dziwiła? Żadna
zatroskana wdowa nie zadzwoniła na policję, bojąc się, że do
grobu jej męża zaraz nawrzucają jakichś śmieci czy innych
toksycznych odpadów? Nawet jakby zawieźli zombiaki ciemną nocą,
to taka chmara na pewno przyciągnęłaby uwagę odwiedzających albo
i choćby tego zarządcy. Potrafię znaleźć w tym planie tyle luk,
że uwierzenie w jego powodzenie wydaje się sporym wyzwaniem.
Dodatkowo na Wikipedii znalazłam informację, że ludzie opiekujący
się cmentarzem chodzą tam często z psami na spacer. Jeśli one nie
zwąchały zombiaków, to ja już nie wiem, co powiedzieć.
„Jeremi
miał nawet bazookę, a ja dźwigałam za nim pociski”. — Brawo,
właśnie zniszczyliście zabytkowy cmentarz i nagrobki wielu ważnych
osobistości dla historii USA. Na pewno uda wam się to zatuszować
wyciekiem gazu czy inną denną wymówką. Reva nawet sama mówi:
„Byłam niemal pewna, że dowództwo da nam za tą akcję nieźle
popalić, w końcu znajdowaliśmy się na terenie, który został
wpisany do krajowego rejestru zabytków" — więc właściwie
dlaczego nie mogą rozwalić zombiaków w mniej inwazyjny sposób?
Przecież mają samosterowalny młynek do mięsa w postaci Revy. No,
zmiłujcie się ludzie, trochę pomyślunku.
„Jerry
raz za razem strzelał do truposzy, a pozostali likwidowali te, które
za bardzo się do nas zbliżyli”. — Jeśli „te”, to
„zbliżyły”, a jeśli „zbliżyli, to „ci””.
„Na
cmentarz zajechała ciężarówka, dwoje mężczyzn wypuściła
zombiaki, po czym odjechali. Zapis z kamer to potwierdził. Niestety
wszystkie numery rejestracyjne zostały zakryte”. — „Dwóch
mężczyzn wypuściło”. No i tutaj jest moment, w którym
oficjalnie dowiaduję się, że złole naprawdę wwożą zombiaki
ciężarówkami. To jest tak absurdalne, że chce mi się śmiać. No
i słabi ci terroryści, jak nie mają nikogo, kto mógłby wyczyścić
zapis z kamer.
„Jak
to w Ameryce bywa, kilku uczestników imprezy miało broń. Udało im
się nawet odstrzelić kilka umarlaków. Właśnie dlatego trupy
powstały z grobów. Wirus Z wniknął w ziemię i dostał się do
zwłok”. — Goci, fani pistoletów. Chciałabym to zobaczyć. No i
serio? Wirus tak sobie wniknął w ziemię? Przeżarł się przez
trzy metry piachu i drewniane trumny? Jakoś ciężko mi w to
uwierzyć. Gdyby tak wyglądała zakażalność wirusem, dawno byłoby
po apokalipsie.
„Agenci
będą mieli sporo roboty zacieraniu tego zdarzenia”. — „Przy”
zacieraniu.
„Nie
dość, że rozwaliliśmy niemały kawałek zabytkowego cmentarza, to
jeszcze wszystko wskazywało na to, że część jego rezydentów
powstanie z grobów. Ciekawi mnie, jak mają zamiar to załatwić.
Cmentarz przecież nie może na długo zostać zamknięty, Niemal
codziennie odbywają się na nich pogrzeby, nie mówiąc już o
ludziach odwiedzających groby”. — „Nim”. Dokładnie.
To, że Reva sama zauważa bezsensowność zachowań w świecie, w
jakim żyje, nie wymazuje tych głupich rzeczy. Wszystkie moje
zarzuty są tak samo aktualne, a nawet i bardziej, bo kiedy sami
bohaterowie się dziwią prawom natury w ich własnym, małym
wszechświecie, to wiedz, że coś się dzieje.
„Dla
odmiany postanowiłam sobie zagrać w coś online”. — Szkoda, że
nie o tym ma bardziej szczegółowych informacji, to mogłoby
naprowadzić czytelników na gust Revy.
„Mężczyzna
zaciągnął mnie do świetlicy Zwiadowców”. — Dlaczego nagle
zwiadowcy są z dużej litery?
„Francuscy
agenci, czy brytyjski wywiad? Dlaczego nikt nie wyłapał tego
reportażu?”. — Zbędny przecinek przed „czy”. A nie mówiłam,
że za mało im płacą?
„Znajdowałam
się na anglojęzycznym serwerze i zauważyłam, że kilka osób
rozmawia na czacie o wiadomościach”. — Byłoby raczej dziwne,
gdyby była na każdym innym niż anglojęzycznym serwerze. Nie
bardzo rozumiem, po co w ogóle ta informacja.
Końcówka
rozdziału przebiła resztę — wreszcie stało się to, na co
czekałam od samego początku — istnienie zombie się wydało.
Jestem bardzo ciekawa, jak to wszystko się rozwinie i w jaką stronę
pójdzie W.A.D.A.Z. Pozytywnie zaskakuje mnie to opowiadanie — gdy
tylko można by pomyśleć, że zacznie się robić nudno, pojawia
się kolejne przełomowe wydarzenie niepozwalające odkleić się od
ekranu — brawa. Co jak co, ale na nudę nie można tutaj liczyć i
bardzo mi się to podoba.
Dorosłość
a Telenowela
„Wzięłyśmy
jeden z samochodów, udostępnionych agentom do celów prywatnych”.
— Czy część po przecinku miała działać jak dopowiedzenie?
Często widzę tego typu zdania i za każdym razem się nad tym
zastanawiam. To nie działa w ten sposób i przecinki w takich
miejscach są zbędne. Wystarczy przeczytać zdanie na głos z pauzą
oddechową w miejscu przecinka — brzmi to po prostu dziwnie.
„-
Bo masz super słuch zombie?”. — „Supersłuch”.
Czy jest coś, czego Reva nie ma super?
„Doskonale
wiesz, że zawsze jestem głodna, jeśli chciałaś dyskretnie
posiedzieć przy kawie, to trzeba było wziąć Philiego, nie mnie”.
— Zdecydowanie w miejscu drugiego przecinka powinna być kropka.
„Gdy
Kevin zaczął opowiadać o „swojej dziwnej byłej, która musiała
chyba być z jakiegoś marginesu społecznego, bo nawet nie chciała
podać swojego adresu”, Jess ze wściekłości tak mocno ścisnęła
szklankę, że pękła jej w dłoni, lecz ona zawała się tego nie
zauważać, zbyt pochłonięta słuchaniem rozmowy”. — „Zdawała”.
Ojej, ale to długie i pokręcone zdanie. Pod koniec już nawet nie
wiadomo, czy to czasem aby nie szklanka nie zauważyła, że pękła,
a nie Jess.
„-
To właśnie jest moja szurnięta była – odpowiedział i od razu
zwrócił się do Jessiki. - A to jest Tara”. — Dlaczego w
ogóle Kevin przedstawia w takiej sytuacji nową dziewczynę swojej
„szurniętej byłej”?
„Wyszłam
z sypialni i, po drodze zgarniając ze
szafki
paczkę Oreo, stanęłam w drzwiach wejściowych”. — „Z”.
„W
naszą stronę powoli dreptał sobie zombie”. — Jakim cudem
zombiak nie minął się po drodze z Tarą?
„Jeszcze
tylko tego mi brakuje, aby przez tego skurwysyna pójść siedzieć,
jak za zamordowanie normalnego człowieka”. — Zbędny przecinek
przed „jak”. Jakoś dziwnie bezosobowo to brzmi, lepiej już
napisać: „abym przez tego skurwysyna poszła siedzieć”.
„Lepiej,
żeby się kretyn nie rozmnażał”. — A ja mu się tam nie
dziwię. Jessica z tym całym śledzeniem i resztą nie sprawiła
najlepszego wrażenia.
„-
Dzień dobry, w budynku znajduje się niebezpieczny przestępca, więc
proszę nie wychodzić z mieszkania, dopóki nie damy państwu znać,
że jest bezpiecznie, lub, najlepiej, zejść schodami pożarowymi i
opuścić dzielnicę na parę godzin – powiedziała Jessica, po
czym zapukała do następnych drzwi”. — Ludzie nie mówią takim
ciągiem, zwyczajnie zabrakłoby im powietrza w płucach albo
zapluliby się na śmierć. Lepiej w dialogach trzymać się krótkich
i średnich wypowiedzi. No i dziwię się, że Jess kazała ludziom
wyjść z domów. Co, jeśli po drodze spotkaliby zombie? Siedzenie w
domach to o wiele bezpieczniejsze rozwiązanie, w końcu zostało
ustalone, że zombiaki nie potrafią otwierać drzwi.
„W
pomieszczeniu dozorcy na szczęście znajdowała się apteczka, która
zawierała zwykłe strzykawki, więc ugryziony mężczyzna, dostał
lekarstwo w ciągu dwudziestu minut po zakażeniu”. — „Od”
zakażenia. No i naprawdę, ale to naprawdę nie wiem, po co ten
przecinek przed „dostał”.
„Całe
szczęście Tara opuściła budynek, zanim to wszystko się zaczęło”.
— Musiała się pewnie teleportować na klatce schodowej. Sądząc
po dialogach, od wyjścia Tary do przyjścia zombie mogła minąć
najwyżej minuta albo dwie. Nie kupuję tego, że tak po prostu
minęła się na ulicy z hordą zombiaków.
„Gdyby
Jess nie postanowiła śledzić chłopaka, pojechać za nim do domu,
a na końcu kłócić się z nim przez prawię godzinę, nie było
by
nas
w trakcie napaści zombiaków i na pewno zginęło by kilku
lokatorów, nie mówiąc już
o
dozorcy, dla którego byłoby
już
za
późno na podanie antidotum”. — „Byłoby” i „zginęłoby”.
Przez prawie godzinę? Co? Przecież to wszystko trwało góra kilka
linijek — dałabym całemu zajściu może piętnaście minut (i
żadne „trwało to bez końca” nie zdoła mnie przekonać, że
było inaczej). To po prostu idealny przykład, jak nie określać
upływu czasu. Zresztą, tak samo było chwilę wcześniej w
restauracji, gdzie dziewczyny siedziały niby dwie godziny. Nie
wystarczy jednym zdaniem wspomnieć, że coś trwało tyle i tyle,
trzeba pokazać sceną, że cała ta sytuacja się przeciąga — jak
bohaterka początkowo słucha kłótni, jak zaczyna ją to nużyć,
jak łazi po mieszkaniu i grzebie po szafkach, uwala się na kanapie
i tysiąc razy zmienia ułożenie poduszek.
Początek
ze śledzeniem byłego Jessiki na randce był dość nudny — ot,
taka sobie scena, wyglądająca zwyczajnie na niepotrzebną. Potem w
sumie nie wyszło jakoś dużo lepiej, bo zombiaki po tylu
rozdziałach zdążyły już spowszednieć.
W
ogóle cały ten przypadek z atakiem zombie akurat w kamienicy Kevina
to coś, czego nie kupuję. Ze wszystkich miejsc na Ziemi musieli
wypuścić je tam, naprawdę? Jeśli później nie dowiem się, że
to było ukartowane, będę bardzo zawiedziona.
„W
takim razie nigdy nie dorosnę. Poza tym, patrząc na to, co przeżywa
Jessica, dorosłość ssie”. — Reva nie musi się o to martwić,
bo jej zachowanie na pewno nie wskazuje na dwadzieścia pięć
wiosen, których doczekała i dosłownie zerowy rozwój jej postaci
na przestrzeni ponad dziesięciu rozdziałów.
„-
To nie drzewa, to są Drzewce, takie magiczne potwory”. — Czyli
Reva gra w fantasy. Zastanawiam się tylko, dlaczego drzewce są
zapisane dużą literą. To trochę tak, jakby pisać dużą literą
„człowiek”.
Nie
jestem przekonana co do tego dialogu z Dexterem pod koniec. To
znaczy, jasne, mógłby się wydarzyć, ale podobało mi się
pokazywanie Revy jako nerda bez mówienia, że jest nerdem, a teraz
wszystko poszło w zapomnienie. Dialog ekspozycyjny poleciał i już
tego nie odzobaczę.
W
efekcie tego wszystkiego — nudy i ekspozycji — ten rozdział
plasuje się na jednym z niższych miejsc spośród opublikowanych do
tej pory.
Zombie
Też Bywają Niegrzeczne
Ojojoj,
coś się tutaj niedobrego podziało — cały rozdział jest
wyśrodkowany.
„Już
po godzinie znajdowaliśmy się w głębi lasu, pod ośrodkiem dla
trudnej młodzieży. Większego odludzia nie można by chyba sobie
wyobrazić”. — Dlaczego ataki niemal zawsze zdarzają się na
odludziach? Żeby łatwo było zneutralizować zagrożenie i nie było
apokalipsy?
„Napaść
odkrył jeden z instruktorów, który do tej pory przebywał na
zwolnieniu”. — Zawsze ten sam schemat: cieć, leśniczy, a teraz
instruktor wzywa policję. Nie mogłoby dojść do wykrycia inaczej
niż przez jedną, pilnującą danego obszaru, osobę? Nawet już ci
biedni kanalarze byli ciekawsi.
Reva
zamiast zajmować się mutantem, myśli o tym, jak fajna byłaby gra
z zombie ninją. To nie jest realistyczna reakcja w obliczu takich
wydarzeń. Bohaterka powinna poświęcić całe skupienie na
przeżycie, a nie rozdrabniać się na tysiąc zabawnych powiedzonek.
Jak mam przejmować się jej losem, gdy ona sama nie bierze niczego
na serio?
W
tych wszystkich walkach z zombiakami nie ma nic realistycznego —
Reva na ogół prawie wcale nie poświęca im czasu, tylko woli
śmieszkować. Może tak ma być, może to ma być tak absurdalne, że
aż śmieszne, może szukanie języka w kompoście jest ciekawsze niż
walka. Nie wiem, ja jednak tego nie kupuję.
„-
Kurwa! – Zaklęłam. – Peter padł! – Wrzasnęłam do
słuchawki”. — Po wykrzyknikach można normalnie dalej pisać
reakcję bohatera małą literą. No i szkoda, że nie mam zielonego
pojęcia, kim był Peter. Może wtedy chociaż trochę bym się
przejęła.
„Odrzuciłam
bezużyteczne już urządzenie i ruszyłam dalej”. — Miotacz
zużył się po jednym użyciu? Coś kiepskie mają wyposażenie w
tym W.A.D.A.Z.
„Jeden
z nich wyciągnął pistolet i wymierzył go w moją stronę”. —
Jeśli mutanty są na tyle inteligentne, żeby używać broni, to
dlaczego: a) wałęsają się ze zwykłymi, głupimi zombie, b)
nie zbuntowały się przeciwko tajnej, złej organizacji, c) nie ma
apokalipsy?
„Nagle
na zewnątrz usłyszeliśmy krzyki. – podjęła blondynka, na oko
czternastoletnia”. — Reva ma świetne oko, jeśli chodzi o
zgadywanie czyjegoś wieku.
„Nie
jestem w stanie nic powiedzieć do mikrofonu, a mój palmtop, poza
kilkoma zaprogramowanymi zdaniami, nie miał opcji wysyłania
wiadomości tekstowych”. — Jaki to problem napisać na tablicy
treść wiadomości i kazać któremuś z dzieciaków ją przeczytać?
Rozdział
okazał się dość krótki i niezbyt treściwy — akcja dopiero co
się rozpoczęła, a już się skończył. Wygląda to trochę tak,
jakby nie było czasu na dokończenie go i padła decyzja, aby po
prostu wrzucić to, co zostało wcześniej napisane. W efekcie tekst
nie wygląda na finalny produkt, tylko urwany w połowie. Z tego
powodu nie ma też za bardzo co skomentować — Reva poszła do
stołówki — tak można by to wszystko streścić i tyle. Nie za
dużo. Co prawda trafiło się spotkanie z mutantem z bronią (bądź
co bądź było to dość osobliwe), ale na razie nie wiadomo, co z
tego wyniknie i wolę wstrzymać się z opinią do kolejnych
rozdziałów.
Czy
Zombie Świadomie są Upierdliwe?
„Najbardziej
pasującym słowem będzie tu chyba wkurwienie i to takie wykurwiste
wkurwienie”. — No nie. Po zachowaniu Revy nie da się odczuć
tego wszystkiego. Widać jakieś próby zachowania realizmu, ale wraz
z dynamiką zdechły, kiedy bohaterka zaczęła wywody o dupie
maryni, to znaczy, chciałam powiedzieć, oddychaniu zombiaków i
produkowaniu adrenaliny. W dodatku walka ściśnięta w jednym,
długaśnym akapicie to po prostu zło.
„W
mojej głowie pojawiło się bardzo głupie pytanie. Czy o zombiaku
można powiedzieć, że myśli? Wszystko wskazywało na to, że przez
chwilę będę mieć spokój”. — Reva rzuciła tym pytaniem i nic
z tego nie wyniknęło, nie próbowała na nie odpowiedzieć ani nic.
Mogę się dowiedzieć, po co to tutaj było?
Grupa
Revy ostatnimi czasy mocno się uszczupliła. Głównie o osoby,
które czytelnik ma w głębokim poważaniu, bo zwyczajnie ich nie
kojarzy. Naprawdę nie rozumiem, po co tworzyć dwunastu bohaterów,
olewać większość z nich, a potem po kolei zabijać. Jaki jest
tego cel? Pokazanie, że ludzie w walce z zombie umierają? To chyba
potrafią przewidzieć wszyscy. Gdyby umarła jedna z ważnych
postaci, taka, z którą czytelnik miałby szansę się zżyć, to
miałoby sens, ale tak? Nawet Reva się tym zbytnio nie przejmuje.
Zmarnowany potencjał po całości.
„-
Zombiaki strasznie mnie pogryzły i ręki nie dało się jej
uratować, ale nie jest tak źle”. — Bez „jej”.
„Znasz
go już na tyle długo, żeby wiedzieć, że w głębi duszy mu
ciężko, ale za cholerę się nie przyzna”. — Szkoda, że
czytelnicy nie znają go tak samo dobrze.
Rozdział,
zgodnie z oczekiwaniami, jest bezpośrednią kontynuacją
poprzedniego.
Podczas
starcia Revy z mutantami ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że
może coś jej się stać albo inaczej — że ostatecznie i
definitywnie zginie. Jej postać jest tak silna, że nie można czuć
satysfakcji ani lęku, gdy walczy. Mutanty, które powinny być
bardzo trudnymi przeciwnikami, tnie na plasterki. I co ja mam z tym
zrobić? Jeśli uznam, że Reva jest niepokonana, nie widzę sensu,
aby czytać dalej, bo ona zawsze zwycięży — nie poniesie żadnych
strat, nie nauczy się niczego na swoich porażkach, nie urośnie
bardziej w siłę. Taka statyczna, przepotężna postać jest
zwyczajnie nudna. Nieważne, jak wielu przeciwników położy
plackiem, a może właśnie dlatego. Nie ma wyzwania, nie ma zabawy.
Streszczeniowemu
opisowi żałoby w agencji mówię zdecydowane nie. To była idealna
okazja do pokazania prawdziwego oblicza życia jednostki,
wyeksponowania ciężaru związanego z tą pracą i utratą
przyjaciół. Reva mogłaby mieć wiele różnych, interesujących
przemyśleń rozwijających jej postać. W zamian dostałam krótki
opis mówiący, że wszyscy się upili i tyle. Serio? Co za parszywe
marnotrawstwo parszywie idealnej okazji.
Przynajmniej
krótka scena z łukiem mnie usatysfakcjonowała — udało się
tutaj wprowadzić nieco sentymentalnego klimatu. No i Revie nie
wyszło z tymi strzałami, co bardzo mnie cieszy, bo pokazuje, że
jednak nie jest niezwyciężona.
Końcówka
w szpitalu również wyszła całkiem przyjemnie. Nawet emocje Revy
się uaktywniły, co jest rzadkie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak
często unika się w tym opowiadaniu spokojniejszych i poważniejszych
scen, bo na załączonym obrazku widać, że wychodzą dużo lepiej
niż nudne potyczki z zombiakami.
Sprawa
się Rypła
„Oczywiście
wszystko na wynos – dodałam po chwili zastanowienia”. —
Dlaczego musiała się zastanawiać, jeśli zawsze bierze na wynos?
„Dla
wszystkich okolicznych mieszkańców budynek W.A.D.A.Z. był akademią
dla specyficznie uzdolnionych studentów i wszyscy pracownicy mieli
się tego trzymać”. — A to, że uczęszczają tam sami prawie
trzydziestolatkowie wzwyż, nie wzbudziło niczyich podejrzeń?
„Minuty
zmieniały się w godziny”. — Straszny dramatyzm, nie ma co.
„Dwóch
napastników poprowadziło bankiera do sejfu, a trzeci mierzył
zakładników z Desert Eagla”. — Prędzej już „Desert
Eagle’a”.
„Jak
na razie zapraszamy
do
dyskusji online na naszej stronie internetowej, a jutro o tej samej
porze zapraszamy
na
wywiad z rodzinami ofiar masakry w Obozie dla Trudnej Młodzieży
Imienia Johna Deweya”. — Dlaczego którekolwiek z wyrazów poza
imieniem i nazwiskiem patrona są zapisane dużą literą?
Opowiadanie jest pisane po polsku, więc powinny w nim obowiązywać
polskie zasady, nie angielskie.
Po
tym wyskoku w banku Revę powinni z W.A.D.A.Z. wywalić albo chociaż
zawiesić. Na co była ta cała szopka z ukrywaniem zombiaków, jeśl
ona odwala coś takiego? W banku z całą pewnością zamontowano
kamery, a i świadków nie brakowało. Ludzie nie muszą tego
powiązać z zombiakami, ale to ewidentnie nie było coś, co dałoby
się łatwo wytłumaczyć. I co teraz, przyjdą smutni panowie i
obiją wszystkich, żeby o tym nie rozpowiadali?
„Plus
był taki, że bankierka, przerażona całą sytuacją, po prostu
dała mi pieniądze, nie obciążając mojego konta, tak więc
dzisiaj jadłam za darmo”. — Raczej nie chodziło tu o
„bankierkę”.
„Jeśli
znowu się zaloguję, to mogę się nie oderwać przez następny
miesiąc”. — Prędzej „nie będę mogła”, bo to teoretycznie
się jeszcze nie stało.
Cóż,
jestem bardzo zawiedziona brakiem dialogu z ojcem Revy, który
zastąpił suchy opis. Wygląda to tak, jakby zabrakło ochoty do
napisania takiej sceny, bo nie jest wystarczająco
dziwna/śmieszna/makabryczna/absurdalna — niepotrzebne skreślić.
A ja bym bardzo chciała obserwować protagonistkę w tego typu
sytuacjach, oglądać jej reakcje na słowa ojca i próby tłumaczenia
mu wszystkiego, zamiast znów słuchać o zmarłym wujku. Szkoda,
wielka szkoda.
Zamiast
tego po raz kolejny dostałam obrazek zamawiającej olbrzymie ilości
jedzenia oraz kopiącej tyłki Revy (która najwyraźniej nie musi
się już przejmować konsekwencjami swoich czynów jak prawdziwa
Mary Sue). Nic, czego bym już nie wiedziała.
Gdyby
nie reportaż w telewizji, ten rozdział byłby straconym czasem, a
tak ujdzie w tłoku. Choć mimo wszystko nie mogę przestać się
zastanawiać, jak W.A.D.A.Z. mogło odwalić taką fuszerkę i nie
zająć się sprawą nagrań po pierwszym materiale w BBC. Mogli
chociaż kazać swoim agentom nosić maski albo coś w tym rodzaju,
no cokolwiek. Wygląda to zupełnie tak, jakby chcieli, żeby
wszystko się wydało, choć z punktu widzenia logiki nie ma to
żadnego sensu.
Telewizja
się Czepia
„Ludzie
powoli oswoili się z myślą o istnieniu zombie”. — W ciągu
tygodnia? Przykro mi, ale nie uwierzę. Prędzej już użyć formy
„oswajali się”.
„Do
wszystkim znanych numerów alarmowych dołączył numer do łowców
zombie, którym zajmowała się dyspozytornia policji”. — Drugie
„do” zbędne.
Patrząc
po tych wszystkich pozytywnych zmianach tym bardziej trudno
zrozumieć, dlaczego przez ponad dwadzieścia lat agencja nie chciała
się ujawnić.
„Osobiście
wolałabym raczej posiedzieć sobie przy dobrej książce, szamając
jakąś smaczną przekąskę”. — Kwintesencja zainteresowań
Revy. No, zabrakło oglądania filmów, ale to drobiazg. Jej życie
wydaje się koszmarnie monotonne jak na łowczynię zombie. Niestety
nie wiem, czy w ten sposób odpoczywa jej psychika, czy po prostu nie
ma pomysłów, żeby napisać jej coś ciekawszego do roboty.
„W
dzisiejszym programie gościmy Revę Angelinę McCartney, tajemniczą
agentkę z niezwykłymi zdolnościami”. — Od jakiegoś czasu
zastanawiam się, dlaczego zawsze w takich momentach używają jej
obu imion. Przy przedstawianiu się w wojsku ma to jeszcze sens, ale
w telewizji? Czy to jest po prostu dwuczłonowe imię? Czy ktoś może
mnie oświecić?
„Kamera
zrobiła na mnie najazd, więc się uśmiechnęłam, jednak gdy
przypomniałam sobie o wilkołaczych zębach, natychmiast zamknęłam
usta”. — Właściwie to dziwne, że ludzie poza agencją nie
zwracają uwagi na te zęby — choćby właściciel restauracji.
„Nasze
pensje z powodu ciągłego narażania życia są dość duże, w
końcu średnia długość służby członków oddziału ratunkowego
wynosi jakieś pięć lat, chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Uposażenie jest niezwykle wysokie, jednak o urlop całkiem trudno”.
— Reva niepotrzebnie dwa razy wspomina o pensji.
„–
Zombie
pojawiły się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Już wtedy
istniało mnóstwo filmów o żywych trupach, które przekłamywały
ich obraz, ale nie do mnie to pytanie. Nie za bardzo znam się na
polityce W.A.D.A.Z.”. — Jest dziewiętnasty rozdział i dopiero
teraz oficjalnie dowiaduję się, że zombiaki chodzą po ziemi od
ponad dwudziestu lat. Trochę późno jak na mój gust. Trochę
cholernie późno. Czuję się oszukana. Jak mam uwierzyć, że
istnienie zombie nie wydało się przez tyle lat? To po prostu
absurd.
Cały
ten wywiad mi nie pasuje — rozcinanie Revy na żywo i tak dalej. Na
jakim kanale to leci i o której godzinie, że pozwalają robić
takie rzeczy? W Stanach Zjednoczonych celowo puszczają audycje na
żywo z małym opóźnieniem, żeby móc wyłączyć nadawanie, gdyby
polała się krew albo stał się wypadek — po to, aby uniknąć
pozwów za urazy psychiczne. No i dlaczego McCartney występuje w
charakterze eksperta od zombie? W pewnym sensie nim jest, to prawda,
ale na pewno mają w agencji znacznie lepiej przygotowanych ludzi do
opowiadania o takich rzeczach niż ona. Prędzej jej do reality
shows
zamiast
do wiadomości. Obecność półzombiaczki mogłaby też napawać
strachem — osoba z taką siłą jest zagrożeniem, zmutowanym
potworem, więc dziwię się, że telewizja nie szukała taniej
sensacji i nie zrobiła z niej wroga, tylko żartowała i tak dalej.
Przypominam, minął dopiero tydzień, więc na taki luz jest
zdecydowanie za wcześnie.
„-
Ty też mnie musisz kochać, skoro urządziłaś mi taką scenę przy
Tarze – kontynuował. – Od tamtej pory chodzę, jak w jakiejś
mgle. Mam kłopoty z koncentracją, mogę myśleć jedynie o tobie.
Proszę, daj mi drugą szansę”. — Kevin jest dziwny, tyle
powiem. Widzi mi się, że poleciał na kasę Jessiki po wywiadzie
Revy.
Można
Skisnąć
„Szkoda,
że nie miałam do niego pianek, ale nie byłam na to przygotowana. W
końcu nie ta pora roku. Dostałam małe opakowanie od Helen, której
znajoma z Brazylii przysłała chyba z 10 kilogramów, a mieszanka
była pierwszorzędna i cholernie słodka”. — Początkowo
pomyślałam, że Reva dostała od Helen pianki, a nie kakao i tekst
o mieszance bardzo mnie zdziwił.
„Właśnie
wtedy rozpętało się małe piekło w mediach społecznościowych i
choć wszystko zajeżdżało sporym bólem dupy, to powstał nowy
ruch pro-zombie, a teraz trwała właśnie pierwsza demonstracja,
która nie mogła odbyć się gdzie indziej, jak pod siedzibą
stołecznej jednostki”. — Totalnie jestem w stanie uwierzyć, że
coś tak głupiego mogłoby się naprawdę wydarzyć i bardzo mi się
podoba ten absurdalny koncept.
„Poprosiłam
go, aby pomógł mi przyczepić ręce na miejsce. Podniósł je z
ziemi i delikatnie przytknął jedną z nich do mojego nadgarstka, po
chwili puścił, gdy kości się połączyły. Nagle mężczyzna
uśmiechnął się szatańsko”. — Cóż, z „rękami” jest
taki problem, że mogą jednocześnie oznaczać części od
nadgarstków do palców, ale i od barków do palców. W mojej głowie
pojawiła się w tej scenie opcja druga, z „całymi” rękami
opadającymi Revie takim trochę gumowo-wężowym ruchem i to było
śmieszne. Nawet bardzo śmieszne. A potem doszłam do miejsca, gdzie
pojawia się przyczepianie ich do „nadgarstka” i przestałam się
śmiać. No bo halo, co ja mam teraz zrobić, wizualizować sobie
wszystko od nowa? To już nie będzie zabawne. Podobny problem miałam
kiedyś z odcinanymi nogami, które okazywały się później
stopami. Radziłabym na przyszłość stosowanie większej
dokładności w takich przypadkach oraz ogólnie przy opisywaniu. Nie
ma nic gorszego niż niezrozumienie i późniejsza frustracja, gdy po
pięciu minutach człowiek orientuje się, że wszystko wyobraził
sobie źle.
„Po
jakiś pięciu minutach w końcu ją zobaczyłam”. — Czy Reva i
Jacks stali nieruchomo obok tłumu przez pięć minut, przy czym
McCartney cały ten czas robiła miny, starając się skontaktować
ze swoją dłonią?
„-
O kurde, świetnie ci poszło – powiedział zgięty w pół ze
śmiechy Jacks. – Gdy będą kręcić kolejny remake Rodziny
Addamsów, nie zapomnij zgłosić się na casting do roli Rąsi –
niemal zakrztusił się przy tych słowach”. — Potwierdzam.
Zdecydowanie zobaczyłam Rąsię tuptającą uroczo przez bramę.
„Po
chwili wiedziałam już, że to Hunter tak pachnie. W ciągu tych
dwóch tygodni zauważyłam, że mężczyzna zawsze wydzielał woń,
która nieprzyjemna była
tylko
dla mnie, jednak tym razem była
z
dwadzieścia razy silniejsza. Zaczęło mnie drapać w gardle i
poważnie się rozkaszlałam. Czułam, że zaraz zemdleję”. —
Widzę w tym parodię kuszącego zapachu Belli ze „Zmierzchu” i
nikt nie przekona mnie, że jest inaczej.
„Przez
tę całą awanturę z demonstracją zmarnowaliśmy ponad pół
godziny, a to mogło kosztować kogoś życie”. — Czy Reva
naprawdę czekałaby w aucie pół godziny, słuchając, jak
policjanci użerają się z protestującymi? Jakoś mi się nie
wydaje.
„Na
początek wyrąbali niewielką dziurę w drzwiach, za co zresztą
dostali opiernicz, gdyż pochodziły one z XVIII wieku. Coś czuję,
że szykuję się powtórka z misji na tym cholernym, zabytkowym
cmentarzu”. — „Szykuje”. Hej, nie wiem jak inni, ale ja nie
zauważyłam ani słowa o konsekwencjach tamtego czynu. Podejrzewam
więc, że tutaj będzie niestety podobnie.
„Odkąd
istnienie truposzy wyszło na jaw, ludzie za nie odpowiadający
wychodzili ze skóry, aby przeprowadzać coraz to bardziej oryginalne
ataki”. — Z tym mogę się zgodzić, choć za nic nie mogę
zrozumieć, czemu ma to służyć.
„Wzięłam
od Owena jednego papierosa. Złamałam go na pół i zatkałam nim
dziurki w nosie, po czym naciągnęłam chustę na twarz”. — Albo
Reva ma bardzo małe dziurki, albo wsadziła papierosy bardzo
głęboko, żeby nie czuć zapachu Huntera. Własciwie nie wiem, co
gorsze.
„Ktoś
na wszelki wypadek postanowił zaryglować jedyne wyjście z
katakumb”. — Jedyne wyjście? Okej. Jakaś tajemnicza grupa
wpada, nawozi ciężarówkami zombiaki, zamienia zakonników w
zombie, a potem zagania całe to towarzystwo do katakumb i zamyka za
sobą jedyne drzwi. Teraz pojawia się moje pytanie — po co?
Naprawdę, to nie ma żadnego sensu. W jakim celu zadawać sobie tyle
trudu, żeby potem nic z tego nie mieć? Przecież te zamknięte
zombie niczemu nie służą.
Nie
bardzo rozumiem, dlaczego czytałam o tej akcji z katakumbami, bo nic
z niej nie wynikło. Grupa Revy przyjechała, wymordowała zombiaki,
odjechała i koniec. Póki co brzmi to jak zapychacz. Ogólnie cały
ten rozdział sprawia takie wrażenie: odcięta ręka — może i
śmieszna, ale
to już było;
katakumby — jak mówiłam, bez sensu; maraton filmowy — ile ich
już widziałam? Pojawiają się dość regularnie, a ten żart z
PMS-em nawet nie był zabawny.
Mam
niemiłe wrażenie, że opowiadanie zaczęło obniżać loty, a nawet
zjadać własny ogon. Misje są nieciekawe, bohaterowie w kółko
oglądają filmy i robią żarty o odciętych kończynach. No ileż
można? Czas na powiew świeżości, bo mam wrażenie, że zaczął
do mnie dolatywać smrodek Huntera.
Ironia
Losu
„-
Bo Iwan i Owen utrzymują podobny poziom zjebania umysłowego i nie
jest dobrym pomysłem wysyłać ich jako jedną grupę”. — O
wiele prostsze byłoby „razem” zamiast „jako jedną grupę”.
Poza tym zastanawiam się, kto to powiedział — pewnie Jeremi, ale
równie dobrze mogłaby być to każda inna osoba z grupy.
„-
Napoje w bufecie prawdopodobnie są skażone wirusem Z –
poinformowałam wszystkich przez swój komunikator”. — O, a to
interesujące. Widzę, że status quo zaczyna się zmieniać nie
tylko dla agencji, ale i dla złoli.
„-
My mamy jeszcze dziesięć, potem będziesz już musiała używać
swojej krwi. Właśnie, w porozumieniu z ratownikami medycznymi,
kompletujemy sprzęt”. — Czyli co, koniec z ukrywaniem składu
antidotum? Bo nie wyobrażam sobie, żeby po takim czymś to mogło
pozostać sekretem.
„Zastałam
jedynie pusty talerz…”. — Ale miałam stracha, jak to
przeczytałam. Z jakiegoś powodu byłam pewna, że to zatrute
kanapki z imprezy i Owen zostanie zombiakiem. Choć z drugiej strony
mogłoby wyjść interesująco, więc w sumie trochę szkoda, że to
nie poszło w tym kierunku.
Wyszło
lepiej niż poprzednio — wirus w napojach i odkrycie Revy z
końcówki uratowały rozdział. Mimo wszystko długo nie uda się
pociągnąć na samych nowinkach, kiedy reszta tekstu zostanie
napisana nieciekawie — a akcja na Zombie Walk, choć przecież nie
powinna, właśnie taka była.
Coraz
mniej rozumiem osoby, które mają w posiadaniu wirusa. Ich motywacje
to dla mnie czarna magia i zaczyna mi to o wiele bardziej niż na
początku przeszkadzać. Ukryci złoczyńcy to fajny zabieg
fabularny, ale działa tylko przez jakiś czas — czuję, że w tym
przypadku właśnie się on kończy. Szczęśliwie chyba coraz
bardziej zbliżam się do rozwiązania zagadki — mam nadzieję, że
agentom uda się zdobyć po tym ataku parę informacji, bo póki co,
wszystko zaczyna robić się coraz to bardziej zawiłe i dziwne.
Coś
się Dzieje
„Cudem
wydostałam się z tłumu i dość wnerwiona wsiadłam do jednego z
samochodów agencji”. — Wolałabym, żeby emocje Revy zostały
zaprezentowane w scenie zamiast opisane. Mogłaby przecież marszczyć
brwi, zaciskać pięści i trzaskać drzwiami, a nie tylko informować
na szybko czytelnika, co jest zwyczajnie uznawane za leniwe podejście
do sprawy. Jeśli mam się wczuć w sytuację Revy, zdania w stylu
„byłam zła”, „byłam smutna”, „byłam głodna” są
jedną z najgorszych opcji, po jakie można sięgnąć. Dodatkowo,
warto stworzyć każdemu ważniejszemu bohaterowi charakterystyczne
reakcje, dzięki czemu będą lepiej rozpoznawani przez czytelnika.
„-
A tobie co? – spytał Jacks, który siedział za kierownicą i
lekko zniecierpliwiony czekał na pozostałych samobójców”. —
Tutaj tak samo: można napisać, że Jacks stuka dłonią w
kierownicę, depcze w miejscu, robi miny — Reva wcale nie musi od
razu przeskakiwać do konkluzji, że był zniecierpliwiony. Jeśli
czytelnik sam odgadnie (a przy dobrze napisanym tekście to nic
trudnego), co się dzieje, będzie miał więcej frajdy z czytania.
To coś w stylu próbowania rozwiązania zagadki kryminalnej przed
bohaterami, tyle że na miniaturową skalę. Efekt z tego taki, że
czytelnik bardziej angażuje się w tekst, ergo lepiej go
zapamiętuje.
„-
O daj spokój, takie irytowanie się jest strasznie stresogenne, a to
szkodzi przecież na urodę…”. — Prędzej Jessica, która w
porównaniu do Revy mocno dba o wygląd, mogłaby powiedzieć coś
takiego. To jeden z moich większych problemów z postaciami tego
opowiadania — wszystkie koniecznie chcą być zabawne i ironiczne,
przez co zlewają się w jedną wielką barwną masę.
„-
Jeśli w tej chwili przestaniesz jojczyć, to postawię ci obiad –
przerwał mi. // - Dobra”. — Ech… cóż. Wszyscy wiemy, że
Reva lubi jeść. To, że jest w stanie zrobić wszystko za kubełek
z KFC, jest zabawne do pewnego momentu. Tutaj obraca się to
przeciwko niej i okropnie spłaszcza jej postać, czyniąc ją niemal
karykaturalną. Zamykanie zombiaczce ust jedzeniem w tak poważnej
sytuacji jak śmierć przyjaciela wypada bardzo kiepsko. Jeżeli Reva
naprawdę martwiłaby się i złościła zainteresowaniem mediów
pogrzebem, nie powinna tak łatwo odpuszczać. Jeśli miało to
pokazać, że nie ma żadnych zasad moralnych i interesuje ją tylko
obżeranie się, wyszło wręcz modelowo.
„-
Mam nadzieje, że masz tam jakieś jedzenie – westchnęłam”. —
Wspominanie o jedzeniu trzeci raz w ciągu tak małego kawałka
rozdziału po tylu rozdziałach w kółko gadających o zapędach
Revy jest bardzo nużące. Aż chce się krzyknąć do ekranu: „Tak,
wiem, że lubisz jeść. Możemy iść wreszcie dalej?”.
„-
Nie ma mowy, abym włożyła kozaki z piętnastocentymetrowy
koturnami – skwitowałam”. — „Piętnastocentymetrowymi”.
„O
dziwo mieliśmy z tego niezły ubaw, nawet Philip na chwilę
zapomniał o tym, że łamie jedną ze swoich największych zasad”.
— Jaką to zasadę złamał Philip?
Trochę
nie wiem, po co był wypad trójki bohaterów na paradę równości,
poza pośmieszkowaniem sobie z dziwacznych kostiumów i zebraniem
zabawek z Maca. Nie dowiedziałam się niczego nowego o bohaterach,
nie stało się tam nic ważnego dla fabuły. Myślałam, że może
znów nastąpi atak zombie, ale nic takiego się nie stało. Wygląda
mi to na zwykły zapychacz, a szkoda, bo to miało potencjał na coś
więcej — choćby lepsze rozwinięcie postaci Philipa.
„Wszystkie
były już przegnite. Miały zapewne około tygodnia”. — Naprawdę
nikt się nie zorientował, że fabryka nie działa od tygodnia?
„Wszystko
to trwało zaledwie kilka sekund, jednak dla mnie te tortury nie
miały końca”. — Dobrze by było, gdyby jeszcze dało się
uwierzyć w siłę tych tortur. Plastyczny opis wydarzeń to coś,
czego w tym momencie bardzo potrzeba. Reva jako osoba bez
doświadczenia w odczuwaniu bólu powinna przeżyć szok. Zamiast
tego dostałam jednozdaniowy opis, suchy jak pieprz i w dodatku
bardzo nienaturalny przez świadomość bohaterki o upływie czasu.
Co
tam się, do jasnej ciasnej, stało? Kto zastawił tę pułapkę?
Chciałabym wiedzieć. Mistrzowski cliffhanger, nie ma co.
Po
pierwszej, nieciekawej połówce dostałam aż nadto atrakcji.
Oczywiście nie uwierzę, że Revie stanie się coś poważnego, póki
tego nie zobaczę, bo to dziewczę ma większe szczęście niż
osoba, która wygrywa w Totka. Dwukrotnie. W ciągu miesiąca.
Się
Zjebało
„Gdy
w tłumie dostrzegłam strażnika, którego pozbawiłam ewentualnego
przyszłego potomstwa, mimowolnie uśmiechnęłam się. Mężczyzna
miał opatrunek na nosie i chodził szeroko rozstawiając nogi”. —
Wysłać na go na urlop, nie do pilnowania! I tak się chłop na nic
w takim stanie nie przyda.
„Fakt,
że za moimi plecami znajdują się dysze, z których wydobywa się
ten śmierdzący dym, wcale nie podniósł mnie na duchu”. — Już
przez jakiś czas nie było zmian czasu, ale tutaj niestety
powróciły.
„Solidne
łańcuchy miały jakieś dwadzieścia centymetrów długości i były
wmurowane w ścianę”. — Z czym były połączone te
„miniłańcuchy”, że Revie udało się odstawić scenkę rodem
ze starych filmów akcji?
„Najwyraźniej
ktoś dokładnie doniósł im o moich umiejętnościach oraz
słabościach, a tym kimś był zapewne Hunter. Mam nadzieję, że
reszta samobójców odkryła, że jest zdrajcą”. — Co, jak,
dlaczego? Znaczy, trochę podejrzewałam Huntera o coś szemranego,
odkąd Reva zaczęła mówić, że on cuchnie, ale ostatni rozdział
ani słowem nie wspomniał o jego udziale w tym wszystkim. Jestem
teraz skołowana.
„Nietrudno
powiązać zapach Huntera ze smrodem tego dziwnego, żółtego dymu,
zwłaszcza w takim natężeniu”. — Nie wiem czemu, ale
podejrzewałam, że to jakiś chory żart Dextera, który przecież
miał pracować nad odstraszaczem.
„Możliwe,
że nawet nie potrafił zbytnio walczyć”. — Jakoś nie sądzę,
żeby tak było. Agencja ma teraz trzy razy więcej chętnych niż
kiedyś i na pewno nie biorą do służby byle kogo.
„-
Głodna jestem! – Tym razem wydarłam się na całe laboratorium. -
Jeść mi się chcę i nie zamknę się dopóki czegoś nie
dostanę! – dodałam, gdy zauważyłam, że wszyscy nadal mnie
ignorują”. — Jestem naprawdę zaskoczona, że taktyka na
pięciolatkę podziałała.
„Gdy
wracał na swoje stanowisko, cały czas trzymał się za wylizaną
dłoń i miał minę jakby go ktoś co najmniej zgwałcił”. —
Nie jestem przekonana do żartu z gwałtów. Miejmy jakieś granice.
„Nie
miałam siły myśleć, a zwłaszcza planować kolejną ucieczkę”.
— Lepiej byłoby „Nie miałam nawet siły myśleć, a co dopiero
planować kolejnej ucieczki”.
Porywacze
Revy to ameby umysłowe, daję słowo. Stworzyli klatkę, z której
może łatwo się wydostać, i postawili do pilnowania tylko dwóch
nieodpowiedzialnych strażników. Czy oni nie oglądali żadnego
wywiadu z panną McCartney?
Domyślam,
się, że to ci sami, którzy wypuszczają zombiaki na zamknięte
obiekty i patrzą, jak W.A.D.A.Z. sieka je na kawałki — podobny
poziom głupoty. Cud, że wszędzie porozstawiali te urządzenia z
dymem.
Jestem
wielce zadowolona, że Revie nie udało się uciec, bo gdy zaczęła
powalać kolejnych przeciwników na swojej drodze, zaczęłam się o
to obawiać.
Zawsze,
gdy mam już ochotę powiedzieć, że zaczyna robić się nudno,
opowiadanie rzuca w moją stronę zwrotem akcji albo nową rewelacją
— co jak co, ale utrzymanie zainteresowania czytelnika stoi tu na
wysokim poziomie.
Czy
to Koniec?
„Tkwiłam
tu już chyba ponad miesiąc, jednak wydawało mi się, że minęły
lata”. — To minął (chyba) miesiąc czy lata? Jeśli
sponiewieranej Revie wydawało się, że minęły lata, to minęły
lata. Jeśli Reva odczuła upływ miesiąca, to upłynął miesiąc.
Nie można mieć tego i tego, kiedy postać nawet nie pamięta, co
robiła, i większość czasu pozostawała nieprzytomna. Bohaterka
nie jest narratorem wszechwiedzącym — jeśli coś jej się wydaje,
to tak ma być, nieważne, że prawda jest zgoła inna. O błędach
może powiadomić ją np. inny bohater (jak przecież się stało),
ale w takiej sytuacji nie może mieć w głowie dwóch różnych
wersji jednego wydarzenia.
No
i tak poza tematem — wciskanie mi do gardła, jak to Reva nie
siedziała w tym bliżej nieokreślonym miejscu nie wiadomo ile czasu
i jak bardzo nie odczuła na swojej skórze krzywd z rąk porywaczy,
jest po prostu nieporozumieniem. Jak niby mam w to uwierzyć, kiedy
całość zamyka się w paru akapitach, a bohaterka nie ma potem
żadnego trwałego uszczerbku na zdrowiu czy psychice? To zwyczajnie
nonsens. Całe to porwanie w świetle przydatności fabule nie ma ani
grama sensu, zero umotywowania.
Jak
zwykle akcja, która odbiega od śmieszkującej normy i mogłaby być
emocjonalnie trudna, zarówno dla bohaterki, jak i czytelnika,
zostaje zamieciona pod dywan. Ja się pytam, po co to wszystko, jeśli
w żaden sposób nie procentuje?
„Dwójka
strażników, zamiast mnie pilnować, siedziała przy jednym ze
stołów i popijała kawę, gadając przy tym o głupotach. Robili
już tak od dawna. Mimo, że po mojej pierwszej próbie ucieczki
dostali ostry opierdol i surowe wytyczne co do tego jak ma wyglądać
ich warta, to teraz nawet ja rozumiałam, że nie mam sensu mnie
pilnować”. — „Mimo
że”
— bez
przecinka. Cały czas pilnują jej ci sami dwaj strażnicy?
Znacie
tego mema z The Office, w którym gość wrzeszczy „No god, please,
no!”? W tej chwili to ja jestem tym gościem. Jak w ogóle można…
no jak…
„Męki”
Revy zostały streszczone do trzech krótkich akapitów, po czym
wkroczyli agenci i ją uratowali. No po prostu nie mogę uwierzyć,
ręce opadają. Dobrze, że nie jestem zombiakiem jak nasza kochana
bohaterka, bo musiałabym je zbierać z podłogi. Tak zmarnowanego
wątku dawno nie widziałam. Wszystko, co może choć w małym
stopniu wpłynąć na Revę i rozbudować jej charakter, jest od razu
ucinane i streszczane, aby czasem nie zachciało jej się robić
czegoś poza jedzeniem i rzucaniem ironicznymi komentarzami. Aż nie
wiem, co na to powiedzieć. Już tak się cieszyłam, że laska
dostanie trochę po dupie i czegoś się nauczy, ale oczywiście tak
się nie stanie, bo po co?
„-
Spokojnie, opanowaliśmy całe laboratorium, nikt nie wejdzie ani nie
wyjdzie bez naszej wiedzy i zgody”. — Dla agencji akcja odbijania
zakładnika na terenie wroga to najwidoczniej bułka z masłem.
„Po
jakiś dziesięciu ktoś przyniósł nam piłę do metalu”. —
Obstawiam, że „minutach”. Przy okazji tego rozdziału wyraźniej
zauważyłam, że Reva zawsze zna dokładny czas trwania wydarzeń —
nieważne, że jest półprzytomna, chora albo cokolwiek innego. To
bardzo nienaturalne. Można mi wierzyć lub nie, czytelnika nie
obchodzi dokładny czas trwania takich rzeczy. I tak, i tak dla niego
wszystkie wydarzenia dzieją się od razu po sobie. Autor może
zaznaczyć upływający czas, ale przecież nikt nie odejdzie od
lektury na pięć minut, żeby poczuć różnicę.
Odstrzał
bohaterów poza kadrem trwa — na nieszczęście większość z nich
to osoby, na których mi nie zależało. Dlaczego nie zginie Jessica?
Po niej przynajmniej przez chwilę byłoby mi smutno, a tak… no
szkoda gadać.
„-
To dobrze – odetchnęłam z ulgą. – Co tam się właściwie
stało?”. — Tam, czyli gdzie? Cały czas miałam wrażenie, że
mówią o wydarzeniach, powiedzmy, sprzed tygodnia, a to brzmi
bardziej, jakby polegli podczas tej misji. W życiu bym nie
pomyślała, że tak naprawdę Reva mówi o akcji, kiedy została
porwana.
„W
innych jednostkach znaleziono jeszcze trzy osoby, które posiadały
tą substancję odstraszającą zombie, ale do rzeczy”. — „Tę”
substancję.
„-
Nie jestem głodna – powtórzyłam zdziwiona. // - Słuchajcie
ludzie! – krzyknął. – Musimy jak najszybciej wrócić do
jednostki! Weźmiemy helikopter”. — To jest to. Jedna z niewielu
kwestii, która chociaż minimalnie ratuje ten rozdział.
„Z
tego co zrozumiałam, w mojej krwi znajdowało się mnóstwo
trucizny, która eliminowała wirusa. Siedliska wirusa nie nadążały
z produkowaniem nowych, więc powoli umierałam”. — Nie nadążały
z produkowaniem nowego czego?
„Jeszcze
góra dwa dni, a umarłabym do końca. Chłopaki znaleźli mnie w
samą porę”. — Oczywiście, że znaleźli cię na czas, Revo.
Imperatyw nie pozwoliłby, żeby stała ci się jakakolwiek krzywda.
„Maszyna
buczy, z jednej ręki sterczą rury, a ja sobie wesoło wcinam
kiełbaski. Ciekawe co na to sanepid…” — Czy Reva nie ma teraz
innych zmartwień? Teoretycznie walczy o życie, więc może w jej
myślach mogłoby pojawić się coś poważniejszego, no nie wiem, na
przykład, strach przed śmiercią? Zamiast tego wcina kiełbaski.
No litości.
„Po
chwili oświadczył, że trucizna wyrządziła nieodwracalne szkody w
moim organizmie. O ile wcześniej mój czas zgonu można był
określić
na mniej niż pół godziny, to teraz wynosił on ponad półtorej.
Dex powiedział wtedy jedynie, że jestem
jeszcze
bardziej zimną suką niż byłam.
Na szczęście głębsze uśmiercenie mnie w żaden sposób nie
wpłynęło na moją sprawność. Pojawiła się jednak obawa, że
kolejne kontakty z trucizną mogą mnie zabijać coraz bardziej. Nie
powiem, że mnie to nie zmartwiło. Mężczyzna na pocieszenie dodał,
że moje włosy jeszcze nigdy nie były tak miękkie i gładkie, i że
niejedna blond dziunia z kudłami zniszczonymi farbowaniem mogłaby
mi ich zazdrościć. Zaczął nawet rozważać stworzenie odzywki do
włosów, na bazie substancji odstraszającej zombie. Był pewny, że
podbije rynek”. — „Było”, „odżywki”. Fajnie. Reva,
zamiast skończyć jako bezmyślna, śmierdząca kupa mięsa ze
ślinotokiem, dostała zabieg odżywienia włosów. Czy tylko ja
widzę w tym problem? Proszę mi wybaczyć, ale jakoś nie wierzę,
żeby miała w przyszłości jakiekolwiek kłopoty w związku z tym,
że kolejna dawka trucizny mogłaby ją zabić. Przeczytałam już za
dużo rozdziałów tego opowiadania, żeby dać się nabrać na
jakiekolwiek zagrożenie skierowane w stronę protagonistki.
Nieodwracalne szkody? Uwierzę, jak zobaczę.
„Uśmiechnęłam
się i pognałam pod prysznic. Moczyłam się ponad godzinę zanim
przestałam czuć się brudna”. — Reva naprawdę kocha się
kąpać. Jak nie poluje na zombie, nie je, nie śpi i nie czyta
książek, to bierze prysznice, podczas których zużywa całe
butelki szamponów i płynów do kąpieli. Dobra, bez żartów. Ja
rozumiem, że w przedstawionych okolicznościach ma to sto procent
sensu, ale naprawdę nie muszę kolejny raz czytać, jak Reva chlapie
się wesoło w wodzie. Jest tysiąc innych, o wiele ciekawszych
rzeczy, którymi można zapełnić rozdział. Wiedza o stanie higieny
bohaterki jest mi do niczego niepotrzebna.
„Niestety,
jestem zombie, a zombie nie produkują łez”. — W takim razie co
produkują, że nie mają wyschniętych gałek ocznych na wiór?
Jakoś dotąd nie widziałam, żeby Reva chodziła wszędzie z
kroplami do oczu.
„Na
wszystkich szkoleniach wpajano nam, że nie można przywiązywać się
do członków oddziału, jednak do Philipa nie dało się nie
przywiązać”. — Oj, dało się. Było go stanowczo zbyt mało i
miał za płaski charakter. Podejrzewam, że poza Revą nikt za nim
nie zatęskni.
„Mimo,
że Phili złamał jedną z najświętszych zasad szanującego się
homoseksualisty, to wszyscy bawiliśmy się cudownie”. — W sumie
dalej nie wiem, co to za zasada — chodzenie na parady, przebieranie
się na nich? Wiem już za to, po co była scena z tamtą paradą
parę rozdziałów temu — żeby Reva mogła sobie teraz (nie)
popłakać nad zdjęciami. Mnie na pewno nie jest smutno — widzę w
tym wszystkim wykalkulowane działanie nastawione właśnie na to,
żebym się przejęła, kiedy go zabili. W takich momentach mam
ochotę dać twórcom po głowach, bo czuję się oszukana i
zdradzona. Tutaj na szczęście zostało to poprowadzone tak
nieudolnie, że mam cały wątek Philiego gdzieś.
Zawiódł
mnie ten rozdział, co tu dużo mówić. Całkiem zmarnowano wątek u
porywaczy. Wygląda to tak, jakby Reva spędziła w niewoli góra
trzy dni. Potem okazało się, że poza kadrem poumierali jej
koledzy, z których jednego nawet nie kojarzyłam. Ostatecznie z tego
wszystkiego protagonistka wyszła z ładniejszymi włosami — jeśli
każdy porwany kończyłby w ten sposób, to na ulicach ustawiałyby
się kolejki.
Wygląda
mi to wszystko na strach przed znudzeniem czytelnika i pokazywaniem
poważniejszych wątków w opowiadaniu o śmiesznych łowcach zombie.
W efekcie dostaję bardzo nierealistyczne zachowania i suche opisy.
Bohaterka zaczyna coraz mocniej przypominać Mary Sue — nawet
głupie włosy, które do tej pory były jej kompleksem, zostały
naprawione. Noż kurczę, idealna Reva jest nudna jak flaki z olejem
— jej problemy i porażki byłyby sto razy bardziej interesujące
niż to, co się ostatnio z nią dzieje. Najbardziej obawiam się, że
z każdym kolejnym rozdziałem coraz mniej zostanie jej wad i
problemów, a coraz więcej ułatwień i sukcesów.
Co
się Dzieje z tym Światem?
„Niektórzy
nawet patrzyli na mnie z nienawiścią. Dzień wcześniej przypadkiem
podsłuchałam ich rozmowę. Dowiedziałam się, że właśnie mnie
obwiniają o ujawnienie organizacji”. — Czy Reva w takim razie
nie powinna próbować się z nimi zapoznać i zmienić ich zdania?
„Od
Owena dowiedziałam się, że jeden z nich, w ciągu zaledwie
tygodnia, zdążył dwanaście razy spierdolić się ze schodów.
Wyczyn godny Jasia Fasoli”. — To nie brzmi jak agent, który
mógłby pracować jeszcze przed ujawnieniem W.A.D.A.Z. — po
pierwszej misji byłby zeżarty przez zombie. Nie rozumiem też,
dlaczego ogół agentów jest reprezentowany przez tak beznadziejną
łamagę — co się stało z badassami? Jest różnica między
wplataniem zabawnych sytuacji i bohaterów, a wrzucaniem do
tekstu nielogicznych głupotek. Niestety tutaj za często zdarzają
się te drugie.
„-
Dlaczego taka droga? Nie było tańszych modeli?”. — Nie
rozumiem. Dexter sam powybierał maski do przymierzania z
teoretycznym błogosławieństwem dowództwa. Jakim prawem teraz baba
z zaopatrzenia ma z tym problem? Czy nikt jej o niczym nie informuje?
„Kierowniczka
zaopatrzenia patrzyła na tą całą sytuację z niedowierzaniem”.
— „Tę” sytuację.
„W
mojej głowie nastąpił chwilowy error, czując, jak mi mózg
drętwieje, zaczęłam przeprowadzać szybkie kalkulacje”. — W
momentach, takich jak ten, lepiej użyć średnika, który jest czymś
pomiędzy kropką a przecinkiem — tutaj należałoby go wstawić
między wyrazem „error” a „czując”.
Wreszcie
stało się to, na co czekałam od dawna — Reva odmówiła
propozycji jedzenia. Nie powiem, nie spodziewałam się akurat takich
okoliczności, ale nie można powiedzieć, że nie było to zabawne.
Zabawne i trochę straszne, swoją drogą, jakby się nad tym
zastanowić.
To,
co mnie trochę zawiodło, to budowanie całej sceny odnośnie
„głupiej” maski gazowej — mało z tego dodało coś do fabuły
i gdyby nie końcówka z tym starym gościem, byłoby to bez
znaczenia.
„W
połowie filmu przeszkodził nam Beckett”. — A tamten nowy agent
przez połowę filmu nie odezwał się ani słowem? Po co w ogóle
tam przyszedł?
„Agent
z zastępstwa postanowił się ulotnić, a Owen wykorzystał moment i
ukradł ostatnią kanapkę. Dałam mu po łbie, jednak on nigdzie się
nie wybierał”. — Walnęła go za kanapkę, a nie po to, żeby
wyszedł. Więc czemu dziwi się, że nie wyszedł z innymi?
„-
Przecież agenci nie podlegają urzędnikom państwowym ani nikomu
innemu z poza agencji – zdziwiłam się”. — „Spoza”.
„Podobno
kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą. Pierdolę to!
Postanowiłam przestać to robić. Nienawidziłam tego, że istnienie
zombie i agencji wyszło na jaw!”. — Oj, Revo, Revo. A jeszcze
niedawno tak się z tego cieszyłaś. Widzisz, co ci z tego przyszło?
Same problemy.
Znów
oglądanie starych filmów w telewizji, znów podkradanie jedzenia
przez Owena — to zaczyna wyglądać jak odtwarzana w kółko stara
płyta. Tęsknię za lepieniem bałwana. Dlaczego już nie lepią
bałwanów? Ano tak, zima się skończyła. No to mogliby porobić
coś innego, nie wiem, pograć w bilard albo piłkarzyki, napić się
w barku czy robić cokolwiek, co nie jest oglądaniem filmów. Co za
nudni kanapowcy.
Witaj
w Naszych Skorumpowanych Progach
Dlaczego
rozdziały z zakładu psychiatrycznego są dużo dłuższe od reszty?
Mam dwadzieścia siedem krótkich rozdziałów i trzy ciągnące się
w nieskończoność — różnica wręcz powala. Nagły brak
konsekwencji naprawdę mnie zaskoczył. Z całą pewnością
wolałabym sześć rozdziałów normalnej długości, lub nieco
dłuższych, niż takie kolosy.
„Od
razu natknęliśmy się na coś w rodzaju recepcji”. — Czyli na
co? Jeśli Reva nie jest pewna, to ja tym bardziej.
„Na
samym środku znajdował się prosty stół z czteroma krzesłami,
pod ścianą była jakaś szafka na akta, a oprócz tego już nic. W
gabinecie panował półmrok, oświetlała go jedynie niewielka
lampa, która wisiała centralnie nad nami”. — „Czterema”.
Dlaczego lampa oświetlała półmrok? Prędzej już rozświetlała.
„Jakaś” szafka — to znaczy jaka? Przecież Reva ma ją prosto
przed oczami; powinna być w stanie opisać mebel.
„-
Mamy dowody na to, że Reva jest zombie – poparł mnie Bruce. // -
Tak, a jakie? – na twarzy urzędasa dostrzegłam cień szyderczego
uśmiechu. // - No… badania – Beckett się zmieszał. – Nie
gromadziliśmy żadnej dokumentacji, bo istnienie naszej organizacji
było do niedawna tajemnicą, ale oczywiście jesteśmy w stanie
dostarczyć panu odpowiednie dokumenty w ciągu kilku dni, a poza
tym… może pan nawet teraz przeprowadzić test, aby zobaczyć jej
zdolności regeneracji”. — O boru, ale to jest głupie. A wypłaty
to pewnie wysyłali gołębią pocztą, co? Jeśli już nie są tajną
organizacją, to dlaczego nie zaczęli gromadzić dokumentacji? No i
niech mnie ktoś poprawi, ale czy Dexter na początku opowiadania nie
wysyłał do laboratorium papierów? I co, wszystko od razu
niszczyli? To nie ma żadnego sensu.
„-
Więc jedynym, co na mnie macie, jest to, że jestem zombie?”. —
Nie, Revo? Przecież wyraźnie mówił, że chodzi o to, że podajesz
się za zombie, a nie, że naprawdę nim jesteś. Słuchasz uchem czy
brzuchem?
„Posiadamy
również nagrania oraz zeznania świadków innych pani wybryków”.
— Nareszcie. Czekałam na to od samego początku opowiadania.
Wszystkie głupoty Revy wypłynęły jak śmierdzące szambo. Już
zacieram ręce, by poznać konsekwencje, jakie ją czekają. Edit:
dobra, za bardzo się cieszyłam. Konsekwencje nie nadeszły
chociażby w dziesięciu procentach. Meh.
„Owszem,
spędziłam w psychiatryku dwa tygodnie”. — Czy nie powinien być
to kolejny fakt z długiej listy rzeczy niepozwalających Revie
wstąpić do wojska?
„Mogłam
przysiąc, że słyszę trybiki, które w głowie Brusa napędzają
przetwarzanie informacji”. — „Bruce’a”.
„-
Ewidentnie widać, że to wszystko zostało przeprowadzone
nielegalnie. Ktoś po prostu chce nam zaszkodzić – westchnął, po
czym głęboko zaciągnął się papierosem”. — „Mocno” a nie
„głęboko”. Jeśli to wszystko jest nielegalne, to agencja: a)
powinna to sprawdzić, zanim wysłała Revę z Beckettem na
przesłuchanie, b) nie powinna nikomu oddawać Revy, bo może chodzić
o kolejne porwanie, c) powinna od razu zgłosić takie działania
odpowiednim służbom. Żadna z tych opcji nie zawiera idiotycznego
pomysłu oddawania Revy jakimś podejrzanym typom, którzy nie raczą
się nawet przedstawić.
„–
Byłam
czternastoletnią smarkulą, życie mi się właśnie posypało, więc
zdecydowałam się na samobójstwo. Na szczęście mnie odratowali”.
— Większość tego to powtórzenie wcześniejszego opisu —
lepiej napisać dialog raz a dobrze, zamiast kazać czytelnikowi
czytać dwa razy to samo.
Nawet
nie bardzo mi żal Revy za to, że ściągnęła na siebie gniew
anonimowych urzędników. Ta dziewczyna ma skłonności do robienia
zamieszania w pierwszej kolejności, a myślenia o ich konsekwencjach
w drugiej. Aż dziw, że dopiero teraz zainteresowały się jej
przypadkiem służby inne niż W.A.D.A.Z. No i do tego było jasno
powiedziane, że ma się zachowywać na tym przesłuchaniu. I co?
Dalej robiła swoje.
Mimo
wszystko nie zdziwiłabym się, gdyby to był pic na wodę,
fotomontaż i okazało się, że znów porwali ją ci tajemniczy
goście co wcześniej. Agencja nie popisała się researchem przed
puszczeniem Revy na przesłuchanie.
„-
Witaj w naszych skorumpowanych progach – przywitał mnie mężczyzna
ubrany w rozciągniętą bluzkę i luźne spodnie w kratę”. — O
ile nie dostał z jakiegoś powodu damskiego ubrania, mógł mieć co
najwyżej „koszulkę”.
„To
była oczywiście robota agencji. W ciągu całego istnienia
W.A.D.A.Z. w ten sposób zostało potraktowanych około pięciu
tysięcy ludzi, ale uwaga, bo te statystyki wyłączają Rosję i
Chiny. Mimo sprzeciwów najwyższego dowództwa, ich agenci po prostu
likwidują świadków, gdy tylko pojawią się pierwsze problemy”.
— Nie wiem, dlaczego ktokolwiek się dziwi, że opinia publiczna za
nimi nie przepada.
„Ktoś
wykiwał ordynatora, dobrze mu tak”. — Co, gdzie, jak?
Było
okej, pacjenci wydają się na razie sympatyczni, a ich historie
dobrze się czytało, tylko po ostatnich wydarzeniach zastanawiam
się, jak długo Reva tam pobędzie, i czy opłaca mi się
zapamiętywać nowych bohaterów. Przykro mi, ale po tamtych
porywaczach nie zaufam już tak łatwo.
Podoba
mi się, że często zmienia się sceneria wydarzeń, dzięki czemu
czytelnik się nie nudzi. Miałam okazję obserwować Revę już w
wielu różnych miejscach (wyłączając nudne misje, bo one zawsze
wyglądają dla mnie tak samo).
Paranoi
Ciąg Dalszy
„W
pierwszym odruchu chciałam sięgnąć po pistolet, który normalnie
trzymałabym na szafce nocnej, zrozumiałam swój błąd dopiero, gdy
nadziałam się dłonią na gwóźdź, który jakimś cudem wystawał
z blatu”. — Tutaj też należałoby przedzielić to zdanie
średnikiem między „nocnej” a „zrozumiałam”. Zastanawiam
się, po co w ogóle Revie pistolet na szafce nocnej. Mieszkając w
bazie pełnej agentów W.A.D.A.Z., powinna raczej czuć się
bezpiecznie. Z drugiej strony, gdyby ktoś zaatakował agencję, to
zdążyłby zwinąć broń, zanim Reva zdążyłaby się zorientować,
jeśli leżałaby sobie tak na widoku.
„Nie
wyglądały podejrzanie, choć właściwie nie miałam pojęcia, jak
miałyby wyglądać podejrzane tabletki. Może powinny się dymić,
ewentualnie fosforyzować radioaktynie?”. — „Radioaktywnie”.
Oho, ale się uśmiałam. Revo, zjedz Snickersa, bo nie jesteś sobą.
„Połknęłam
lekarstwa praktycznie na sucho, ponieważ pielęgniarka nalała mi
jedynie pół kieliszka wody i stanowczo odmówiła dolewki”. —
Takiego kieliszka od leków?
Reva
ma ewidentnie za dobrze, będąc zombie — noszone ciuchy jej nie
przeszkadzają, leki nie działają, nie musi stać w kilometrowej
kolejce do łazienki, ściskając kolana — normalnie nic jej nie
rusza — a idź pan w… z taką niezniszczalną, niepotrzebującą
nawet najprostszych ludzkich rzeczy bohaterką.
„Miała
na sobie zielony fartuch jedynie narzucony na kolorową suknię,
przypominającą modny worek”. — Taki na ziemniaki?
„Nie
jest w stanie nawet samodzielnie zjeść i muszą jej podawać
kroplówki”. — W takim razie po co stawiają przed nią jedzenie?
Liczą na to, że nagle cudownie ozdrowieje?
„Starają
się trzymać pozory i pokazać, że ma tu świetną opiekę. Pan
Winston przyjeżdża jednak góra raz na miesiąc i widuje się z nią
w specjalnym pokoju odwiedzin, bo to przecież oddział zamknięty”.
— Córka milionera mieszkająca w psychiatryku, do którego trafiła
Reva, to chory żart. Jeśli jej ojciec nie widzi, jakie panują tam
warunki, to jest zbyt głupi, żeby zarobić swoją fortunę.
„-
Dobra, dość – przerwałam mu. – Mój mózg nie wytrzyma
kolejnej historii”. — Mój też. Cały czas zastanawiam się, w
jakim celu czytam kolejne historie pacjentów i jak to się ma do
opowiadania o radosnym siekaniu zombie.
„Piguły
zdecydowanie nie dałyby sobie z nim rady, zwłaszcza, że nie
wiedziały co robić”. — „Zwłasza
że”
— bez
przecinka. Co nie ma sensu nawet, jeśli to skorumpowany ośrodek. W
końcu mają wykształcenie i powinny wiedzieć, jak obchodzić się
z pacjentami.
„Musiałam
usiąść mu na plecach aby go utrzymać”. — Czy to ptak, czy to
samolot? Nie, to zamknięty w psychiatryku Superman.
„-
Pewnie testowano na nim jakąś eksperymentalną kurację, ot kolejny
urok skorumpowanego psychiatryka”. — Podzielenie tego na dwa
zdania wygląda mi jak dobry pomysł. No i cóż, widać nie
pomyliłam się aż tak bardzo z tym Supermanem. Gość brzmi jak
nieudana próba stworzenia Kapitana Ameryki.
„Teraz
możesz, już iść”. — Sztandarowy przykład przecinka, którego
nie powinno być.
„Za
godzinę miała nadejść cisza nocna, a większość pacjentów już
była w swoich salach”. — Czas tylko udaje, że istnienie w tym
opowiadaniu. Reva często wspomina o jego upływie, ale nijak nie da
się tego odczuć. Chwilę temu była szósta, dwie chwile temu
śniadanie, a teraz już cisza nocna.
„-
Jakiś pielęgniarz próbował mnie przemacać, więc dość dosadnie
pokazałam mu gdzie miejsce – odpowiedziałam”. — Raczej
„obmacać”, bo „przemacać” to „przeszukać, macając”.
No i, co mu pokazała Reva?
Nagroda
za najgorszy zakład psychiatryczny trafia do… psychiatryka bez
nazwy, w którym zamieszkała Reva. Serio, czego oni tam nie robią,
to po prostu istny cyrk na kółkach. Szkoda tylko, że te wszystkie
okropności odbijają się od Revy jak kauczukowe piłeczki. Mam
szczerą nadzieję, że chociaż brak jedzenia będzie dla niej
problemem. Podoba mi się za to, że Reva obrała sobie za cel
ratowanie pacjentów. Zastanawiam się tylko, jak ma zamiar to
zrobić.
Mądre
Pomysły są Nudne
„Winna
była ta dziwna organizacja, która mnie wcześniej porwała.
Prawdopodobnie byli odpowiedzialni również za zombie. Szkoda, że
nie mieliśmy pojęcia kim są”. — Brakuje przecinka przed „kim”.
No szkoda. Minęło prawie trzydzieści rozdziałów, więc
przydałoby się uchylić rąbka tajemnicy. Na razie wyglądają na
bandę nieudaczników zarażających odosobnione podstawówki i
wypuszczających zombie na puste cmentarze.
„Spędziła
dwie noce na wolności”. — I nie uciekła, gdzie pieprz rośnie?
„Byłam
taka głodna, a ona znajdowała się tak blisko, pachniała tak
cudnie…”. — Interesujące. Ciekawe, czy lekarze z oddziału o
tym wiedzieli? Chyba nie, skoro Kowalski tak często zapraszał Revę
do siebie i nie bał się zostania przekąską. Swoją drogą bardzo
się cieszę, że Reva wreszcie zaczęła wykazywać jakiekolwiek
podobieństwo do zombie, bo do tej pory było z tym naprawdę marnie.
„Toaleta
nie była zamykana”. — Ciekawe. Przecież dwa rozdziały temu
jeszcze była.
To
się dzieje na serio? Reva siedziała tam przez tydzień, po czym bez
problemów zwiała. Jej plan był w ogóle głupi, bo przecież po co
mieliby ją przewozić do innego szpitala, kiedy już przebywa w
„szpitalu” psychiatrycznym? Powinni mieć tu wszystkie niezbędne
rzeczy do uratowania jej, i jak było powiedziane, dyżur pełnił
lekarz, który powinien móc się nią zająć. Nie wyobrażam sobie,
żeby wywozili wszystkich niedoszłych samobójców i innych
poszkodowanych do innego szpitala, mając na uwadze, że jedzie się
tam dwadzieścia minut. Nie kupuję tego kompletnie. Choć, jeśli
nie liczyć bezsensu tej sytuacji, zaskoczyło mnie, że Reva uciekła
bez pomocy zombie ani agencji.
„-
To nie jest śmieszne! – syknęłam. – No dobra… Trochę jest”.
— Nie, nie jest.
„-
Mamy nowych agentów – zaczął Jeremi. – To jest Amy Ribeiro –
wskazał na postawną murzynkę.” — Wcześniej było to pisane
dużą literą, dlaczego więc teraz „Murzynka” jest małą?
„Miała
bardzo ciemną skórę, szeroki nos, oraz mocno kręcone, czarne
włosy”. — Cechy wyglądu, które zostały tutaj podane, są
bardzo neutralne. Idealnie wpisują się w podstawowy opis osoby
czarnoskórej i nic ponad to. Każdy bohater powinien się czymś
wyróżniać, żeby czytelnik mógł go łatwiej zapamiętać. Tutaj
jedynie bardzo ciemny odcień skóry minimalnie ratuję sprawę, choć
i tak można go interpretować na kilka różnych sposobów .
„Jens
był jeszcze bardziej propagandowym żołnierzem niż Jerry, zresztą
sądząc po nazwisku był Niemcem. Miał umięśnioną sylwetkę,
niebieskie oczy, a do tego blond włosy, które zaczesywał do tyłu”.
— Sytuacja identyczna jak w przypadku Amy. Reva najpierw mówi, że
wygląda jak stereotypowy niemiecki żołnierz, a potem opisuje
stereotypowego niemieckiego żołnierza — pytam w takim razie: po
co? Jaki ma cel mówienie tego samego dwa razy? O wiele lepiej
spożytkować to miejsce na charakterystyczne cechy wyglądu Jensa,
interesujące szczegóły, np. to, że ma odstające uszy albo jedno
oko wyżej niż drugie. No cokolwiek, co czytelnik mógłby od razu z
nim kojarzyć.
„Wyglądał
jak tyczka. Był strasznie wysoki, na oko miał grubo ponad sto
osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, niemal dorównywał Owenowi, był
jednak strasznie szczupły”. — Gdyby był tak straaasznie wysoki,
to miałby ponad metr dziewięćdziesiąt. No i znów w kółko
powtarzają się te same informacje, jak przy pozostałych członkach.
„Tyka” to w końcu wysoki chudzielec.
„Maraton
został wznowiony, nie miałam jednak ochoty na oglądanie
„Matrixa””. — Trzy rozdziały temu też oglądali „Matrixa”.
Czy oni mają w bazie pięć filmów na krzyż?
„-
Nic nie rozumiesz. On jest dobrze wychowany, uroczy i inteligentny.
Wiesz, że jednocześnie z
szkoleniem
W.A.D.A.Z. skończył inżynierię?”. — „Ze”. Jakoś nie
wierzę Jessice z tą inżynierą, to się w ogóle nie klei.
Nie
wiem, co powiedzieć. Ten rozdział bardzo zagrał na mojej zdolności
do uwierzenia w różnego rodzaju bullshity. Najpierw cała ta
ucieczka, a potem jeszcze odbicie Jeffa, jakby to było strzepnięcie
kurzu z ramienia.
Gdy
już pomyślałam, że zaczęło robić się ciekawie ze wzmożoną
zombicznością Revy, wszystko wróciło do statusu quo. No zawiodłam
się, zwyczajnie się zawiodłam.
Do
tego pojawiło się kilka nowych postaci — znów będzie problem
ich wszystkich ogarnąć. Nawet nie próbuję udawać, że pamiętam,
kto jeszcze żyje, a kto nie, a czytam rozdziały regularnie.
Zaglądając
do komentarzy, natknęłam się na informację, że ten rozdział
przeszedł korektę, co prawdopodobnie oznacza, że przynajmniej
niektóre inne też. Nie rozumiem, dlaczego nie została nigdzie
podana żadna informacja o tym, że opowiadanie jest betowane — jak
dla mnie to brak szacunku dla bety.
Najtańsza
Opcja
„Minął
ponad tydzień, odkąd nowi agenci dołączyli do naszej jednostki”.
— Wprost uwielbiam, jak to opowiadanie ciągle przeskakuje do
przodu. Nawet już nie wiem, ile minęło od początku akcji, i jakoś
przestało mnie to obchodzić.
„Gdy
nadal nie dawałam za wygraną, używały broni ostatecznej –
obiecywały mi jedzenie”. — Reva wcale nie zachowuje się, jakby
miała świetnie płatną pracę i mogła sama sobie kupować ogromne
ilości żarcia. Czyżby po zatrudnieniu dużych ilości nowych
członków pensje zmalały?
„Jeśli
nie przemyślisz swojego zachowania, to zabiorę ci twojego nowego I
Phona”. — „IPhone’a”.
Nie
wiem, jak skomentować pierwszy fragment — te zakupy były…
dziwaczne, no po prostu dziwaczne. Ten cały dzieciak i jego ojciec…
ech. W dodatku Reva zniżająca się do poziomu czternastolatka?
Słabe to, oj słabe. Chyba jednak bardzo źle jej było w tym
psychiatryku, że tak odreagowała. Bardzo, ale to bardzo źle.
„-
Mało, chcę tysiąc, miesięcznie i tak przeżeram jakieś dwa
tysiaki – targowałam się”. — Revo, nie uważasz, że
przydałaby ci się dieta?
Strażnicy
Galaktyki mają Baby Groota, Gwiezdne Wojny BB8, a my Tito. To
urocze, że Reva dostała do szkolenia psa, i wreszcie wiem, dlaczego
był w komiksie, który wisi od dawien dawna na głównej. Szkoda, że
jak zwykle organizacja zawiodła i nikt głównej bohaterki wcześniej
nie uprzedził, no ale po tylu rozdziałach już się przyzwyczaiłam,
że agencja tylko cudem jeszcze się nie rozpadła od złego
zarządzania.
Pieskie
Życie
„Tito,
który ostatnio się rozbestwił, natychmiast rzucił się na
intruza”. — Zapoznanie się Revy z psiakiem mam z głowy —
typowe.
„Marco
spojrzał na mnie jak na debila, zapewne nie wiedząc czy ma się
śmiać, czy dzwonić do wariatkowa”. — Revo, nie kuś losu.
Dopiero co stamtąd wyszłaś.
To
już ostatni rozdział, który dane mi było przeczytać. Dobiłam do
równej trzydziestki, a jak na blogspotowe standardy to całkiem
imponujący wynik. Szkoda, że od prawie roku nic nowego się nie
pojawiło, bo opowiadanie świetnie sprawdza się jako
odstresowywacz.
Żal
mi, że żegnam się przy starym, dobrym zapychaczu, i nie będę
miała czego tutaj komentować. „Pieskie życie” to rozdział
krótki i lekki: taki, jak większość w tym opowiadaniu. Bywały
momenty zabawne — wzmianka o rzygo-gównokalipsie (no cóż,
przyznaję, toaletowy humor mnie bawi), były momenty zwyczajnie
sympatyczne — scena w restauracji, znalazło się też trochę
nieodłącznych opisów — początek o cenach odstraszacza. Ogólnie
rzecz ujmując, czytało mi się ten rozdział całkiem przyjemnie i
nie obraziłabym się, gdyby przede mną zostało ich jeszcze kilka.
Podsumowanie:
Treść
opowiadania:
Narracja:
To
jeden z głównych atutów opowiadania. Reva jako narratorka
pierwszoosobowa sprawuje się całkiem dobrze. Posiada unikalny,
szczery głos, który przydaje tekstowi atrakcyjności. Liczne
potocyzmy, slang i proste konstrukcje sprawiają, że całość
przypomina coś swojskiego, przyziemnego, co idealnie pasuje do
konwencji opowiadania. Stylizacja nawet po wielu rozdziałach nie
męczy, wręcz pomaga mocniej wczuć się w brutalny świat łowców
zombie.
Niestety
narracja nie pozostaje bez wad, i to całkiem poważnych, które
psują pozytywny odbiór całości.
Revie
często zdarza się opisywać wydarzenia, jakby była tylko ich
obserwatorką, a nie uczestniczką. Zdarzeniom brak życia,
szczegółowości, realizmu, a przede wszystkim — emocji.
Protagonistka
często wspomina, że jest wściekła, szczęśliwa albo
sfrustrowana, ale niewiele z tego wynika. Czytelnik, owszem, dostaje
potrzebną informację w jednym zdaniu, lecz wypada ona płasko, jak
coś mało ważnego. Nie chodzi bynajmniej, żeby akapitami opisywać
smutek — nie do każdej postaci będzie to pasowało, a na pewno
nie do Revy. W takich wypadkach bohaterka nie musi nawet zdawać
sobie sprawy z odczuwanych emocji, ale wciąż powinna nieświadomie
je okazywać. Wściekłość to trzaskanie drzwiami, szał w walce
czy kopanie kamieni na swojej drodze; szczęście — szeroki
uśmiech, a frustracja — krążenie w kółko albo zagryzanie
wargi. Każde z nich tak naprawdę można pokazać czytelnikowi na
tysiąc sposobów zgodnie z uznaniem i charakterem danej postaci.
Zauważyłam
próby implementowania tego, jednak wciąż z asekuracją nazywania
poszczególnych emocji po imieniu. Jeśli wysyła się jasne sygnały,
jednoznacznie kojarzące się z daną sytuacją, takie treningowe
kółka są zupełnie niepotrzebne. Czytelnik bez problemu zrozumie,
o co chodzi. Ta technika jest oczywiście bardziej pracochłonna i
zajmuje więcej miejsca w tekście niż pojedyncze zdanie, ale warto
włożyć nieco wysiłku, bo efekt zdecydowanie się opłaca.
Narracja
pierwszoosobowa to tak naprawdę idealny grunt do pokazywania
wszelkiej maści emocji. Wewnętrzne rozterki bohaterki można
pięknie wpleść w przemyślenia i nie ma konieczności zawracania
sobie głowy ładną prozą. Urwane zdania, celowe powtórzenia,
wykrzykniki, wielokropki, przekleństwa — to wszystko króluje w
pierwszoosobówce. Nie trzeba martwić się spinającym pośladki
obiektywnym narratorem, któremu nie wypada rzucać kolokwializmami.
Mamy tutaj niewyobrażalną wolność formy i warto się czasem nią
pobawić, zaszaleć.
Reva
to zabawna dziewczyna i świetnie nadaje się do komediowych wstawek,
ale w scenach dramatycznych jest okropna — nie ma emocji, odczuć,
myśli, tylko spokojnie opowiada o tym, co się wokół niej dzieje,
najlepiej jak najkrócej, żebym czasem nie zaczęła myśleć, że
to dramatyczne opowiadanie. Komedii potrzebne są smutne i poważne
elementy, które będą stanowić kontrast.
Brak
w tym wszystkim również odruchów ciała bohaterki, dzięki którym
mogłabym poczuć, że wydarzenia rzeczywiście na nią wpływają.
Reva ciągle jest głodna, ale nigdy nie burczy jej w brzuchu, nie
ssie w żołądku ani nie skręca kiszek. Fakt, McCartney jest
martwa, ale to żadna wymówka — należy po prostu dostosować jej
reakcje do tego, do czego fizycznie zdolne są półzombiaki.
Przypadłości
Revy — zarówno zombizm, jak i analgezja — to w pewnym sensie
strzał w stopę, jeśli chodzi o pierwszoosobówkę. Bohaterka nie
czuje bólu, zmiany temperatur (czyli w ogóle ciepła i zimna też
nie? Tak by wychodziło) i tylko Dexter wie, czego jeszcze. Ba, nawet
nie musi chodzić do toalety! To bardzo ją odczłowiecza, przez co
czytelnikowi trudno się z nią identyfikować. W narracji
trzecioosobowej tak bardzo by to nie kłuło w oczy, bo z zasady jest
się nieco oddzielonym od protagonisty, ale tutaj to po prostu
przeszkadza, bo straszy sztucznością. Reva staje się
superczłowiekiem, któremu nic nie przeszkadza. To bardzo, ale to
bardzo denerwujące, że wszystko może mieć w nosie. To jak
koleżanka z klasy, która wcale się nie uczy i dostaje same piątki,
a ty harujesz jak wół i ciągle masz tróje.
Będąc
w takiej sytuacji — z postacią, która mocno różni się od
przeciętnej osoby — starałabym się jak najbardziej
zaznaczać pozostałe odczucia, które Revie jeszcze zostały, i
szczegółowo opisywać te, które dał jej zombizm — np.
supersłuch, który z łatwością może stać się obosieczną
bronią. Dodatkowo zadbałabym o wyrównanie poziomu zalet
wynikających z przypadłości bohaterki i dała jej kilka poważnych,
utrudniających funkcjonowanie wad, np. ślinienie się, śmierdzenie
truchłem albo słaby wzrok. Wystarczy tylko pomyśleć, ile zabawy
byłoby, gdyby Reva po incydencie z zakładem psychiatrycznym miała
cały czas chęci zjedzenia współtowarzyszy. Nieustająca walka o
zachowanie humanizmu w tak popapranej rzeczywistości z czarnym
humorem w tle? To byłby genialny konflikt wewnętrzny między jej
ludzką a zombiczną stroną. Fabuła aż się prosi, żeby z tego
skorzystać.
Dalej
— realizm narracji. W związku z tym, że Reva brzmi, jakby
opowiadała tę historię, będąc gdzieś na obrzeżach
zainteresowania, zamiast w samym jego centrum, realność wydarzeń
zaczyna się sypać. Bohaterka, odchodząc od głównego tematu w
krainę dziwacznych i absurdalnych przemyśleń, przestaje być
wiarygodna jako źródło informacji, a trzeba pamiętać, że jest
tutaj jedynym źródłem. Raz czy dwa razy można by jeszcze to
zignorować, ale Revie zbyt często zdarza się zbaczać z trasy.
Dowcipkowanie w miejscach, w których powinna maksymalnie skupiać
się na misji, jest tego najlepszym przykładem. Kiedy liczy się
każda sekunda, nie ma czasu na rozwodzenie się nad pierdołami i
pytaniami o naturę zombie. Jedyne, co powinno obchodzić bohaterkę
w tym momencie, to strategia i otoczenie. Skupiasz się —
przeżywasz, dekoncentrujesz się — stajesz się pożywką dla
zombiaków: tak właśnie powinno być. Protagonistka łamie tę
zasadę tak często, że czytelnik przestaje wierzyć, że cokolwiek
z tego mogłoby się wydarzyć (oczywiście w obrębie zdarzeń
świata przedstawionego). Kiedy do tego ciągle widzi się, że
pomimo braku skupienia Reva zawsze wychodzi cało z opresji, ma się
ochotę walnąć w biurko tak mocno głową, że zostałaby dziura w
blacie. To rozwija się analogicznie w każdej sytuacji: Reva nie
myśli o rzeczach, o których naturalnie powinna myśleć w danych
momentach, a jeśli już to robi, psuje wszystko, schodząc z tematu
w najmniej odpowiednich chwilach.
Żeby
nie było nieporozumień — nie mam nic przeciwko przebijaniu
rosnącej bańki napięcia zabawnym żartem czy ciekawym
przemyśleniem, które jest zgodne z charakterem bohaterki (uwielbiam
scenę z rozcinaniem Revy na początku). Chodzi mi wyłącznie o
sytuacje, w których normalny człowiek (i zombiak też) nie miałby
zwyczajnie czasu pomyśleć o jakichś dziwnych rzeczach, a głupoty
nie przychodziłyby mu do głowy, bo jego skupienie leżałoby w
zupełnie innym punkcie. To coś w rodzaju przeżywania danego
wydarzenia i późniejszego opowiadania o tym koledze. Mimo że
działo się wtedy to samo, pojawią się różnice — w relacji
użyje się innych słów, mogą pojawić się dywagacje, żarty i
nawet przekłamania. Wspomniane przeze mnie wcześniej emocje i
uczucia też będą zupełnie inne. Celem dobrego opowiadania, w
którym jest dużo akcji, nie jest narracja rodem ze spotkania przy
kawie i ciastku. Czytelnik ma czuć się, jakby był na miejscu
wydarzeń razem z bohaterem. Relacja z drugiej ręki przy takiej
otoczce wyjdzie po prostu nudnawo.
Fabuła:
To
w mojej opinii jeden ze słabszych aspektów opowiadania z prostego
powodu — donikąd nie prowadzi. Po trzydziestu rozdziałach ciągle
nie widać jasno określonego celu. Na tym etapie większość
wydanych książek się kończy, a w tutaj wciąż nie wiadomo, do
czego to wszystko zmierza. To bardzo rozprasza.
Od
jakiegoś czasu zastanawiałam się, o czym jest wątek główny, ale
wciąż nie mam żadnego satysfakcjonującego pomysłu. Walka z
zombie, tak? To bardzo szerokie pojęcie, które nie nadaje się na
myśl przewodnią historii. Niestety, nic innego nie przychodzi mi do
głowy.
Gdybym
miała zgadywać, powiedziałabym, że albo opowiadanie nie ma
pojęcia, co chce sobą przekazać i jak ma się zakończyć, albo to
ja jestem dopiero w jednej trzeciej opowieści, bo wszystko, co do
tej pory przeczytałam, wygląda na bardzo, ale to bardzo,
rozwleczony wstęp.
Jedyna
ważna fabularnie rzecz, jaka miała do tej pory miejsce, to odkrycie
istnienia zombie oraz agencji. Byłam pewna, że tak wielkie
wydarzenie przyniesie równie wielkie konsekwencje. Okazuje się, że
nic z tych rzeczy. Nie było żadnej ogólnoświatowej paniki.
Istnienie zombie zostało znormalizowane po kilku tygodniach. Według
mnie to jakiś żart.
Teoretycznie
nie powinno mnie to dziwić — niemal każda okazja do wywołania
konfliktu zostaje natychmiastowo pogrzebana. Z całą pewnością
można spodziewać się, że jeśli coś mogłoby choćby pogorszyć
protagonistce humor, będzie zamiecione pod dywan (zmiana w
półzombie, śmierć przyjaciół, rozmowa z ojcem, porwanie)
lub rozwiązane w maksimum dwóch, trzech rozdziałach (wizyta w
zakładzie psychiatrycznym). W takiej sytuacji na sto procent i tak
spłynie to po Revie jak po kaczce. Ostatecznie ta bohaterka w
dziewięciu na dziesięć przypadków nie ponosi żadnych
konsekwencji swoich czynów. W efekcie zostaję więc z materiałem
nierozwiniętym i podporządkowanym dobremu samopoczuciu głównej
postaci.
Jeśli
nie chce się pokazywać trudnych tematów i dylematów bohaterki,
nie trzeba. Historia o beztroskim tłuczeniu zombiaków z masą
żartów o odciętych kończynach z pewnością byłaby dobra. Nie ma
potrzeby, by każde opowiadanie miało w sobie egzystencjalne
dylematy bohaterów i trudne moralnie decyzje. Ważne, żeby nie
zasiewać ziaren takich wątków i nie dawać czytelnikowi nadziei na
eksplorowanie ich. No bo tak — po co:
a)
kreować ojca Revy, na osobę nienawidzącą zombie, jeśli bohaterka
wcale nie stara się, by rodziciel zaakceptował jej zombizm?
b)
dawać bohaterce zmarłą matkę i próbę samobójczą, jeśli nie
wpływa to na jej zachowanie?
c)
pokazywać zombie-dzieci, które są dla agentów trudne do
zniesienia, jeśli poza króciutkim dialogiem nic z tego nie wynika?
d)
trzymać Revę u porywaczy przez dwa tygodnie, jeśli w żaden sposób
nie odbija się to na niej?
e)
przedstawiać przerażającą politykę agencji względem świadków
ataków zombie, jeśli nie wpływa to na bohaterów?
Przykłady
mogłabym mnożyć, aż wyszłaby cała strona. Mam wrażenie, że w
tym opowiadaniu nie ma po prostu świadomości, co oznacza
wprowadzanie takich tematów, ba, nawet, że takie tematy w ogóle są
wprowadzane. Trzeba na to bardzo uważać, bo czytelnik będzie
oczekiwał, że po zaprezentowaniu wątku dostanie jego rozwinięcie,
a potem satysfakcjonujące zakończenie.
Nuda
i przewidywalność to sztandarowe pojęcia, kiedy przychodzi czas na
drugą stronę życia Revy — misje likwidowania zombie. Na ogół
wygląda to tak: tajna organizacja przywozi zombie w jakieś
przypadkowe miejsce, agencja dostaje zgłoszenie, powstrzymuje
zombie, koniec. Ten schemat powtarza się wielokrotnie z mniejszymi i
większymi wariacjami aż do znudzenia. Całość przypomina
podrzędny procedural z kolejnym złoczyńcą/morderstwem/chorobą
tygodnia.
W
pewnym sensie to rozumiem — mam do czynienia z historią o agencji
powstrzymującej zombie. Tyle że samo siekanie zombie jest okropnie
nudne. Potwory w tym wydaniu nie są ani straszne, ani nie stanowią
żadnego realnego zagrożenia. Po prostu są, bo muszą być. Same
akcje nie są napisane wystarczająco różnorodnie i ciekawie, by
mnie zainteresować. Do tego nie czuję grama satysfakcji, śledząc
poczynania Revy, bo robienie z zombiaków krwawej miazgi to dla niej
żadne wyzwanie. Zresztą, nawet jak zostanie porządnie poturbowana,
może się potem z powrotem ładnie poskładać. Brak stawki w
starciach zabija cały potencjał historii. Jeśli główna bohaterka
nie może umrzeć, to czym ja mam się przejmować?
Z
tego wszystkiego najlepiej wychodzą sceny humorystyczne i
obyczajowe: lepienie bałwana, wizyta w szpitalu, oglądanie swoich
wnętrzności, żarty z rękoma, rozmowy z Dexterem. Nie jestem w
stanie pojąć, jak można pisać tak udane sceny, przy których
świetnie się bawię, wchodzę w wykreowany świat, związuję się
z bohaterami, a zaraz potem dostaję toną streszczeń jak obuchem w
łeb i wracam do bardzo średniego opowiadania o zombiakach z
kartonowo-kreskówkowymi postaciami.
W
opowiadaniu znajduje się również zbyt wiele scen, które nic nie
wnoszą. Jest taka mała zasada, którą warto kierować się przy
ich tworzeniu — jeśli nie popychają fabuły do przodu ani nie
rozwijają w żaden sposób bohaterów, trzeba je wywalić albo
przepisać tak, żeby spełniały któryś z tych warunków. Inaczej
ląduje się z masą tekstu o przysłowiowej dupie maryni. Tutaj
ponad połowa rozdziałów razi swoją bezcelowością. Po prostu
obserwuję kolejne dni wyrwane z życia głównej bohaterki, która
większość czasu spędza na mordowaniu zombie, wymyślaniu coraz to
bardziej makabrycznych żartów i oglądaniu telewizji. Powtarzalność
to wróg kreatywności i należy z nią walczyć. Żaden czytelnik
nie zostanie na dłużej, jeśli przez trzydzieści rozdziałów
będzie musiał czytać te same trzy wydarzenia, tylko poprzebierane
w inne dekoracje.
Bohaterowie:
Reva
Angelina McCartney
— na
pierwszy, drugi i trzeci rzut oka protagonistka prezentuje się nad
wyraz dobrze. Zabawna, szybko da się ją polubić, a do tego jest
spójna charakterologicznie i nie trzeba się martwić, że nagle jej
odwali i zmieni się w płaczącą księżniczkę. Po prostu cud,
miód i orzeszki.
Niestety,
kiedy na powierzchni wszystko wygląda świetnie, pod spodem zieje
pustka. Reva popełniła bowiem trzy największe zbrodnie głównej
bohaterki:
a)
nie ma motywacji ani celu,
b)
jest pasywna; reaguje jedynie na docierające do niej bodźce,
c)
nie ma wad, za to same supermoce, a wszechświat tańczy wokół niej
jak kula dyskotekowa.
Zaczynając
od motywacji — panna McCartney robi w swoim życiu różne rzeczy
głównie dlatego, że jest głodna. Tyle że nie głoduje, bo nie ma
biedaczka co jeść, a dlatego, że opycha się do nieprzytomności
dzięki przemianie w półzombie. Czytelnik początkowo uważa to za
zabawne, ale po kilkunastu rozdziałach ten element życia bohaterki
staje się denerwujący, szczególnie gdy zaczyna przy tym zakrawać
o parodię parodii, kiedy okazuje się, że jedzenie jest ważniejsze
niż bezpieczeństwo współtowarzyszy albo stoi w hierarchii
wartości bohaterki wyżej niż zasady moralne.
Przechodząc
do celu — w pierwszym rozdziale zostało ujawnione, że Reva zawsze
chciała zostać superbohaterką — teoretycznie można powiedzieć,
że jest odhaczony. Nie jakiś super, ale spokojnie da się z niego
wyciągnąć na tyle, by zaciekawić czytelników. Tylko że
protagonistka zostaje superbohaterką na przełomie szóstego i
siódmego rozdziału, niczym sobie na to nie zasłużywszy. Po prostu
miała szczęście, że wirus zmutował u niej inaczej niż u
normalnej osoby i dostała supermoce. Jaki od tej pory jest cel Revy?
Nie mam bladego pojęcia. Chyba zarabianie wystarczającej ilości
pieniędzy, żeby kupować góry jedzenia.
Dalej
— Reva to postać na wskroś pasywna, jeśli wyjdziemy poza obręb
pyskówek z czternastolatkami i ucieczek z zamknięcia. Kiedy
dowództwo każe jechać na misję — Reva jedzie. Kiedy Dexter woła
na pobieranie krwi lub odcinanie kończyn, Reva idzie. Kiedy Jessica
mówi, że mają śledzić jej byłego, iść na zakupy albo robić
bałwana — Reva nie ma obiekcji. Gdy jednak nie wisi nad nią
katowski topór, bohaterka je, śpi, czyta, ogląda filmy albo gra w
gry. Ewentualnie idzie zdobyć jedzenie, jeśli akurat nie ma go na
widoku. Przez to, że nie ma żadnego celu, nie wykazuje inicjatywy i
nie robi niczego ciekawego.
Starając
zagłębić się w psychikę tej postaci, łatwo można dojść do
wniosku, że Reva nie ma celowo wykreowanych wad. To postać w swojej
naturze bardzo bezpieczna. W zasadzie nie posiada cech, które
mogłyby odrzucić od niej potencjalnych czytelników. Obce są jej
skrajne poglądy, tak samo emocje, nie robi niczego nazbyt dziwnego,
co nie byłoby przy okazji fajne, trudno też o momenty, kiedy
zrobiłaby coś mocno irytującego.
Jedyne,
co można jej zarzucić, to ogromną ignorancję, objawiającą się
głównie brakiem wiedzy o agencji i zombiakach oraz niedojrzałość
emocjonalną, wychodzącą w dramatycznych momentach, które Reva
natychmiast ucina lub traktuje niepoważnie, zamiast się z nimi
skonfrontować.
Ma
za to szalenie dużą fizyczną przewagę na innymi ludźmi i
przynajmniej pięć różnych nadludzkich zdolności. Nawet, jak coś
jej się nie udaje, to i tak się udaje. Praktycznie nigdy nie bierze
odpowiedzialności za swoje czyny, a jeśli już, kara jest do nich
niewspółmierna.
To
logiczne, że jako autorzy chcielibyśmy, aby nasi bohaterowie mieli
lepiej od nas, ale prawda jest taka, że aby byli interesujący,
powinni mieć dziesięć razy gorzej.
Do
tego wszystkiego Reva w ogóle się nie zmienia. W rozdziale
trzydziestym jest dokładnie tą samą postacią, którą była w
pierwszym. Oczywiście stałość bohatera to nie zawsze coś złego,
ale biorąc pod uwagę wszystko, co McCartney przeżyła w ciągu
ostatniego pół roku, powinna przynajmniej odrobinę dojrzeć.
Trzeba
również nadmienić, że Reva nie zachowuje się jak ktoś z jej
bagażem doświadczeń. Nie widać po niej śladu szkoły
wojskowej, nie mówiąc o czynnej służbie w jednostce. Próżno
szukać piętna chorób, które towarzyszyły McCartney od urodzenia.
Nie wspominam nawet o tabunie różnych traumatycznych przeżyć,
takich jak śmierć matki czy całej drużyny.
Gdybym
miała strzelać w ciemno, czytając wyrwany z kontekstu rozdział,
dałabym jej góra dwudziestkę i powiedziałabym, że to
najzwyklejsza dziewczyna bez żadnych problemów, która skończyła
niedawno normalną szkołę średnią i do agencji trafiła zupełnie
przypadkiem dzięki częściowej zombifikacji.
Bohaterowie
poboczni:
Z
całej plejady postaci na wyróżnienie zasługują tylko dwie:
Jessica i Dexter. Dlaczego oni? Głównie dlatego, że mają z
bohaterką więcej niż dwa dialogi. Dzięki temu, że dostałam ich
dość sporo w rozdziałach, miałam okazję polubić tę dwójkę i
poznać ich charaktery.
Wielka
szkoda, że od pewnego momentu naukowiec przestał się pojawiać i
jedyną sensowną postacią została Jessi.
Co
do całej reszty — ech, powiedzmy, że nie zasługują nawet na
wymienienie z imienia. Jest ich tak dużo i tak mało znaczą, że
można by wziąć ich za dekoracje. Niektórzy właściwie nimi są,
ponieważ zostają przedstawieni tylko po to, żeby potem zginąć
bezsensowną śmiercią.
Nie
ma się co silić na realizm sugerujący, że agenci powinni zmieniać
się jak rękawiczki, bo ich praca jest niebezpieczna. Nie warto
również tworzyć dwudziestu postaci, by czytelnikowi „wydawało
się”, że świat wypełniają ludzie. Tak naprawdę, im więcej
bohaterów, tym gorzej.
Gdy
trzeba śledzić losy dziesięciu bohaterów naraz, uwaga odbiorcy
zostaje rozproszona. Zresztą nie tylko odbiorcy, ale przede
wszystkim autora. Zamiast poświęcić czas na rozbudowanie
charakterów pięciu postaci, trzeba uwijać się w pocie czoła,
żeby chociaż zdążyć przedstawić piętnastu. Taka sytuacja
nikomu nie służy.
Każdy
z bohaterów powinien w tekście spełniać zadanie — przynajmniej
jedno, choć wiadomo, że im bardziej wielozadaniowa jest postać,
tym częściej może się pojawiać i tym lepiej można wykreować
jej sylwetkę.
Przykładowo:
zadaniem Philiego jest być jedynym gejem w drużynie, iść na
paradę i umrzeć. Totalna kicha, ale niektóre postacie nawet i tego
nie mają. Zostają wymienione z imienia, a potem znikają —
chociażby Helen z początku opowiadania. Oprowadziła Revę po
agencji i zapadła się pod ziemię. Pytanie — jaki jest sens w
ogóle ją przedstawiać? Równie dobrze tę funkcję mógłby
spełniać ktoś, z kim Reva później byłaby w drużynie.
Jeśli
ktoś dostaje imię, to znaczy, że jest ważny. To taki tajny kod
między autorem a czytelnikami. W związku z tym nie powinno się
nimi szastać na prawo i lewo, a przez to mącić odbiorcom w
głowach, których czekają na powrót postaci i nigdy się nie
doczekują.
Wracając
do zadania bohatera — jeśli w opowiadaniu znajduje się wiele
postaci o tylko jednym celu, warto je ze sobą połączyć. Z
dwunastoosobowej grupy Revy zrobić sześcioosobową — w końcu i
tak rzadko zdarza się, żeby wszyscy zostali wzywani na misję
naraz. W przypadku dużego zagrożenia można po prostu wspomnieć,
że pomaga im druga grupa bezimiennych agentów.
Mając
w arsenale sześć osób, każdej można by poświęcić dwa razy
więcej czasu i dialogów. Czytelnik miałby szansę je poznać i się
przywiązać. Jaka wtedy byłaby tragedia, gdyby jedna z nich umarła
i została zastąpiony zdradzieckim Hunterem? Albo kiedy Rudy musiał
odejść? Uch, po prostu cios right in the kokoro.
W
opowiadaniu jest jeszcze jeden poważny problem związany z
bohaterami — wszyscy są do siebie tak podobni, że zlewają się w
jedno. Prawie każda osoba stara się być zabawna albo ironiczna —
mówię tu głównie o męskich członkach drużyny Revy. Gdzieś tam
na początku przewinęły się ekspozycje o tym, jacy powinni być, i
tak skończyła się ich kreacja. To nie działa. Nie będę przecież
za każdym razem odpalać starego rozdziału, żeby przypomnieć
sobie, z kim rozmawia protagonistka. Bohatera powinnam poznać po
samym sposobie mówienia. Po tym, jak się zachowuje. Po tym, co
robi. Jak wygląda. Zdecydowanie nie po maksymalnie streszczonej
biografii.
Antagoniści:
W
opowiadaniu nie ma tak naprawdę klasycznego złoczyńcy, dostałam
za to antagonistyczną siłę, czyli zombie. Jak prezentują się
jako przeciwnicy Revy? Niestety dość słabo.
Po
pierwsze — kiedy mam do czynienia z niezniszczalną bohaterką,
która posiada na dodatek anioła stróża w postaci imperatywu,
każde zagrożenie spada niemal do zera.
Po
drugie — nie widzę żadnych starań, by uczynić zombie
strasznymi. Oszczędzono mi opisów, które wzbudziłyby we mnie
grozę i obrzydzenie. Nie jestem nawet pewna, jak one wyglądają i
po prostu muszę założyć, że są podobne do tysiąca innych
wersji z popkultury. Zombiaki nawet nie robią nic przerażającego —
najczęściej przechadzają się po korytarzach i szybko zostają
odstrzelone przez samobójców. Jeśli już zabijają i gryzą, to
najczęściej gdzieś poza kadrem, gdzie nie można dostrzec ich
morderczej natury.
Mutanci
to nieco inna kwestia — w jednym z ostatnich rozdziałów jeden
przysporzył Revie nieco problemów. Przy nich pojawia się jednak
pewna problematyczność. Zostało powiedziane, że potrafią używać
broni palnej, walczyć niczym ninja i ogólnie zachowują pewną dozę
inteligencji. Wszystko fajnie, ale jeśli są takie cwane, to
dlaczego nic z tego nie wynika? Jaki jest cel mutantów? Po prostu
nażreć się ludzkiego mięsa? To nie wydaje się w porządku.
Wspomniałam
na początku, że nie ma tutaj złoczyńcy w klasycznym sensie —
trochę tak, a trochę nie, bo od pewnego momentu zaczął wyłaniać
się obraz tajnej organizacji sterującej poczynaniami zombie. Wraz z
nią pojawiła się masa pytań, ale najważniejsze brzmią: — kim
są i czego chcą ludzie odpowiedzialni za mordercze potwory? Po
trzydziestu rozdziałach nie mam na to absolutnie żadnych odpowiedzi
i odczuwam przez to sporą frustrację. Czytam i czytam, a dalej nie
wiem, o co toczy się gra ani jaka jest stawka. Mam wrażenie, że
przy tym tempie rozwiązywania zagadki, aby dotrzeć do jakichkolwiek
wskazówek, powinnam przeczytać jeszcze z dziesięć albo i
piętnaście kolejnych rozdziałów. Poważnie zastanawiam się, ile
zostało zaplanowanych części tego opowiadania. Sześćdziesiąt?
Siedemdziesiąt? Widzę w tym wszystkim szeroko zakrojoną intrygę,
której nie jestem w stanie dostrzec. Gdyby zostało to
przeprowadzone sprawnie i bez ciągłego wystawiania mojego
zawieszenia niewiary na próbę, mogłoby wyjść z tego coś
naprawdę ciekawego, a tak, obawiam się, że wszystko rozlezie się
w pewnym momencie w szwach i zostanie tylko wielki zawód.
Świat
przedstawiony:
Czas
i miejsce akcji:
Opowiadanie
początkowo działo się w przyszłości, jednak po paru latach od
publikacji czas prawie zrównał się z ostatnim rozdziałem. Nie mam
pretensji o to, że wydarzenia z prawdziwego życia nie mają związku
z tymi w opowiadaniu, bo wiadomo, że nie sposób byłoby przewidzieć
przyszłość, w dodatku akcja dzieje się w alternatywnej
rzeczywistości, bo przecież u nas zombie nie ma (a może są, tylko
my nic nie wiemy?).
Co
do miejsca akcji — po długim oczekiwaniu dowiedziałam się
wreszcie, że mam do czynienia z Ameryką. Dość poważnie
zastanowiłabym się nad zostawieniem paru wskazówek w początkowych
rozdziałach, bo o ile jako tako mogłam się domyślać, że chodzi
o USA (głównie po nazwiskach), tak cały czas miałam wątpliwości
z braku jakichkolwiek szczegółów i bardzo mnie ta niepewność
drażniła.
W
opowiadaniu brak amerykańskiego ducha i myślę, że tak naprawdę
akcja mogłaby dziać się wszędzie. W moich oczach to zmarnowana
okazja, bo z amerykańskości da się wycisnąć znacznie więcej
zabawnych i dziwnych sytuacji niż tylko przerażająco grubego
zombiaka. Zastanawiające są dla mnie również odniesienia do
budynków z drugiej wojny światowej: opuszczonych baraków i
przejścia w starej szkole. Ameryka dla takiego historycznego laika
jak ja zdecydowanie nie kojarzy się tego typu miejscami w takim
kontekście. Może warto pomyśleć o dodaniu czegoś bardziej
stereotypowego jak zombie przy Statule Wolności? Nie no, żartuję z
tą statuą, ale chyba mniej więcej wiadomo, o co mi chodzi, prawda?
Przykładowo: w Stanach nie ma zamków jako symbolu dawnych czasów —
tę funkcję pełnią indiańskie cmentarze. Co, gdyby tak pojawił
się wątek Indian-zombie?
Czasem
zdarzały się niestety polskie wstawki — Toi Toie albo tekst o
schabowych — ale myślę, że łatwo będzie się ich pozbyć i
wystarczy przeczytać tekst, żeby je wyłapać.
Wrócę
jeszcze do tej alternatywnej rzeczywistości. Według podręcznika
wirus Z pojawił się pierwszy raz w dziewięćdziesiątym siódmym —
minęło więc dwadzieścia jeden lat, zanim świat poznał prawdę o
istnieniu zombie. Do tego, jak bardzo uważam to za niedorzeczny
koncept, wrócę jeszcze przy omawianiu logiki, a teraz skupię
się na aspekcie samego świata. Czy istnienie zombie niczego nie
zmieniło? Współpraca wielu państw nie doprowadziła do przemian
politycznych? Zombiaki nie wżarły się w żadną wojnę? Nie
powstały żadne koła spiskowców próbujących dowieść
prawdziwości potworów? Jak ma się do tego technologia? Czy
zombiaki wymusiły na naukowcach i projektantach nowe rodzaje broni?
Uch, tyle pytań.
Okej,
załóżmy, że jakimś cudem kompletnie nic się nie zmieniło.
Pojawia się inne pytanie: jak to możliwe, że cywile tak szybko
przywykli do istnienia zombie, kiedy już wszystko się wydało? Reva
wspominała, że mniej więcej po tygodniu minęła panika i ludzie
zaczęli się przyzwyczajać do myśli, że żyją w świecie
nawiedzanym przez te mięsożerne bestie. Jakim cudem nie doszło do
masowej histerii? Czy tylko ja myślę, że powstał tu gigantyczny
skrót myślowy? A co z tymi wszystkimi szkoleniami w szkołach,
zakładach pracy, otworzeniem naboru do agencji, zmienianiem struktur
i tak dalej? Jestem pewna, że W.A.D.A.Z. nie było przygotowane na
żadną z tych rzeczy. Natomiast parę rozdziałów dalej wszystko
jest w jak najlepszym porządku. Wygląda na to, że zombie zmieniły
tylko to, że pojawiła się dodatkowa ochrona na lotniskach i paru
oszołomów pikietuje pod murami agencji. Naprawdę nie chce mi się
wierzyć, że to mogłoby się potoczyć w ten sposób — tak
spokojnie i bezproblemowo.
Opisy:
Są
raczej kiepskie. Pojawia się dużo powtórzeń podstawowych
określników (mieć, być). Reva używa głównie samego zmysłu
wzroku, co bardzo zubaża wrażenia z czytania i nie pozwala w pełni
wyobrazić sobie przedstawianej scenerii. Bohaterka nie skupia się
na szczegółach, rzeczach potencjalnie ją interesujących, ważnych,
tylko wymienia przypadkowe elementy wystroju, które mało kogo
obchodzą.
Przy
opisach bohaterów bardzo rzadko można dostać powtórzenie wyglądu
danej osoby — zazwyczaj opis pojawia się przy poznaniu jej i na
tym koniec. Większość postaci wygląda nijako i niczym się nie
wyróżnia — opisom brakuje szczegółów i elementów
charakterystycznych, dokładnie tak samo jak miejscom.
Opisów
zombie brakuje najbardziej — jest tyle kreatywnych sposobów na
obrzydzenie czytelnikowi tych stworów, a żaden nie został
wykorzystany. Tak samo nie zauważyłam żadnych udanych prób
uczynienia zombiaków strasznymi. Opowiadanie aż się prosi o kilka
ohydnych obrazków przedstawiających zombie wyłaniające się z
kanałów czy grupą żywiącą się ludźmi. Szkoda, bardzo szkoda,
że tego nie ma.
Logika:
Nie
jest z nią najlepiej. Ilość mniejszych i większych głupot dawno
przekroczyła znośny poziom. Podczas omawiania kolejnych rozdziałów
rozpisywałam się głównie o tych najbardziej kłujących w oczy —
dotyczących agencji, zombie, tajemniczej organizacji oraz mutacji
Revy. Myślę, że powtarzanie tego samego nie ma za bardzo sensu,
skupię się więc na czymś nieco innym.
Opowiadanie
odpowiada na wiele pytań dotyczących świata przedstawionego, co
jednak z tego, jeśli zaprzeczają one prawom logiki i zdrowemu
rozsądkowi? To nawet gorsze niż pozostawianie czytelnika bez
odpowiedzi, bo nie da się później czytać, nie myśląc przy
okazji: „Serio, tak to zostało wytłumaczone? Co za stek bzdur”.
Nieważne, czy coś mogłoby się stać; jeśli jest mało
prawdopodobne, zostanie uznane za niewiarygodne.
Koniecznie
trzeba zadbać o realizm struktur w W.A.D.A.Z., a przede wszystkim o
jakąkolwiek zgodność „naukowego bełkotu” z prawdą. Dużo
zdań miało brzmieć mądrze, a w rzeczywistości niewiele ma
wspólnego z nauką. Jeśli nadanie temu wszystkiem sensu okaże się
zbyt trudne, lepiej powstrzymać się od tłumaczenia szczegółów,
które na dobrą sprawę nie są czytelnikowi do niczego potrzebne.
Po podaniu niezbędnych podstaw, nie ma co rozmieniać się na
drobne. Powiedzenie, że zombie istnieją za sprawą wirusa, a Reva
została hybrydą zombie dzięki chorobie genetycznej, wystarczy. Nie
trzeba przecież znać całej budowy samochodu, żeby być w stanie
go poprowadzić, tak samo Revie nie potrzeba papieru z zombilogii do
siekania potworów.
Czytelnik,
wchodząc do świata z elementami odróżniającymi się od
rzeczywistości, zawiesza swoją niewiarę. Ta niewiara zachowuje się
jak gumka recepturka — gdy autor nagina rzeczywistość, rozciąga
się. Jeśli jednak pojawi się zbyt dużo elementów wymagających
od odbiorcy wyłączenia logicznego myślenia, pęknie.
Nie
chodzi o to, żeby wszystko znajdowało odzwierciedlenie w naszym
świecie, ale żeby ten nowy świat był spójny wewnętrznie.
Uwierzę w istnienie magii, jeśli wpłynie ona na cały świat
dookoła. Jeśli natomiast wszystko zostanie identyczne jak u nas, z
wyjątkiem tego, że gdzieś tam koło samolotów, latają sobie
smoki, no to sorry, ale ja wysiadam z tego autobusu. Nie ma
możliwości, by w takiej sytuacji nie doszło do czegoś na kształt
efektu motyla.
Czytając
opowiadanie o zombie, spodziewam się pewnego rodzaju zmian w
stosunku do naszej rzeczywistości. Kiedy więc dostaję świat
identyczny jak nasz, tyle że z zombie, moja gumka zaczyna się
powoli rozciągać. Kiedy dowiaduję się, że potwory istnieją od
dwudziestu lat i to się nie wydało, rozciąga się bardziej. Kiedy
zaś po tym, jak wszystko już się wydaje, praktycznie się nie
zmienia, strzela z hukiem. Koniec, nie uwierzę już w żadne słowo,
nie po wystawieniu tyle razy mojej inteligencji na próbę.
Nieważne,
czy świat ma zombie, czy nie ma — ludzie pozostają tacy sami i
tak samo powinni zareagować — paniką, niedowierzaniem, brakiem
zaufania do W.A.D.A.Z. za to, że przez dwadzieścia lat ukrywali
prawdę! Tymczasem w opowiadaniu cały ten wątek rozgrywa się w
dwóch, trzech rozdziałach i wszystko potem wraca do normalności.
Jak niby mam w to uwierzyć?
Sytuacja
przedstawia się analogicznie do wszystkich innych moich zarzutów
względem logiki. Reva została półzombie — spoko. Krew Revy to
lekarstwo na zombizm — ech, no niech będzie. Krew Revy można
podawać zarażonym prosto z żyły — are
you kidding me?!
Tak
samo razi nietrzymanie się jednej wersji wydarzeń: Reva nie czuje
bólu — okej. Reva — nie czuje bólu, ale czuje ból, gdy się
pali — co? Reva nie czuje bólu, ale czuje ból, gdy się pali i
czuła ból, gdy ktoś ją postrzelił — to chyba tak nie działa.
Reva nie czuje bólu, ale czuje ból, gdy się pali i czuła ból,
gdy ktoś ją postrzelił, no i jeszcze boli ją, gdy stała się
zombie i gdy spryskali ją odstraszaczem i… — To w końcu czuje
ból czy nie, na Teutatesa!!!?
Styl:
Jest
bardzo potoczny i pełen kolokwializmów, co może zrazić pewną
grupę czytelników, jednak dla mnie idealnie wpasował się w klimat
opowiadania.
Jedyne,
co mocno przeszkadza w cieszeniu się nim, to ciągłe przeskoki
czasowe, streszczenia i ekspozycje.
Dosłownie
co dwa rozdziały akcja przeskakuje o tydzień, dwa, czasem miesiąc
albo i więcej. Mimo że rozumiem ogólny zamysł, z przykrością
muszę stwierdzić, że to się nie sprawdza w dziewięciu
przypadkach na dziesięć.
Przykładowo:
poprzez ucięcie całego etapu poznawania się i docierania
bohaterów, nie mam szansy ich poznać. Później skutkuje to tym, że
nie wiem, z kim Reva jest na misji. Jedyne, co dostaję, to parę
imion, których nawet nie kojarzę. Protagonistka zachowuje się przy
tych ludziach jak przy najlepszych przyjaciołach — ja natomiast
czuję się zdezorientowana i oszukana, bo nic z ich dynamiki nie
rozumiem.
Streszczenia
łączą się z ekspozycjami, bo jedno wynika tak naprawdę z
drugiego. Gdy czytam streszczenie życiorysu Revy, dostaję przy
okazji jedną, ogromną ekspozycję. To dosłownie cały pierwszy
rozdział. Żeby było mało — pierwsza normalna scena w tym
opowiadaniu to dopiero rozdział trzeci. W historii o zombie, w
której powinno być pełno akcji, dwa pierwsze rozdziały są
streszczeniem. Komu to potrzebne i do czego? Każdą z podanych tam
informacji można by z łatwością wpleść w dialogi czy sytuacje.
Streszczenia
zawsze wyjdą nudno — to jak czytanie opracowania lektury zamiast
oryginalnego tekstu. Opowiadaniem powinny rządzić sceny z krwi i
kości. Wszystko, co nie jest sceną, powinno od razu lecieć do
kosza albo do edycji, by się nią stać. Jeśli coś nie jest ważne
na tyle, by pokazać to w scenie, po co w ogóle o tym pisać?
Oczywiście można od czasu do czasu wspomnieć o jakimś wydarzeniu
w dwóch zdaniach, ale kiedy suche opisy zdarzeń zajmują połowę
rozdziału, to wiadomo, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Ekspozycje
są zwane leniwym przedstawianiem informacji nie bez powodu. Co
zrobić, jeśli komuś się nie chce pisać sceny? Właśnie —
walnąć ekspozycję. Czytelnik dostał, co miał dostać, i niech
się cieszy. Tylko że to bardzo niesatysfakcjonujące dla odbiorcy
mieć wszystko podane przed sam nos.
Zamiast
powiedzieć, że zombie są niebezpieczne, lepiej pokazać scenę,
gdzie atakują ludzi. Czytelnik sam wyciągnie wnioski. Tak samo może
być z dowolną informacją: ktoś jest zdenerwowany — niech
zostanie pokazane, czym się ono objawia, zamiast nazywać je po
imieniu. Reva ma zmarłą matkę? Niech przejrzy czasem stary album
rodzinny. Jakaś osoba kogoś nie lubi? Niech powie o tym bohaterce i
niech razem sprawią temu komuś psikusa.
Pokazywanie
czytelnikowi różnych rewelacji to nic trudnego, wystarczy nieco
chęci i sprytu, by móc to wszystko zgrabnie poupychać w scenach i
dialogach.
Błędy:
Najczęściej
powtarzane błędy techniczne:
—
niepoprawny
zapis tytułów rozdziałów;
—
niepoprawny
zapis dialogów — dywizy zamiast myślników, nieużywanie kropek
oddzielających wypowiedzi;
—
powtórzenia:
szczególnie „być” w opisach (najczęściej słowa powtarzają
się w dwóch zdaniach po sobie);
—
niepoprawny
zapis liczb — cyframi zamiast słownie;
—
przecinki
w bezsensownych miejscach oraz przed niektórymi spójnikami, które
nie wymagają przecinków, brak przecinków rozdzielających zdania
złożone;
—
pisanie
„nie” z przymiotnikami osobno;
—
nieoddzielanie
większości tematów akapitami;
—
niepotrzebne
zmiany czasów nawet w obrębie jednego zdania;
—
niepoprawne
używanie końcówki „ę”;
—
pisanie
wyrazów z przedrostkiem „super” osobno;
— błędy
ortograficzne, np. „chodź/choć” albo „chorda” (co ciekawe,
raz wyrazy mają błędy, a raz nie mają, co nieustannie wprawiało
mnie w zdziwienie);
— zły
zapis czasowników z partykułą „by”.
Błędy
wynikające prawdopodobnie z niedbałości:
—
częste
literówki;
—
podwójne
spacje;
—
pisanie
wyrazów raz z błędem, raz bezbłędnie (te same słowa potrafią
pojawiać się na zmianę zapisane poprawnie i niepoprawnie, tak samo
ma się sytuacja z przecinkami);
Stylowe
„przeszkadzajki”, (czyli to, co należy do stylu pisania autora,
ale może drażnić czytelników):
—
powtarzanie
słowa „jednak” (zbyt często nawet jak na stylizację). Wyszło
równe dwieście pięćdziesiąt razy, co daje mniej więcej osiem
powtórzeń na rozdział;
— duże
litery przy nazwach niewłasnych oraz niepolski sposób zapisu
tytułów;
—
nieużywanie
w zdaniach złożonych myślników oraz średników i zastępowanie
ich przecinkami;
—
zawiązywanie
sytuacji, a potem wycinanie scen niosących za sobą emocjonalny
ładunek;
—
przeskakiwanie
w czasie.
Dodatkowe
rady:
—
zostawianie
rozdziału do odleżenia przynajmniej na tydzień i późniejsza
lektura świeżym okiem pod kątem błędów: pozwoli to łatwo
wyeliminować literówki i inne pomniejsze błędy;
—
czytanie
rozdziału na głos w celu wyeliminowania nienaturalnych dialogów i
niepoprawnej składni;
—
zrobienie
researchu o wojsku, strukturach wojskowych i zachowaniu wojskowych;
—
zrobienie
researchu o wirusach i podstawowych pojęciach medycznych.
Plusy
i minusy opowiadania:
Zalety:
— humor
(zdecydowanie humor);
—
narracja
Revy;
— lekki
styl;
—
ciągłe
zaskakiwanie czytelnika ciekawymi zwrotami akcji.
Wady:
—
statyczna
protagonistka z zadatkami na marysujkę;
— zbyt
duża ilość nic nieznaczących bohaterów i ich nic nieznaczących
śmierci;
—
spłaszczanie
i pomijanie wątków o charakterze emocjonalnym;
— brak
konsekwencji zdarzeń i czynów bohaterki;
— brak
celu fabuły;
— brak
konfliktu;
— duże
ilości streszczeń i ekspozycji.
Linki
z przydatnymi poradnikami:
Ocena
końcowa: 3
Mimo
dużej ilości różnorakich błędów dobrze bawiłam się przy tym
opowiadaniu, głównie dzięki humorowi i lekkiemu stylowi. Coś, co
trudno mi wytłumaczyć, sprawiło, że codziennie odpalałam po
jednym rozdziale z ciekawości, co też tym razem wymyśli Reva.
Bywały momenty lepsze i gorsze, ale nigdy nie odeszłam od
klawiatury z poczuciem, że nie chcę więcej wracać do świata
wypełnionego zombie i kabanosami. Przeciwnie, bardzo żałuję, że
od dawna nie pojawił się żaden rozdział.
Mam
szczerą nadzieję, że moja ocena przyniesie ci zastrzyk kreatywnej
energii i pozwoli spojrzeć na pewne rzeczy z innej perspektywy. Nie
ma co zrażać się długością moich wywodów z podsumowania, bo
większość tych problemów przytrafia się większości autorów.
Myślę,
że trójeczka to nie taka znowu najgorsza ocena; pokazuje, że jest
w tym wszystkim potencjał, ale trzeba włożyć jeszcze dużo pracy,
żeby mógł się w pełni rozwinąć. Tego właśnie ci życzę,
rozwinięcia umiejętności, byś mogła lepiej dzielić się z
innymi twoimi historiami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz